sobota, 30 sierpnia 2014

Od Carricka (do Tanith'a)

Byłem zmęczony, najnormalniej w świecie, zmęczony. Jazda konna wycieńczała mnie bardziej niż przechadzka pieszo, do której przez tyle czasu byłem przyzwyczajony, zresztą lubiłem to, a znowuż nienawidziłem bólu tyłka, trwałego dość śladu bytność siodła pode mną. Ziewnąłem potężnie zbliżając się już prawie do miejsca, w którym jeśli dobrze widziałem planował się zatrzymać Tanith. 
Ile więc jechaliśmy? Czy aż tyle czasu zajęła mi pierwsza przemiana, czy też może całokształt wrażeń jakie zostawiliśmy po sobie tam na łące.
Właściwie czy nie powinniśmy jakoś zakopać ciał? Ach zresztą. 
Dwoiło mi się przed oczami, mózg zresztą też nie najlepiej już pracował gdy zatrzymałem konia i opadłem już nie wiedząc gdzie i na co lecę obok Tanith’a. Ożywił mnie jednak natychmiastowo zapach mięsa. Tak, wbrew wszystkiemu mięśnie na karku tego faceta były mocno po terminie i nie smakowało dobrze i nie nie jadłem ich.
Krew tez nie była jedną z lepszych jakie miałem nie raz przyjemność przełykać podczas posiłku. No bo cóż mięso to mięso, każde dobre, ale bez przesady. Zresztą kanibalem też nie jestem i nie zamierzałem być.
Bardzo, naprawdę bardzo chciałbym by podobne wyskoki się nie powtórzyły, ale coś wtedy jakby przyćmiewało mi mózg, instynkt, sam instynkt pozostawał i to chyba było najgorsze. W szczególności mając geny mojego ojca.
Owszem bywałem porywczy, nie myślałem nie raz za dużo, ale niektórych rzeczy nawet ja nie jestem w stanie strawić, potem rodzą się tylko wyrzuty. Z czego było mi najbardziej głupio? Ja kretyn  pokazałem się od nie tej strony co trzeba obu twarzom Mędrca, i obie będą teraz o tym pamiętać.
Zakryłem twarz dłonią w rozpaczy podgryzając przy tym z już mniejszym zapałem mięso. Byłem prócz tego dość senny.
- Jak się czujesz? - Spytałem w końcu patrząc speszony w inną stronę. Miałem chyba dość solidne argumenty by tak reagować. Raz, że zwyczajnie się wstydziłem, a dwa… Że go lizałem, ale co mogłem innego, chciałem dobrze jakoś odpowiedzieć za mój czyn, to moja wina zresztą była w tym największa, okłady przecież niewiele pomagały, zostało mi tylko użyć tradycyjnego sposobu… Którego dotąd używałem tylko na sobie.
Zresztą on też to zrobił uleczył mnie po upadku, mimo mojego prostackiego wygłupu. Odezwał się we mnie wtedy duch rywalizacji, o którym przyrzekałem sobie zapomnieć już na resztę życia, wypuścić na wolność tylko w skrajnej sytuacji. A jednak dałem się sprowokować. 
Mając ten mętlik w głowie żułem mięso z większą siłą tak, że bolała mnie szczęka.
- Lepiej dzięki -  Przebiło się w końcu do moich uszu, ale jakoś tak niewyraźnie jakby coraz to dalej. 
Poczułem jednak przyjemne ukłucie w sercu, może jednak była szansa, że mi wybaczy. Zerknąłem przelotnie na Tanich a tłamsząc wciąż w ustach wielką gulkę mięsa, która nagromadziła się tam pod wpływem niekończących się kęsków, które brałem do buzi bijąc się z myślami. To trochę bolało, ale przełknąłem.
- Jutro rano poćwiczymy przemianę jeśli chcesz oczywiście.. - Przebiło się znowu w kolejnym urywku zdania.
Przytaknąłem rozumiejąc jeszcze co dokładnie do mnie mówi, ale oczy same mi się zamykały.
Reszta jego słów odbiła się ode mnie rykoszetem, ja opadłem na coś ni to miękkiego ni to do końca twardego.
- Hej! Słuchasz tym mnie? - Burknął niezadowolony unosząc głos, może dlatego i to jeszcze nie uciekło mojej uwadze. Powieki zupełnie mi opadły, a ja zasypiając usłyszałem jeszcze coś o tym, że ślina i że choć spodnie mógłbym mu zostawić zdatne do użytku… bo?… bo…. Będzie zmuszony… latać przy mnie nago a tego nie chce?!
Obudziłem się z krzykiem, który potoczył się echem po ścieżce i polanie na której byliśmy.  Rozejrzałem się nerwowo, łapiąc za głowę. Byłem cały spocony. Chciałem by to co mi się jeszcze przed chwilą śniło i spowodowało natychmiastowe wybudzenie z krzykiem równie szybko wyleciało z mojej głowy.
Wypatrywałem nerwowo Tanith’a, który już od dłuższego czasu raczej nie znajdował się przy mnie i chwała bogom. Słońce już wstało licho, ale jednak majacząc nad czubkami gór wznoszących się w oddali.
Mój towarzysz natomiast z uśmiechem uwijał się przy koniach, karmiąc i pojąc je. Szybko wstałem nie mając już ochoty dłużej się przyglądać z daleka rudzielcowi, ani roztrząsać mój sen.
Gdy natomiast ten zauważył, że byłem już na nogach rzucił mi pod nogi manierkę. Podniosłem szybko przedmioty nie mając ochoty, tak jakby patrzeć się mu w oczy nie uniknąłem jednak wystarczająco dobrze jego spojrzenia albo raczej nie mogłem wręcz uciec bo zaraz usłyszałem mając się już odrzucić.
- Dobrze się spało? Nieźle wczoraj odleciałeś, siłą się ciebie nie da obudzić. - Zaczepił szczerząc się tym swoim dziwnym nie wiadomo co do końca znaczącym wyrazem twarzy.
- Taa… Spałem jak zabity. - Żachnąłem się stawiając kolejny krok w stronę rzeki.
- Nie omieszkałem zauważyć. - Zachichotał w przelocie pozwalając jednak już biednemu mnie odejść jak dalej naszego skromnego obozowiska. Oddalając się na tyle by mnie już mógł nie widzieć zacząłem biec zrozpaczony, popędzany dziwnymi wizjami. Gdy dopadłem brzegu upadłem na kolana natychmiast chlapiąc się po twarzy garściami lodowatej wody. Dyszałem niespokojnie niby to z nagłego przejścia w bieg.
W końcu uspakajając się przeszedłem do czynności po którą minie tu posłano. Zamoczyłem dłonie z manierkami w wodzie wzdrygając się gdy jej poziom sięgnął mi nadgarstków. Zimno, dobrze mi znane z tylu lat przeszyło moje ciało. Przyjemna uczucie nawet będąc tak rozgrzanym.
Miałem już wrócić gdy do głowy wpadł mi dziwny pomysł. Nie mieliśmy jeszcze teraz jechać dalej Tanith wspominał coś o nauce, a dzień był jeszcze młody. Położyłem manierki, które do tej czynności były mi zbędne na dość sporych kamulcach niedaleko rzeki. Po czym ja sam z rozpędu do niej wskoczyłem.
- O jaki czysty piesek! -  Tanith ożywił się na mój widok kiedy Podeszłemu bliżej niego, cóż cały mokry.
- To tłumaczy coś tak długo tam siedział. - Dodał po chwili mierząc mnie spojrzeniem od stup do głów, dałby se spokój może? Tak byłem cały mokry i co z tego? Zimo mi nie przeszkadzało. Tylko przemoczone spodnie trochę krępowały ruchy. Mężczyzna po chwili niezręcznej ciszy odchrząknął.
- To jak chcesz… potrenować? - Zaproponował latając oczami w jakikolwiek bok byle by nie patrzeć na mnie.
No co kurde znowu!?
- Ta jasne w końcu kiedyś muszę to opanować. - Skwitowałem powstrzymując się od mimowolnego warknięcia.
Byłem trochę poirytowany tym rozglądającym się na boki złodziejem. Chyba zauważył też mój obecny stan bo znów odchrząknął prostując się.
- Sprawa wygląda tak…- Zaczął w końcu z zupełnie odmienną barwą głosy niż sprzed chwili. Uniosłem jedną brew pytająco, po mojej twarzy wciąż zlatywały drobne kropelki wody, które co jakiś czas ocierałem.
Popatrzył na mnie przez ułamek sekundy, czy aby na pewno go słucham na co ja przytaknąłem rozumnie. 
To chyba wystarczający znak z mojej strony. Kontynuował wyjmując znowu kryształ na co ja niejako chyba posiniałem na twarzy bynajmniej nie z zimna spowodowanego doszczętnym przemoczeniem.
Tanith przelotnie się uśmiechnął bałem się tego co chodzi mu teraz po głowie.
- Dziś nie mam zamiaru cię tym kaleczyć, no chyba, że nie będę mieć wyboru. Ty sam musisz nauczyć się przemieniać bez pomocy kryształu. - Odetchnąłem z ogromną ulgą, nie chciałem nawet sprawdzać jak dokładnie wyglądał moja dłoń po wczorajszym “dziabnięciu”. Ale w takim razie co muszę zrobić.
- By dokonać tego bez jego pomocy musisz spróbować poczuć to co po raz pierwszy. - Oznajmił odpowiadając tym samym na niezbadane przeze mnie pytanie. Skrzywiłem się, jak dla mnie i to nie było najmilszą opcją.
Co innego się zmieniać w innego człowieka o cóż no umówmy się identycznej budowie, może i nie w każdym milimetrze, ale na pewno bardziej niż organizm nastolatka, a psa.
- Hehe. - Zaśmiałem się żałośnie z wielką gulką w gardle na wspomnienie nieprzyjemnych trzasków w moim ciele. Pieskie życie doprawdy, ale cóż pozostaje próbować. Na pewno kiedyś mi się to przyda.

<Tanith?>

Od Wielkiego Mędrca (do Lily)

Westchnąłem. Niecierpliwość młodych nie raz doprowadzała mnie do czystej rozpaczy.
- Napij się na spokojnie i poczekaj chwilę, to postaram się powiedzieć ci ile wiem. Otóż twój opiekun, jak każdy posiadający wiedzę i wpływy, miał wrogów. Niestety napytał sobie biedy podczas wizyty w Makhi.
- Makhi? Co on tam niby robił?
- Nie znam wszystkich szczegółów, ale Makh'Araj nie lubią gościć obcych na swej Ziemi, a Farro był dla nich obcym. Na dodatek obcym, którego nie mogli zwyczajnie zabić czy wyrzucić. Jak członek rady Farro był nietykalny w sporym stopniu. Czarni nie są głupi i wiedzieli, że skrzywdzenie go bez wyraźnego uzasadnianego powodu może wywołać wojną.
- Dobra, dobra. Nie zagłębiajmy się w politykę, bo to rozumiem, choć mnie nie obchodzi. Co on tam robił? I jaki to ma związek ze mną, bo jak mniemam, ma, skoro ktoś chce mnie zabić.
- Nie popędzaj mnie, młoda damo - zganiłem ją. - Wszystkiego się dowiesz, tylko słuchaj! 
Lily przewróciła oczami, ale ucichła.
- Jak mówiłem Farro był w pewnym sensie nietykalny. Prowadził w Makhi badania. Dość... kontrowersyjne. 
Dziewczyna już chciała mi przerwać, ale w porę uciszyłem ją gestem, więc tylko sapnęła. 
- Badania miały na celu przywrócenie zdrowia kilku dzieciakom, które zatruły się nieznaną substancją podczas zwiedzania jaskiń. Niestety nie do końca się udało. Dzieci przeżyły, ale miały sporo problemów zdrowotnych. Farro jednak zaczął badać nie tylko dzieci, ale i ową tajemniczą substancję. Nie znam szczegółów jego badań. Wiem jednak, że doszło do kolejnych zatruć. Zmarła młoda kobieta, a Farro musiał uciekać przed rządnymi krwi mieszkańcami, którzy obwiniali go za to co się stało. Twój opiekun cudem wrócił do domu i zaszył się w Zarki. Wydawało się, że sprawa ucichła, niestety jak widać nie zupełnie. Farro zmarł nagle, jak oboje wiemy. Podejrzewam, że został otruty, a ten kto to zrobił poluje również na ciebie.
- Dlaczego na mnie? Z zemsty?
- Nie tylko. Ktokolwiek to był, sądzi, że masz coś o czym Farro wspomniał swego czasu.
- Co takiego?
- Klejnot ogniskujący, który twój mentor znalazł w owej trującej jaskini - powiedziałem.
- Nic nie wiem o żadnym klejnocie! Nie miałam o tym pojęcia i nie mam tego, cokolwiek to jest.
- Wiem, wiem. To ja go mam, ale wiem też, że ten przedmiot nie może wpaść w łapy takich zbirów. Dlatego proszę byś tu została. Tu, gdzie będę mógł czuwać nad twoim bezpieczeństwem. Może przy okazji nauczysz się czegoś, bo jak mniemam wzięłaś sobie do serca słowa króla i pomożesz nam?

<Lily?>

Od Say'Jo (do Abyss)

Siedziałam w powozie. Byłam ciekawa tego, co było przede mną, wokół mnie, ale byłam też zmęczona i chciałam zachować siły na później. Wiedziałam, że moje zdolności będą mi niezbędne, szczególnie w obcym miejscu, w którym nie będę mogła się poruszać bez wzroku. W domu nie stanowiło to dla mnie problemu. Nawet w okolicy rezydencji znałam każdy kąt, i choć sporo się zmieniało, to jakoś umiałam to wyczuć, nawet bez używania wizji. Tu będę ślepa, całkowicie, jeśli nie będę miała możliwości wspierać się wizjami.
Przed zmierzchem zatrzymaliśmy się w jakiejś gospodzie. Nie pachniała zbyt przyjemnie. Czuć w niej było ciężki zapach alkoholu, smród ludzkich ciał i zwierząt. Czułam także krew. Może ktoś o mniej wyczulonych zmysłach nie odczuwał tak tego, ale brak wzroku mój organizm nadrabiał wzmocnieniem pozostałych zmysłów. Wnętrze karczmy zdecydowani musiało wyglądać tak, jak pachniało, bo brat trzymał mnie bardzo blisko siebie, prowadząc do pokoju. Nie przepadałam za chwilami gdy tak mnie do siebie przyciągał. Gdy trzymał mnie mocno, tuż obok siebie, jakbym miała się mu wyrwać, lub jakby ktoś chciał mnie mu zabrać. nie lubiłam czuć jego oddechu na karku, a ni dłoni zaciskających się na moim ciele. Nie odzywałam się jednak, bo i po co? I tak nic by to nie dało. Uri'An mnie przecież chronił...
W pokoju podano nam posiłek. Po czym Uri nakazał mi się położyć. Zrobiłam to, zakrywając się nakryciem i zamykając oczy. Znów próbowałam usnąć. Jednak i tym razem nie udało mi się. Nawiedziła mnie jednak wizja. Wizja dziewczyny pędzącej na oślep na koniu. Spadła, krwawiła. Nie wiedziałam kiedy ja spotkam, ale wiedziałam, że to się stanie. Zmiana przyszłości z moich wizji była niezwykle trudna. A tym razem nie miałam zamiaru nic zmieniać. Wiedziałam, że dokądkolwiek zmierzam, gdziekolwiek się udamy ścieżka moja i tej jasnowłosej się skrzyżują.
Nad ranem wreszcie udało mi się zasnąć. Nie spałem jednak długo, bo obudził mnie mój brat, zarządzając wyjazd. Szybko pozbierałam się i wyszliśmy.
- Pojadę na Ri'Casie - stwierdziłam.
- Nie ma mowy! - warknął Uri. - To nie jest łąka obok domu! Nie znasz terenu, a ten koń to narwana bestia.
- Nie mów tak. Ri'Cas może i jest nerwowy, ale nie tylko on, prawda? A ciebie jakoś znoszę! - nie wiem dlaczego wybuchłam. Nie robiłam ego często, ale tym razem byłam jakaś podenerwowana.
Zrobiłam krok w przód, a mój wierzchowiec wyczuwając, że go potrzebuję zerwał się z uwięzi i stanął obok mnie. Trącił mnie nosem, a kiedy uniosłam dłoń, ustawił się tak, żeby moja dłoń spoczęła na jego grzbiecie. '
- Say'Jo! Stój! - warknął mój brat, ja jednak już wskoczyłam na grzbiet ogiera, po czym popędziłam go do przodu.
Gdy tak pędziłam, świst powietrza coś mi rpzypominął. Był mi znajomy... Był czymś z wizji.
Spięłam konia, by zatrzymał się. Stanął dęba, gwałtownie młócąc powietrze kopytami i rżąc wściekle. Byłam jednak na to przygotowana, bo moje wizje znów mnie prowadziły. Widziałam dziewczynę, lezącą przy drodze. Tę jasnowłosą.
Wkrótce zjawił się mój brat. Wściekły jak osa.
- Hej! - wrzasnął wściekle, ale ucichł, widząc dziewczynę.
- Co ci jest? - spytałam, widząc, jak dziewczyna próbuje otworzyć oczy.
Czułam krew, próbowałam więc dostać się do rany. Dziewczyna jednak odtrąciła moją dłoń i usiadła. Zaczęła sama opatrywać swoje rany. Widziałam to poprzez wizje.
Siedzieliśmy w ciszy. Poczułam na sobie wzrok dziewczyny. Znów nie widziałam, a pulsowanie w skroniach ostrzegało, bym nie przesadzała z wizjami.
- Przepraszam za fatygę…- wyszeptała jasnowłosa.
- Nie przepraszaj. Nic złego nie zrobiłaś... - zaczęłam łagodnie i niepewnie wyciągnęłam dłoń, żeby zorientować się jak daleko ode mnie siedzi.
- Wstawaj i jedziemy - burknął Uri.
- Nie możemy jej tak zostawić - zaprotestowałam. 
Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale w końcu machnął ręką. 
- Dobra, jak sobie chcesz to tu siedź. Jak tylko wrócę z woźnicą to zbierasz tyłek do powozu! - warknął.
- Dobrze - zgodziłam się.
Westchnęłam z ulgą, gdy usłyszałam tętent kopyt. Wiedziałam, że Uri'An nie pozwoli mi na zbyt długą wolność. Zdziwiło mnie to, że zostawił mnie samą z obcą dziewczyną, ale chyba stwierdził, że ta drobna blondynka nie zrobi mi krzywdy. 
- Jak tam twoja rana? - spytałam, kierując twarz w miejsce, w którym wydawało mi się, że siedziała. 
- Dobrze - powiedziała. Usłyszałam jęk.
- Chyba nie powinnaś jeszcze wstawać - zaprotestowałam. - Sądzę, że będzie lepiej, jeśli podwieziemy cię do miasta. Tam chyba znajdzie się ktoś, kto ci pomoże.
Moich uszu doszło zrezygnowane westchnienie. 
- Skoro już tak siedzimy to pasuje się przedstawić, prawda? Jestem Say'Jo.
- Ja Abyss - wyjawiła.
- Ładne imię - uśmiechnęłam się. - Czy mogłabyś powiedzieć mi gdzie jest mój koń? Czy go widać w pobliżu? Bo go nie słyszę...
- Jest tam, na skraju lasu - powiedziała i chyba wskazała kierunek, bo jej głos wskazywał na to, że obróciła głowę.
- Dziękuję. Byłabym wdzięczna, gdybyś czasami an niego zerknęła. Ri'Cas, bywa mało posłuszny i czasami zdarza mu się gdzieś zwiać. 
- Dlaczego sama go nie przypilnujesz? - zapytała zdezorientowana.
- Mogłabym, gdybym coś widziała. Tak, może to się wydać dziwne, ale jestem niewidoma. To znaczy, czasami widzę, ale w wizjach. Na przykład w nocy widziałam ciebie.

<Abyss?>

Od Sorley'a (do Giselle)

Wstałem powoli z pniaka uciętego niegdyś tu drzewa leciwego o zapewne wspaniałej historii której nie mogło teraz już na pewno opowiedzieć nikomu, drzewa mają to do siebie, że przeżywają każdego człowieka niezależnie jak bardzo by się uparł. Drzewa żyją nawet po ścięciu w przedmiotach stworzonych z drewna należącego niegdyś do ich serc, nie da się uśmiercić ich duszy, jedynym co może je strawić to ogień.
Ich korony wiedziały więcej milionów gwiazd niż zwykłe niepozorne ludzkie oko czy to gadzie, czy bez białek jak choćby moje. Doświadczyły wiele wschodów zachodów, upadków świateł z nieboskłonu których my nie mieliśmy szans zliczyć w takiej ilość. Podziwiałem je, a jakże by inaczej.
Skrzywiłem się czując i słysząc jak troszczą moję kości pod naporem ciężaru ruchów jakie teraz musiałem wykonać by w pełni się wyprostować. Czekało je jednak większe wyzwanie, otóż cała droga, masa szlaków która teraz rozpościerała się przede mną niczym siatka utkana przez zmyślnego pająka, niczym labirynt ciągnący się po całym świecie i będący nieodłączną częścią jego egzystencji.
Gdyby ludzkie życie długością liczyć w krokach przez niego przemierzonych było by cholernie długie, co za sobą ciągnie nudę i monotonność wielu chwil i lat. Westchnąłem stawiając pierwszy krok do przodu.
Gdyby zliczyć je wszystkie moje oznaczało by to, że czeka mnie znacznie więcej, niż kolejne może przy dużym pechu jaki niestety miałem w nadmiarze, sto lat.
- No komu w drogę temu czas. - Uśmiechnąłem się do siebie słabo i poczłapałem w stronę lichego zbocza, by zaraz to po nim, niby dla zabawy zjechać. Ułatwiało mi to jednak też drogę, odejmując od życia parędziesiąt okrężnych kroków i zbędnego zużycia czasu który już teraz w każdej sekundzie dłużył mi się jak te wieki.
Spojrzałem z wdzięcznością na klacz która wyłoniła się z cienia wzniesienia zaraz przedmą skubiąc jeszcze resztki trawy w wyłysiałym już prawie miejscu gdzie jeszcze przed chwilą roiło się od zieleni.
Wziąłem jej wielki pysk w dłonie gładząc czule.
- Na dziś chyba ci wystarczy tego łakomstwa. - Oznajmiłem całując ją wy pysk i patrząc się dokładnie w jej przepiękne wielkie, ciemne oko które co chwile mrugało do mnie zachęcająco na myśl o dalszej podróży.
Poklepałem ją w bok, jej no cóż powiedzmy szczerze trochę bardziej niż powinien nabrzmiałego brzucha.
Nie, nie spodziewała się dziecka, po prostu zbytnio ją rozpieszczałem, a ona… Cóż nie protestowała dodatkowej porcji jabłek czy innych przysmaków. I tak doszło do takiego a nie innego efektu. Nie musze chyba mówić, że wielkich prędkość razem mnie rozwijamy. W tym byliśmy chyba zgodni.
Ja natomiast nie przepadałem za jedzeniem czego ktokolwiek to ona pilnowała mojej diety i podpychała pod nos owoce. Wszystko co miałem, zerwałem czy kupiłem dawałem jej. 
Traktowałem te klacz jak rodzinne której już od szesnastych urodzin, czyli swoją drogą trochę szmat czasu temu, nie posiadałem. 
W końcu ułożyłem się zgrabnie w siodle ta umiejętność jeszcze została mi w pamięci na tyle by robić to sprawnie bez żadnych stęknięć. Po czym dałem znak klaczy i ruszyliśmy ścieżką przed siebie, powoli, ale przed siebie kierując się w las. Droga nie była wyzywająca wręcz prosta i przyjazna, nie stroma, nie zbyt górzysta.
Naprawdę przyjemnie było tak lekko podskakiwać podziwiając najmniejsze szczegóły widoków krajobrazu przed sobą. Dostrzegłem nawet w oddali mój cel stolice, Miasto Yrs, nie miałem pojęcia czemu tak akurat miałem zamiar szukać. Może dlatego, że wielu podróżników tak się przebijało przez tłumy.
Ale skąd pewność że ten kogo szukam jest właśnie jednym z nich. Posmutniałem, nie zwiedziłem może całego świata wzdłuż i wczesz o nie na to nawet ja chyba jestem za młody, ale naprawdę tliła się we mnie wiara, że tym razem może jednak. Choć przecież nie tylko to ja tu przemieszczałem się w różne miejsca. 
Równie dobrze mógł bym uczestniczyć teraz w wielkiej zabawie w kotka i myszkę na pół świata, a nawet jego granic. 
Po jakimś czasie lekkiego galopu Bradana przystanęła zdyszana, sowite śniadanie jakie sobie zaserwowała z samym wschodem dawało o sobie znać znacznym przejedzeniem. Zostawiłem ją wiec by mogła odpocząć a sam z czystej ciekawości poczułem iść dalszą ścieżką przez las. Dotykając każdego drzewa z szacunkiem, przyglądając się tutejszym zioła z zaciekawieniem. Nie raz coś zrywałem chowając do podręcznej torby, nie dwa coś miętosiłem w rękach rozcierając i ciesząc się zapachem który wcierałem w ramiona mając już pewność, że nie zaszkodzi to już bardziej mojej bladej skórze.
Gdy tak dość jak na mnie raźnym krokiem spacerowałem z uśmiechem na ustach i zaciekawieniem w oczach.
Dostrzegłem jakiś ruch na jednej z gałęzi większego drzewa, był szybki i prawie niezauważalny.
Zmrużyłem oczy patrząc się w jeden punkt miejsce gdzie ów ktoś znikł, zaraz potem szeleszczenie dochodziło z dobrych parenaście metrów dalej. Ktoś tu opanował dobrze technikę skradania się i maskowania bo ostatecznie usłyszałem łoskot gałęzi która przybrała trochę na wadze zaraz za mną. Spojrzałem w górę.
Ukazała mi się dziewczyna, młoda. Kargijka, rasa nie raz spotykana przeze mnie w podobnych ale znacznie bardziej ukwieconych lasach na terenach ziem tych jaszczurko podobnych osobników. 
Uwielbiałem tam przebywać, tysiące zapachów, miliardy barw nęciły takich pasjonatów jak ja, szukających nowych doznań dla zmysłu węchu. Mający za dużo czasu i za mało istotnych spraw na głowie.
- Co robisz tak wysoko na drzewie panienko? - Spytałem starając się podnieść głos na tyle by mogła mnie dosłyszeć. Obdarzyła mnie dziwnym spojrzeniem jak wszyscy, zawsze, i zmarszczyła nos. 
Ostatniego słowa mej wypowiedzi chyba nie do końca usłyszała. Ale miło, że zwróciła na mnie uwagę.
- Bo mi się nudzi. - Burknęła opierając się znów o pień i zamykając oczy. Chyba oczekiwała, że odejdę z wielki brakiem zainteresowania zdegustowany jej bezczelnością, tak taki ton do starszych nie był raczej na miejscu.
Ale skąd mogła wiedzieć, zresztą ja nigdy nie chowam urazy. Sterczałem z uniesioną głową pod drzewem dalej.
W końcu i ona zareagowała czując na sobie czyjeś spojrzenie. Prychnęła.
- A tobie co? Nudzi ci się ? Jesteś kolejnym z tych facetów do pary który mnie ostatnio prześladują? - Zaczęła lecieć z potokiem pytań na które nie znałem konkretnej odpowiedzi. Zacząłem gładzić włosy, zawsze tak robiłem gdy byłem zamyślony, zawijałem sobie ich końcówki o palce i miętosiłem do upadłego.
- Mnie? Nic szczególnego jestem tylko zwykłym przejezdnym wybierających się do Yrs, a co do całej reszty to nie mam do końca pewność o czym ty dziecko drogie mówisz. - Dziewczyna zmierzyła mnie spojrzeniem, podejrzliwie bardzo podejrzliwie. Zacząłem nerwowo pocierać ręce, czyżbym jednak świecił się i w pół mroku cieni tych drzew? 
Kargijka zsunęła się z gałęzi lądując przede mną na ziemi i podchodząc coraz bliżej.
- Taa… Co ja mam za szczęście trafiać na kolejnych pedofilii? - Burknęła mi prosto w twarz. Tego było już za wiele, skrzywiłem się z odrazą. Nie wyparzony język, długi jak u gada, aż miło słuchać.
- Słuchaj no naprawdę nie wiem co roi ci się w tej główce, ale wiedz jedno. Nie takim tonem młoda damo! - Oznajmiłem z dezaprobatą i naciskiem w tonie na ostatnie słowa. Przewyższałem dziewczynę wzrostem, to też patrzyłem na nią z góry, jednak to nie o to tu chodziło. Spotykając przypadkowych ludzi zawsze oskarżasz ich o jakieś fetysze? Czy złe być odmiennym? Nie znaczyło to oczywiście, ze to co mówiła było prawdą, przykro mi bardzo jeśli takowe nadzieje miała. Westchnąłem wyciągając dłoń.
- Słuchaj no, nie jest dobrze w taki sposób zawierać znajomość. Jestem Sorley, ty jednak nie musisz się przedstawiać wystarczy uścisk dłoni. - Znów obdarzyła mnie podejrzliwym spojrzeniem garbiąc się.
- Jak cię dotkane to zaczniesz mi czytać z mózgu ? Taki haczyk? O nie nie pójdę na to! - Oburzyła się piorunując mnie wężowym spojrzeniem. Skrzywiłem się.
- Miło by było, ale ja niestety nie z tych. - Żachnąłem się niezłomnie wciąż wyciągając przyjaźnie dłoń w akcie zgody na którą się nie zapowiadało.
- Nie podam ci ręki. - Warknęła zakładając ramiona na piersi z obrażoną miną.
- Czy tobie z każdemu tak trudno nawiązywać kontakty?! - Jęknąłem poirytowany opuszczając rękę i wracając zrezygnowany drogą skąd przyszyłem, czyli do mojej wiernej klaczy. Już dość się na zwiedzałem.

<Giselle?>

piątek, 29 sierpnia 2014

Od Abyss (do Say'Jo)

Wyszłam z trzaskiem otwierając drzwi komnaty, w której się znajdowałam, nie wiązałam włosów, które wciąż wilgotne powiewały targane przez większy napór powietrza, który tworzyła się gdy szybkim krokiem przedzierałam się przez korytarze. Zupełnie naga. Naga dla mnie w mim poczuciu, moim mniemaniu, w moim ubiorze brakowało istotnej rzeczy. Płaszcza, który krył mnie do tej pory, który ukrywał mnie przed spojrzeniami innych.
Teraz było ich wiele, spoczęły na mnie jak na odbiciu w lustrze, niektóre na tyle oryginalne by krzyknąć coś do mnie z oburzeniem o to, że właśnie na nie wpadłam, drugie wrzeszczące za mą w pogoni bym jednak została w pokoju. Skręciłam w końcu do wyjścia i przystając zanim jeszcze drzwi za mną zamknęły się z trzaskiem.
Wzięła dwa drobne palce u mojej dłoni, przykładając je do ust, które zaraz potem otworzyłam gwiżdżąc donośnie i melodyjnie. Czekając na odpowiedź, którą dostałam w okamgnienia.
W oddali zobaczyłem zarys konia, Horance biegł mi na spotkanie rżąc na tyle głośno bym usłyszała go przedzierając się przez ten gwar na ulicach miasta.  Wskoczyłam chętnie na niego okrakiem i lekko uderzyłam piętami dając znak do pełnej gotowość i zezwolenia mu na jakąkolwiek prędkość pragnął.
Ledwo powstrzymałam uśmiech na twarzy gdy jechałam tak wprost na granice miasta mijana przez uskakujących przede mną ludzi. Miałam głęboko gdzieś też czy któryś ze strażników dopatrzy się wykroczenia o narażanie niewinnych i przypadkowo napatoczonych ludzi. Nie, naprawdę mnie to mało interesowało.
W końcu wyjechałam z miasta i skierowałam cwałem Horance w stronę widocznego stąd już lasu od kierunku, w którym znajdował się mój dawny dom, do którego wcale, choć może teraz tak wyglądało nie miałam zamiaru wracać tym bardziej, że w komnatach zostawiłam moje rzeczy, bez których nie ruszyła bym się stąd na kilometr.
Puściłam obejmowaną do tej pory przeze mnie szyje Horance, obejmując go pewniej nogami i wyprostowałam się biorąc na siebie cały pęd wiatru jaki powstawał przez szybkość mojego towarzysza, który majestatycznie przedzierał się przez bariery zupełnie niezgodnych z jego wolą prądów.
Spojrzałam raz jeszcze za siebie, w stronę miasta, od którego powoli zaczęłam się coraz bardziej oddalać, nie byłam może zła co bardziej rozkojarzona i spanikowana. Dlatego uciekałam.
Nie lubiłam nigdy gwaru ani tłumów większych osad więc można powiedzieć, że życie które do tej pory prowadziłam było dla mnie idealnym. Więc po co z tym skończyłam? Mogłam przeciwstawić się matce i być dla niej i wszystkich służek ciężarem, który nieznośnie wrzeszczy o to, że nie chce zejść z ich barków.
Mogła bym równie dobrze też nie raz już przedostać się do własnego ojca i powiedzieć mu prosto w twarz, że żyje, mam się dobrze, śpiąc pod jego komnatą biurową i gościnną gdzie przyjmował ludzi z zewnątrz. Nawet nie wiem kim był i czym się zajmował. Westchnęłam.
Czemu, naprawdę czemu tego nie zrobiłam w ciągu tych dwudziestu lat? Mógłby pojąć wreszcie z jaką kobietą się związał i jak bardzo wielki poczynił błąd. A jednak nie wie nic będąc do końca swych dni mamiony przez zachłanną małżonkę. Strach, było pewne. że się bałam poznać czegoś czego nie znałam, człowieka którego nawet nie wiedziałam jak sobie wyobrażać.
Może, może i widziałam jego cień w mojej głowie, dobrego i uśmiechniętego jasnowłosego człowieka, pełnego uroku i poszanowania dla świata, dla innych. Ale czy to nie zbyt piękne wyobrażenie? Co jeśli tak nie jest?
Drążyły mnie zawsze wątpliwość, nie wiedziałam czego się spodziewać. Miliony, tryliony zagadek w mojej głowie wybuchały jak bomby. Jaki jest świat jacy są ludzie, czemu ze sobą walczą czemu się nienawidzą nawzajem? Czemu, czemu… Tylko to tańczyło w mojej głowie odbijając się echem po duszy, aż po same czubki palców i końcówki włosów.
Po co jest świat skoro sami go niszczymy, teraz niszczeje przez ludzi. Po co są ludzie skoro jesteśmy jedynie bezmyślnymi bestiami pragnącymi zysku, zawładnięci pragnieniami. Tu rodziło się pytanie czego chciałam ja?
Nigdy nie byłam w sanie tego powiedzieć. I znów potok myśli, znów wir chaosu w głowie.
Umysł sam pulsuje od nadmiaru informacji… Zamknęłam oczy zachłystując się powietrzem, które smagało moje włosy na wszystkie strony, kołtuniąc niesforne fale, wzburzając ocean złota.
Zimno, które stykało się z moim rozgrzanymi policzkami piekło nieznośnie doprowadzając mnie do okropnego stanu. Płaczu, płakałam uchodzącymi ze mnie lametami i niezdecydowaniem.
Aż w końcu opadłam. Zleciałam z konia nieprzytomna, nieświadoma mojej bliskiej śmierci, która wyciągała w moją stronę swe ramiona im bliżej ziemi byłam, im bardziej słychać było stukot kopyt.
Jęknęłam żałośnie, czując mdłości i nieprzyjemne uczucie krwi odpływającej z głowy. W końcu musiało do tego dojść. Wylądowałam nieprzytomna z impetem na ziemi. Zadaje się, że gdzieś koło drogi. Nieważne.
- Hej! - Usłyszałam później jakiś głos bardo niewyraźnie. Nie miałam ochoty otwierać oczu za nic w świecie, wszystko minie bolało. Najbardziej brzuch, był jakby ciepły, dziwne, ale przyjemne. Przeszedł mnie dreszcz.
Dopiero teraz poczułam ból. Jęknęłam.
A jednak jeszcze mnie nie zabrała, odetchnęłam po dłuższym rozpaczliwym wdechu powietrza.
Lekko podniosłam się do pozycji siedzącej. Ból dziwnie przeminął, na mojej koszuli jednak pojawiła się wielka plama krwi. Znowu to samo. Pokręciłam z rozpaczy głową. Czy ta rana nigdy się nie zasklepi?
- Co ci jest? - Znów odezwał się głos tym razem bliżej chyba ten ktoś próbował mnie podnieść, nie protestowałam mógł się ze mną obchodzić jak ze szmacianą lalką. Ale gdy próbował sprawdzić krwawiące miejsce odtrąciłam jego rękę wyciągając z jednej kieszeni bandaż i obracając się do nieznanej osoby plecami by móc założyć opatrunek na skośne cięcie przechodzące kawałek pod piersiami, do okolic pęka. Czasem dawało to osobie znać, mimo iż najgorsze było za mną. Przy większym jednak forsowaniu się dochodziło do krwawienia.
Zaraz potem z czystej grzeczności znów spojrzałam na osobę, do której należał głos.
Okazało się jednak, że nie była to jedna osoba, a co najmniej dwie. Spuściłam głowę.
- Przepraszam za fatygę…- Szepnęłam prawie niedosłyszalnie przygryzając wargę.

<Say’Jo?>

Od Lily (do Wielkiego Mędrca)

- No dobrze. Prowadź... - zgodziłam się, nie ukrywając niechęci.
Przystałam na prośbę starca tylko dlatego, bo liczyłam, że będzie dla mnie cennym źródłem informacji. Chciałam dowiedzieć się czegoś więcej na temat tego zakapturzonego człowieka i zapytać, skąd zna moją matkę. Nagle obudziły się we mnie uczucia, których nie odczuwałam już bardzo dawno.
Po opuszczeniu karczmy szliśmy prosto, mijając kolejne pola i zabudowania. W pewnym momencie jednak krajobraz uległ diametralnym zmianom; chaty, stodoły i ceglane domy ustąpiły miejsca drzewom, z początku niskim, ale coraz wyższym.
- Gdzie idziemy? - zapytałam.
- Gdzieś, gdzie będziesz mogła zasnąć spokojnie... Przynajmniej tej nocy. Już niedaleko. - dodał, widząc moją zniecierpliwioną minę.
Odburknęłam coś pod nosem.
Wkrótce dotarliśmy przed niepozorny, drewniany budynek, gęsto otoczony roślinami. Staruszek zatrzymał się.
- Jesteśmy na miejscu. - powiadomił.
- I to ma być to twoje schronienie? Przecież ta sypiąca się chata nie jest nawet ogrodzona! Ty... ty tu mieszkasz?
- Hmm. Biorąc pod uwagę okoliczności, myślę, że można tak powiedzieć.
Ku mojej jeszcze większej irytacji, dziadek otworzył drzwi bez problemu i nie zamknął ich na klucz. Przemilczałam to jednak, wiedząc, że moje protesty i tak byłyby bezcelowe.
W chacie była tylko jedna izba. Umieszczono w niej drewniany stół z dwoma krzesłami, kredens, kominek oraz prowizoryczne, sklecone niedbale z kilku desek posłanie.
- Usiądź. Zaparzę herbaty. - mruknął.
Po upływie kilku chwil przysiadł się do stołu, dzierżąc dwa kubki parującego napoju.
- Skąd znasz moją matkę? - zapytałam. Nie mogłam już dłużej powstrzymać się z zadaniem tego pytania.
- Twoja matka była bliską znajomą króla Urdona. Została obdarzona wielkim talentem do magii. Spotkałem ją pewnego dnia, gdy król zaprosił nas na rozmowę o... - pogładził brodę, jakby coś rozważał - o pewnej ważnej sprawie. Była wspaniałą kobietą i miała charakterek, podobnie jak ty.
- I co się z nią stało? - spytałam bardzo cicho.
- O tym innym razem. - odpowiedział wymijająco.
- Ale ja muszę wiedzieć, rozumiesz?! Muszę! To dla mnie na prawdę ważne.
- Kiedyś się dowiesz. Jeszcze nie jesteś gotowa.
- No to powiedz mi chociaż, co wiesz o tym człowieku. W kapturze. To akurat powinnam wiedzieć.

< Mistrzu? >

Od Giselle (do Sorley'a)

Ten chłopak nie mógł pochodzić z mojej rodzinnej Wyspy. Rodzice z pewnością by nie nauczyliby go takiego zachowania wobec innych. Chociaż zdarzają się wyjątki.... dobra, bo już całkiem się pogubię. Przyglądałam mu się. Nie wyglądał mi na takiego nieuprzejmego. Musze się go jakoś pozbyć. To będzie proste zadanie jak nic!
- Co się tak gapisz? - warknął.
- Po to mam gały żeby paczały – odparłam.
Nie odpowiedział. No i dobrze. Odwróciłam się i zaczęłam odchodzić. Nie mam zamiaru marnować czasu na jakąkolwiek rozmowę z nim. Przecież to nie ma sensu. My się nie dogadamy. Nagle skręciłam w prawo. Nie chciałam jeszcze wracać do miasta. Co ja tak właściwie mogłabym robić? Westchnęłam ciężko. Po raz pierwszy zaczęłam się naprawdę nudzić. Zawsze leniuchowałam, a teraz? Chce zabrać się do jakiejś roboty. To nie jest do mnie podobne. Wlazłam na jakieś wysokie drzewo. Weszłam na jego czubek i stamtąd obserwowałam niebo i wiele rzeczy, między innymi miasto. Z góry są niesamowite widoki. Wszystko można zobaczyć, a rzeczy duże wydają się malutkie. Powiał chłodny wiaterek. Zeszłam kilka gałęzi niżej. Usiadłam sobie na jednej z nich. Przysłuchiwałam się śpiewu ptaków i trzaskaniu gałązek.
- Co ty robisz tak wysoko na drzewie? - usłyszałam z dołu.
Przestraszyłam się tak bardzo, że o mało nie ześlizgnęła mi się noga i bym spadła. Wychyliłam głowę z nad gałęzi. Trochę za bardzo, ponieważ znów bym spadła. Eh... kolejny facet. Serio? Mężczyzna o białych włosach i ciemnych oczach patrzył w moją stronę. Wzruszyłam ramiona.
- Bo mi się nudzi - odparłam.
 
<Sorley?>

Od Asheroth'a (do Naitherell)

Ciężko westchnąłem, ale po chwili wznowiłem "walkę" z wiązaniem sukni Naitherell.
- Wiem, skarbie, że otacza mnie banda przekupnych, dwulicowych skurwieli, którzy robią co do nich należy, bo inaczej obdarłbym ich żywcem ze skóry. Powinnaś też wiedzieć, że płace im tyle, by fatygowali do mnie swoje dupska i mówili o wielu interesujących rzeczach. Swoją drogą - wymruczałem, zsuwając jej suknię i odsłaniając spore, kształtne piersi, na ich śliczny widok, mimowolnie się uśmiechnąłem - dobrana z nas para. Oboje wiemy za dużo o zbyt wielu rzeczach i robimy z tego własny użytek.
- Ash! - syknęła kobieta i szarpnęła się pode mną, gdy przejechałem językiem od dołu jej piersi, ku górze, po czym zatoczyłem kółko wokół jej różowiutkiej, twardniejącej brodawki.
- Cholernie mi smakujesz - uśmiechnąłem się do niej pięknie, a moja dłoń powędrowała w górę jej uda. - I nie patrz na mnie tak groźnie. Oboje wiemy, że nie użyjesz swoich trutek przeciwko mnie. Jesteśmy po tej samej stronie materaca, a nawet jeśli nie leżę akurat na tobie, to nie wchodzimy sobie w drogę. To mi bardzo pasuje i oby tak już zostało. Rób co ci się żywnie podoba, ale z głową i tak, żebym nie musiał otwarcie interesować się twoimi poczynaniami. 
Zdarzało mi się "interesować" dziewczynami, które zachłysnęły się władzą, mierzyły za wysoko i trzeba je było ściągnąć brutalnie na ziemię. Takie panienki bardzo źle kończyły. Najczęściej najpierw jako zabawki dla straży w lochach, a następnie w dołach, w których zakopywało się wszystkich skazanych na śmierć, po których nie pofatygował się nikt z rodziny. Naprawdę nie chciałem, żeby taki los spotkał Naith. Mogła sobie zabijać, dawać się pieprzyć komu popadnie, nie było to dla mnie istotne. Ważne było to, że słuchała, gdy mówiłem, że interesowało ją coś więcej niż korzyści jakie płynęły z mojej sympatii. Naith nawet nie wiedziała ile razy informacje na temat jej ślicznej buźki tajemniczo zaginęły, przechodząc przez moje dłonie. I miała tego nie wiedzieć. Wiedziałem, że lubi radzić sobie sama i, że świat musiałby walić jej się na głowę, żeby poprosiła mnie o pomoc. A inne? Inne oferowały swój czas, za moje wpływy. Nie żebym miał coś przeciwko takiemu handlowi wymiennemu, ale szybko mi się takie układy nudziły, no i muszę przyznać, że niezbyt często i ochoczo wywiązywałem się ze swojej części umowy. Nie czułem przy tym czegoś takiego jak wyrzuty sumienia. Nie w stosunku do dziwek, które wbiłyby mi nóż w plecy, gdyby dało im to więcej korzyści niż moje wstawiennictwo. 
- Znów masz mnie zamiar pouczać? - syknęła, mocno zaciskając dłonie na moich ramionach.
Zaśmiałem się głośno.
- Pouczać? Ciebie, Ptaszyno? To ty tu jesteś od pouczania mnie - pocałowałem ją w policzek - "Nie powinieneś tyle pić" - zacytowałem, po czym pocałowałem ją w szyję - "Znęcanie się nad dzieciakiem niewiele da". "Zamęczanie się wspomnieniami jeszcze mniej"
Uniosłem się i wpiłem w jej usta. Uniosłem zgrabny tyłeczek Naitherell i podciągnąłem opiętą suknię do góry, tak, by mieć dostęp do jej zgrabnych ud.

<Ptaszynko? :* >

Od Naitherell (do Asheroth'a)

Ukradkiem zmierzyłam go wzrokiem. Odniosłam wrażenie, że mój kochany Ash miejscami pozwalał sobie na dużo. Zbyt dużo. Nie dziwiło mnie to - jakakolwiek forma współpracy z tak wysoko postawionymi ludźmi musiała być okupywana pewnym rodzajem ryzyka zawodowego. Przywykłam do tego i rzadko, a w zasadzie nigdy nie dawałam powodów do robienia mi aluzji o tak ciekawej treści, jaką to przed chwilą miałam okazję usłyszeć. Nie zwierzałam się, nie przebywałam z nikim dłużej, niż wymagały tego okoliczności. A jednak Asheroth'a traktowałam inaczej. On... zdobył moje zaufanie, po części. Nie jestem pewna, dlaczego. Może dostrzegłam w nim sojusznika, może urzekła mnie przeszłość i uczucia, jakie skrywał pod chłodnym i surowym obliczem. Tylko jedno było dla mnie pewne - straciłam przy nim czujność. Gdyby jego sugestie niosły ze sobą chociażby cień groźby, mogłabym słono za to zapłacić. 
Westchnęłam, czując wewnętrzną słabość wobec tych wszystkich obaw, którymi być może powinnam się przejąć.
- Powiedz mi, jak ty to robisz? - zapytałam, pomijając skomentowanie jego ostatniej wypowiedzi. - Jesteś jedynym mężczyzną, który może mnie sobie ledwo przytomną porwać w ramiona, zanieść do łóżka i, być może, pozamykać wszystkie drzwi. - Uśmiechnęłam się do niego przebiegle, wkładając w ton wypowiedzi nutę wredności. - A przy tym wszystkim zawsze przeżyjesz. - Teatralnie rozłożyłam ręce, wzruszając przy tym ramionami i zakładając nogę na nogę. 
- Może rzuciłem na ciebie urok - zaśmiał się, mrużąc przy tym oczy w sposób, który zawsze na mnie działał. Ciekawe, czy o tym wiedział.
- Mało kto potrafi - przyznałam, posyłając mu zalotne spojrzenie. - Większość twoich kolegów w mojej obecności stara się raczej, cóż... - ciągnęłam słodkim głosikiem, przy okazji sięgając po jeden z wypełnionych jadem kolców upiętych w moich włosach. - Uniknąć uroku... - dokończyłam, zniżając wzrok na szpilę i gładząc jej koniuszek opuszkami palców.
- Być może jestem od nich lepszy - stwierdził Ash, będąc chwilowo zahipnotyzowanym przez moje ruchy dłoni wokół igły, jakie nie bez powodu coś mu przypominały. 
- Nie zaprzeczam - mruknęłam, przenosząc na niego wzrok i kontynuując zabawę z jego skojarzeniami.
- Ptaszyno, czy ty aby nie testujesz mojej cierpliwości? - Zbliżył się i spróbował przyciągnąć mnie do siebie, ale zręcznie wywinęłam mu się z biodrami.
- Skądże. Zasada pierwsza, nie zbliżaj się do kurtyzany, która trzyma sobie w rączkach truciznę... - powiedziałam z zamiarem wymknięcia się z łóżka.
- Grozisz mi? - warknął dosyć przekonująco, chwytając mnie o wiele pewniej niż uprzednio i wciągając pod siebie.
- Odsuń się - rzekłam chłodno, zbliżając do jego szyi kolec.
- Mhm, za chwilę - wymruczał, odsuwając moją dłoń i całując mnie po szyi.
- Do jasnej...! - zaczęłam marudzić, próbując go odepchnąć. - Czy ja w twoich oczach naprawdę jestem aż tak mało groźna? Złaź ze mnie, ale już!
- A powinnaś być bardziej? - zapytał z przebłyskiem rozbawienia w oczach, na co zrobiłam urażoną minę.
- Tyle o mnie wiesz, a udajesz, że tak mało. - Pokiwałam z niedowierzaniem głową, układając się wygodniej na poduszce. - Ma mnie to zmylić?
- A co takiego niby o tobie wiem? - Zajął się moją sukienką, a raczej jej wiązaniem, za co dostał po łapach.
- No przestań. Wiem, że masz różne dojścia. Niektóre z tych dojść zwierzają się nawet, ile im płacisz za informacje - powiedziałam z dozą przesadnej pewności siebie, a same te słowa na moment zbiły go z tropu. - Nie wątpię, że masz to gdzieś, ale tego się raczej nie spodziewałeś...

<Fluszaku?>

Od Tanith'a (do Carricka)

Ruth'Ra pędziła jak szalona. Uwielbiała to. Prędkość, wiatr wokół i ten rozmazujący się, nierealny nieco świat. Ona była stworzona do tego, żeby tak pędzić. Biec niestrudzenie z prędkością błyskawicy, tak lekko, jakby nie dotykała wcale ziemi. Każdy jej mięsień pracował pod skórą, idealny, silny, by długimi susami nieść nas wciąż na przód.
Mnie także potrzebny był taki pęd. Szybkość, zmuszająca do skupienia się na tym co było przed nami, odpędzająca inne myśli z głowy. Mój umysł był wolny, przez chwilę... zbyt krótką chwilę, bo po chwili ból w obojczyku wrócił. Nie on jednak tak zaprzątał moje myśli, tylko chłopak, który został zapewne spory kawałek drogi w tyle. Carrick i... jego język na mojej skórze. Nawet jeżeli dziura po bełcie bolała jak cholera to ciepły, wilgotny język chłopaka sprawiał mi... przyjemność. Tylko, że to nie miało sensu! A dokładniej nie powinno mieć znaczenia. 
Owszem, miałem szeroki gust. Ja. Tanith, bo dziadyga był... no cóż... Powiedzmy, że cała zabawa przypadała mnie i to od jakichś dwustu lat. A bawiłem się dość sporo i miałem szeroki wachlarz zainteresowań. Nie ograniczałem się bowiem do przedstawicielek przeciwnej płci, ale... Noż kur... Ten młokos? Miałem ochotę zdzielić sam siebie czymś ciężkim w łeb i nabić sobie rozumu do głowy, bo zdawałem sobie sprawę z tego, że myślałem nie tą częścią ciała, którą powinienem. Carrik mnie interesował. Był ciekawy. Faktycznie miał w sobie coś z pieska. Przywiązałem się do niego, polubiłem go, choć to co zrobił, jak zabił tamtych... raziło mnie, denerwowało i dobijało. Dlaczego? Bo do cholery widziałem w nim współczującą, dobrą osobę, a nie bestię! 
Najgorsze jednak było w nim to, że... no co tu kryć. Podobał mi się fizycznie. 
- Przejdzie ci - mruknąłem sam do siebie, gdy zatrzymałem klacz. Zeskoczyłem na ziemię. Słońce niedługo miało się chylić ku zachodowi, a nieduży zagajnik stanowił jakie takie miejsce na obóz. Spojrzałem w stronę, z której powinien nadjechać Carrick, pusto oczywiście. Powoli więc nazbierałem patyków na opał, rozpaliłem ogień i wyciągnąłem prowiant składający się z suszonego mięsa, sera i chleba.
Zdjąłem opatrunek i przemyłem ranę wodą, choć wyglądała... o dziwo dość ładnie. Cokolwiek ten chłopak miał w ślinie działało. Sądzę, że to efekt uboczny posiadania zdolności regeneracyjnych. Niektórzy przekazywali zdolności lecznicze poprzez dotyk, jak ja, inni za pomocą śpiewu, a on.. śliną.
Zawiązywałem właśnie opatrunek, gdy usłyszałem tętent kopyt mgiełki. Zaraz potem zmarnowany Carrik zsunął się z grzbietu wierzchowca i ciężko posapując usiadł obok mnie. Jęknął przy tym.
- Cały tyłek mnie boli od tego siodła! - pożalił się.
- Przywykniesz - rzuciłem. - Częstuj się - wskazałem na mięso.  - Choć wiem, że wolałbyś coś bardziej krwistego, to to ci nie zaszkodzi.
Carrick sięgnął po jedzenie, widać, że był głodny. 
- Jak się czujesz? - spytał, lekko uciekając wzrokiem.
- Lepiej, dzięki. Jutro rano poćwiczymy przemianę, jeżeli chcesz oczywiście. Może ci się przydać. Teraz czas spać. Pasuje podreperować siły. Czeka nas jeszcze spory szmat drogi, jak mniemam. Jutro koło południa będziemy w Yuthirii. Zrobimy małe zakupy i będziemy mogli jechać dalej... - wyjaśniłem. - A i... następnym razem proszę... nie pakuj się w kłopoty, dobrze? 

<Carrick? Do miasta nas już możesz zawieźć ;) >

Od Carricka (do Tanith'a)

Czując złość, widząc ból Tanith’a, miałem ochotę położyć uszy, jak pies, w którego się wcieliłem nie panując do końca trzeźwo nad swoimi odruchami. Bestialstwo, tak wyglądało to nawet dla mnie. Osoby, która pewnie teraz uważana była za istotę, która zastanawiała się nad swoimi czynami, ale nie było tak do końca.
Może do cholery tak byłoby mi nawet łatwiej skoro już i tak w oczach mężczyzny byłem włochatą bestią, ja natomiast jedyne co mogłem to usprawiedliwiać się naiwnym stwierdzeniem, że i oni zrobiliby to samo…
Odwróciłem się patrząc na ciało, wydawałoby się, dowódcy tej zgrai, leżącego w szkarłatnej kałuży krwi, własnej krwi, którą, w mgnieniu oka, po mim ataku, sam się zadławił.
Znów zrobiłem to samo rzuciłem się by przekuć wątpliwość, nawet nie myśli, w czyn.
Tnąc bezmyślnie w plecy, czy też zawrzeć pysk na czyjejś tętnicy bez różnicy równie było to mało rozumne i brutalne jak każde posunięcie choćby mojego ojca względem swych dzieci.
Spojrzałem znów w stronę Tanith’a, który piorunował mnie od stup do głów otępiałym od bólu spojrzeniem, wciąż jednak pełnym mądrość jak na Wielkiego Mędrca przystało. choć może na jedną z jego twarzy.
- Już nie jestem taką słodką psiną co? - Westchnąłem mimowolnie się garbiąc i spuszczając głowę.
Mężczyzna prychnął pogardliwie, zaczęło mnie aż wręcz ciekawić ile razy przyjdzie mu zmienić co do “swojego futrzaka” zdanie. Pewnie mu przejdzie gdy tylko jeszcze z daleka zobaczy blask ciemnych kamyków, ale tu nie o to teraz chodziło. 
- Zachowałeś się jak zwykły pies, którym przypominam nie jesteś… Przy parszywym straganie, rzeźnika, który właśnie patroszył świnie - Burknął z dezaprobatą kurczowo przyciskając swoją górną część garderoby do rany.
- Zastanawia mnie jak bardzo cię odmóżdżyło, a na ile był to twój naturalny odruch… - Westchnął wciąż karcąc mnie spojrzeniem od stup go głów.
- Jakbyś był tak miły i przyniósł staruszkowi bandaż bo póki co chyba sam nie wystane - Zaśmiał się słabo, a ja zareagowałem natychmiastowo. Nie musiał nawet fatygować się z tłumaczeniem gdzie znajdowała się apteczka.
Podskoczyłem żwawo i chętnie pełen sił do tobołków zwieszonych na koniach i wygrzebałem z jednego to, o co mnie poproszono.  Gdy wziąłem do dłoni biały zwój materiału przyjemny w dotyku i zadziwiająco lekki jak na to jak hojnie został spakowany przez moją głowę przebłysnęło wspomnienie.
Gdy byłem dzieckiem jako jeden z najsłabszych zawsze najszybciej dostawałem po dupie wobec tego siedziałem na karnej ławce mojego ojca i patrzyłem jak inni próbują się w zapasach, fechtunku. Ja sam zaś tak siedząc lizałem własne rany zatrzymując tym krwawienie i uśmierzając ból, opatrywałem też innych, moich braci którzy zarobili pomniejsze według nich ranki z ręki mojej siostry. Byłem czymś w rodzaju pielęgniarki, nie raz nawet do opatrunków dodawałem własnego wyrobu składnika leczniczego. Ja nie żartuje! Leciałem w ślinę. Serio.
Wróciłem do Tanith’a lekki krokiem, gdy to zauważył uniósł jedną brew pytająco, w przelotnym zdziwieniu na moją nagłą zmianę zachowania.
- A tobie co znów chodzi po tej pustej makówce? - Zakpił wciąż trzymając się na dystans i to dość odczuwalnie. To boli, dawał mi bardzo mocno odczuć bym żałował za swe czyny. A ja? Ja czułem się dziwnie jak zbity pies.
Przysiadłem obok niego rozwijając spory kawałek bandażu i zrywając go. Rudzielec wciąż nie mógł pojąć do dokładnie robiłem, a przynajmniej to mówiło jego zmieszany wyraz twarzy i zmrużone oczy wpatrzone niczym te przyczajonej kobry w każdy mój najmniejszy ruch.
Ułożyłem ze skrawka mały, ale gruby okład nie mogąc go jeszcze jednak w żadnych specyfikach czy nacierając mazidełkami. Położyłem dłoń na dociskanym coraz mocniej do rany przez Tanith’a materiale jego koszuli, zupełnie jakby bał się, że przebije go na wylot jakimś zawieruszonym w czasie przemiany w człowiek pazurkiem.
Czy naprawdę aż tak źle to wyglądało z mojej strony. Posmutniałem patrząc w dół, na przygniecioną pod nami trawę. W końcu jednak mężczyzna zwolnił uścisk ze swojego prowizorycznego opatrunku, który już teraz praktycznie samodzielnie trzymał się rany przyklejając do niej. To dobrze przynajmniej wiemy, że się goi. No trzeba się też dopatrzyć pozytywów w niektórych sytuacjach nie?
Zabrałem się do powolnego odklejania ubrania od rany, Tanith nawet nie drgnął dopiero po dłuższej chwili nie wytrzymał i sam chwycił za materiał odrywając sobie całą pozostałość przesiąkniętego krwią materiału od rany.
- Nie guzdraj się tak - Syknął przez zaciśnięte zęby. A ja bez słowa protestu kontynuowałem.
Zaraz jednak spojrzałem na ranę z krytyczną miną, a potem z wyrzutem na podminowanego złodzieja, który siedział zgarbiony podpierając się łokciem o swoje kolano i coś burczał pod nosem.
- Spowodowałeś krwawienie na nowo! - Jęknąłem, plując na wcześniej przygotowany okład i przykładając rozpaczliwie do dziury po bełcie z kuszy. Niestety przemókł doszczętnie, a ja przyłożyłem następy zdeka spłoszony.
Tanith natomiast przyglądał się moim poczynaniom w najlepsze z niejakim zainteresowaniem. Znalazł se zajęcie!
- Piesku? Że przepraszam co ty robisz? Chcesz mnie zarazić nadmierną pobudliwością ślinianek? - Parsknął niby to obrażony, niby rozbawiony. Posłałem mu piorunujące spojrzenie… Czy on mi właśnie sugeruje prosto w pysk, że nadmiernie się ślinie? Przyglądał mi się gdy spałem? No nie wiem co myśleć w tej sytuacji.
- Nie tak się składa, że… to ma właściwość lecznicze - Burknąłem niepewny swoich słów i poczynań już w najmniejszym stopniu. Na co staruszek zachichotał szczerze.
- Ślina?! - Zarechotał. - To może jeszcze mnie wyliżesz tu i ówdzie? - Jego ramiona podrygiwały miarowo od śmiechu, który próbował zdusić przykładając dłoń do ust.
Skrzywiłem się z niesmakiem. Lizać? Jego? Chyba nie zniżyłem się jeszcze do tego poziomu prymitywność co faktycznie pies, tak pies byłby skłony popracować trochę jęzorem. A może…
Patrzyłem to na wciąż uśmiechniętego Tanith’a, to na ranę pod obojczykiem i cóż zrobiłem coś dziwnego. A może wcale nie aż tak bardzo… W każdym razie ten delikwent na pewno się tego nie spodziewał. Począłem wylizywać jego ranę. Nie nie na pewno nie odpowiem jakie to uczucie i czy to fajne!  Po chwili takiego miziania na wszystkie możliwe strony w końcu krwawienie ustało, a i rana przybrała przyjazny różowy kolor. No, a ten który był ranny siedział teraz w zupełnej ciszy z wybałuszonymi oczami.
Ja natomiast zacząłem mlaskać z dezaprobatą, czując nieprzyjemny smak krwi i potu. Fuj!
- Pies cię lizał! - Wrzasnąłem z rozbawianie gdy ten otwierał to i zamykał usta nie wiedząc co zrobić czy powiedzieć. Nie ukrywam, że wielką przyjemność sprawiało mi patrzenie na niego w takiej, a nie innej sytuacji.
Wziąłem resztę bandaża nie otrzymując żadnych środków sprzeciwu od strony Tanith’a, ale teraz już inna rzecz zaprzątała mi głowę, przecież jego koszula była już nie do użytku, a przynajmniej póki co, czy będzie przyzwyczajony do zimna na tyle by przyjąć na klatę dość chłodne powitanie ze strony granic ziem mojej rasy.
- A ty teraz tak w samych gatkach czy masz coś awaryjnie? - Spytałem nie mając wcale na uwadze, że to dziwnie brzmi, martwiłem się o niego jakby nie patrzeć to człowiek jak każdy inny przeze mnie już napotkany.
- Hmm? Chyba coś tam się znajdzie. - Powiedział zupełnie naturalnie odkładając na bok te dziwną w mym wykonaniu scenę i wstając by zaraz podejść do zawiniątek przy koniach.
Cóż w takim wypadku nie potrafiłem się zbytnio wytłumaczyć. To stresujące więc zwale to na psa.
- Jedziemy? - Wyrwał mnie z rozmyślań złodziej który już siedział na koniu z kamienną miną, ale widać było po nim jak bardzo pali się do tego by w końcu móc ujrzeć na swe piękne oczęta blask onyksów.
Również podszedłem do mojego wierzchowca, ale ten zaczął się ode mnie podejrzanie daleko odsuwać rżąc z niezadowolenia. Postąpiłem o krok do przodu w jego kierunku znów to samo. Koń ode mnie uciekał! Sytuacja z prawdziwego zdarzenia, ale czemu? 
Najeżyłem się znów słysząc za sobą śmiech Tanitha.
- Najwidoczniej aż nazbyt cuchniesz psem! - Zawołał odwracając się do mnie i pędząc w kierunku szlaku dzięki któremu ominiemy niemożliwy do przebycia na tych dostojnych zwierzętach odcinek trasy.
W końcu klacz uczyniła mi te przyjemność i pozwoliła na siebie wsiąść i pokierować ku pędzącemu już w oddali towarzyszowi drogi. Nie mogłem go dogonić, jechał dobrze więc to żaden większy problem, ale jaki był sens bycia przewodnikiem skoro jedziesz na szarym końcu. Z resztą nieważne taki człowiek jak on pewnie przemierzał te trasę nie raz nie dwa, po co się więc martwić.
Moje zadanie zacznie się gdy będzie chodzić tu o klejnoty dla jaśnie pana.

<Tanith?>

czwartek, 28 sierpnia 2014

Od Ethana (do Rosyjo/Arishii)

Gdy dowiedziałem się, że jej kochana siostrzyczka naraziła Rosyjo, po prostu nie mogłem stać bezczynnie i gniewnie wybuchnąłem:
- Więc to przez ciebie Rosyjo wpadła w łapy handlarza niewolników?!
Nie wierzyłem własnym zmysłom. Arisha zupełnie bez emocji przyjęła to, co stało się mojej ukochanej.
- Mogłeś jej nie ratować. Powinna sama sobie poradzić, ale widać, że nie potrafi tego taka pokraka jak ona - siostra westchnęła ciężko - Czyżby twój chłoptaś miał coś do tego jak cię wychowuję? - powiedziała trochę złośliwie.
Gdy usłyszałem jej komentarz dotyczący tego, że ona ją wychowuje, byłem zaskoczony, ale zwyciężył gniew. Nawet ciepły i cichy głos mojej ukochanej nie mógł mnie uspokoić. Przyglądałem się jej siostrze, dłuższą chwilę.
- Na co się tak gapisz? A ty Rosyjo lepiej zabierz się za siebie, bo wkrótce zapomnisz jak się nazywasz jeśli nie nauczysz się zabijać - oznajmiła bez żadnej emocji.
Gdy to powiedziała w jej oczach widać było tylko naganę i żal. Spojrzałem na Rosyjo, która nie wiedziała jak zareagować i tylko się zarumieniła.
Widziałem ją już tyle razy, ale teraz widziałem w niej wojowniczkę, która chętnie walczyłaby o swoje życie, ale coś powstrzymywało ją przed pokazaniem drugiej natury, a ja mogłem się założyć, że oddałbym życie za Rosyjo. Spojrzałem jeszcze raz na Arshie, wiedziałem, że nic nie zmieni mojej miłości do dziewczyny.
Z miłością w oczach i dumą zacząłem mówić: 
- Nie wiem co ci każe sądzić, że twoja siostra jest pokraką, ale wiedz, że się mylisz. Z całym szacunkiem, ale Rosyjo znam od kilku dni i wiem, że stać ją na wszystko..- próbowała mi przerwać, ale jej na to nie pozwoliłem i zacząłem znów -Trzy razy mnie uratowała przed śmiercią. Raz gdy przyjechałem do miasta, a moje rany toczyło zakażenie, wtedy opiekowała się mną lepiej niż zrobiłaby to pielęgniarka. Drugi raz, gdy trafił mnie bełt z kuszy i trzeci raz gdy otworzyły mi się rany. Po drugie ani razu nie okazała strachu, lęku czy innej słabości. Po prostu posłuchała serca dlatego tak bardzo ją...- ups... pomyślałem, że się za bardzo rozpędziłem, ale jak się powie A do trzeba powiedzieć B, wiec zmusiłem się do dokończenia - Dlatego tak bardzo ją pokochałem. W życiu widziałem dużo krzywd, sam ich także doświadczyłem - przypomniałem sobie ojca jak mnie bił i poniżał - Żadna kobieta, jaką spotkałem do tej pory nie była tak silna, jak twoja siostra. Ma wielkie serce i siłę wojownika, której każdy by jej pozazdrościł. Dlatego nie zgadzam się z twoimi osądami. A jeśli się tak o nią boisz, nie martw się - spojrzałem na Rosyjo i powiedziałem uroczyście - Jeśli twa siostra się zgodzi bronić ją będę dniem i nocą i nie pozwolę, by włos spadł jej z głowy. Nawet pomogę jej się nauczyć walki wręcz i bronią białą lub kuszą. Ale tylko za zgodą Rosyjo - widziałem jak po jej twarzy spływają łzy i bałem się, że przegiąłem. Czekałem całą wieczność aż coś powie.

< Rosyjo? Arshia?>

Od Arshi (do Ethana/Rosyjo)

Kiedy zostawiłam Rosyjo samą w lesie miałam pełno wątpliwości co do tego, ale musiała się nauczyć w końcu dbać o swoje własne bezpieczeństwo. Ja jej wiecznie chronić nie będę, bo wyruszę gdzieś lub zginę, a ona co? Nie będzie umiała sobie poradzić. 
Przez cały dzień jej nie było, ja natomiast łaziłam po Yrs i odwiedziłam kilka karczm. Dopiero wieczorem wróciła i to z jakimś kolesiem. Przedstawiła mi go, a ja wolałam na razie nic się nie odzywać, co moja siostrzyczka błędnie pewnie przyjęła. Poszłam spać do swego pokoju.

Jak zawsze to ja byłam pierwsza na nogach. Później zeszła na dół Rosyjo.
- Dobry siostro! - przywitała.
- Ten koleś, znasz go? - rzuciłam od razu.
- Tak, to jest .... - i tu się zawiesiła.
- Jest kim? - zniecierpliwiłam się jej zwłoką.
- Przyjacielem i to bardzo mi bliskim - oznajmiłam w końcu.
Bliskim? Czyżby moja malutka siostrzyczka się zakochała? Uśmiechnęłam się znacząco, co przyjęła z rumieńcem na twarzy, a chwilę później zjawił Ethan, "bliski przyjaciel" mojej siostry. Rosyjo na powitanie przytuliła go, co pozwoliło mi wywnioskować, że coś się między nimi wydarzyło. Zastawiałam się jak poważnego. A cóż ja mam do tego? Niech robi co chce, żeby tylko później nie żałowała tego, bo nie mam zamiaru wysłuchiwać jej skomleń o zranione uczucia lub coś w tym stylu. Spojrzałam podejrzliwie na Ethana, lecz on tego nie zauważył..
- Rosyjo udało ci się z tym kłusownikiem załatwić sprawy czy może ten koleś musiał to za Ciebie zrobić? - spytałam w końcu.
Rosyjo nie wiedziała co odpowiedzieć, a jej "chłopak" się zdenerwował.
- Więc to przez ciebie Rosyjo wpadła w łapy handlarza niewolników?! - krzyknął.
Znowu wpakowała się w kłopoty? Cała Rosyjo... Ethan opowiedział mi co zaszło, a mnie nawet to nie ruszyło.
- Mogłeś jej nie ratować. Powinna sama sobie poradzić, ale widać, że nie potrafi tego taka pokraka jak ona - westchnęłam ciężko.
Ciężko było mi tak traktować siostrę, ale musi nauczyć się, że życie nie raz wystawi ją na próbę, a mnie może zabraknąć. Musi mi pokazać, że da sobie radę nawet w niebezpieczeństwie.  Tylko o to mi chodziło, ale wolałam nikomu o tym nie mówić. Ethan kipiał ze złości, a moja malutka Rosyjo starała się go uspokoić...
- Czyżby twój chłoptaś miał coś do tego jak cię wychowuję? - powiedziałam trochę złośliwie.
Rosyjo się zarumieniła na uwagę z mojej strony, a Ethana zamurowało. Pewnie nie wiedział, że to ja ją wychowywałam. Co za dzieciaki. Czasami się zastanawiam, czemu mój ojciec miał romans z tą Dakh'Rantką czy z kimś tam.
- Na co się tak gapisz? A ty Rosyjo lepiej zabierz się za siebie, bo wkrótce zapomnisz jak się nazywasz jeśli nie nauczysz się zabijać - oznajmiłam bezceremonialnie.

<Rosyjo, Ethan? Nie wiem jaka kolejność>

Od Tanith'a (do Carricka)

- Carrick! Nie! - wrzasnąłem i rzuciłem się w stronę psa, który leciał już na spotkanie ze zbójem.
Nie zdążyłem, nie mogłem zdążyć. Mój towarzysz był teraz zwierzęciem, szybkim, silnym, groźnym mimo łagodnego wyglądu. Zdołałem jednak wyszarpnąć sztylet i rzucić nim w kusznika celującego w psa. Mężczyzna oberwał w przedramię, zachwiał się i zwolnił spust. Bełt wbił się w moje ciało, z zastraszającą siłą wwiercając tuż pod obojczyk. Upadłem, szybko się jednak pozbierałem, nie miałem czasu na leżenie i zastanawianie się czy coś mnie boli.
Kły Carricka sięgnęły celu, a herszt bandy upadł, brocząc w krwi i unosząc dłonie do rozszarpanego gardła. Pozostała czwórka bandziorów już szykowała się do ataku. 
Ruth'Ra wbiegła między nich, częstując napastników solidnymi kopniakami. 
Chwyciłem długi sztylet w lewą dłoń i ruszyłem na kolejnego ze zbirów.  Uniknąłem jego ataku, odskakując niezbyt zgrabnie, bo ból utrudniał mi ruchy i wbiłem ostrze w jego ciało. Bluznęła krew, a od jej smrodu żołądek podszedł mi do gardła. Nie lubiłem krwi, nie cierpiałem śmierci, przemoc była dla mnie ostatecznością. Tylko dla mnie chyba, bo Carrick dorwał kolejnego mężczyznę, którego powalił i kłami rozszarpał mu policzek. 
Wszystko skończyło się tak szybko jak się zaczęło. Kilku zbirów zdołało uciec, trójka leżała martwa w kałużach krwi. Upuściłem sztylet i zrobiłem kilka kroków w tył. Po chwili odwróciłem się i zacząłem iść przed siebie. Targany dreszczami, bólem i mdłościami usiadłem na trawie ciężko oddychając. Usłyszałem za sobą skomlenie, który przerodziło się po chwili w ludzki jęk. Pierwsza przemiana nigdy nie trwa specjalnie długo. 
- Dlaczego?! - warknąłem, gdy chłopak podszedł do mnie. Znalazł jak widać swoje rzeczy, które włożyłem do juków Mgiełki.
Carrik spojrzał na mnie speszony i jakby z lekka wystraszony. No tak, sterczący z mojego ciała bełt nie wyglądał zbyt ładnie, podobnie pokaźna plama krwi, która przesiąkała przez moją koszulę. Cholera!
- Dlaczego zachowujesz się jak pieprzona bestia!? - ryknąłem znowu. - Po co ci to było?! - wskazałem na ciała. - Co do cholery was tak kręci w odbieraniu innym życia? Jaki ma to sens? 
- Przecież to oni chcieli nas obrabować, a może i zabić! - stwierdził, podnosząc głos.
Machnąłem ręką, zrezygnowany. Można było mówić jak do ściany. Tak było zawsze. Nigdy nie rozumiałem dlaczego ludzie się zabijają. Oni nie rozumieli dlaczego mam przed tym opory. Skoro byłem kimś tak silnym miałem prawo do korzystania ze swojej siły. Gówno prawda! Siła to zawsze odpowiedzialność, tylko kretyni tego nie rozumieją. Przez długie stulecia swojego życia zabiłem jedynie garstkę ludzi, tylko tych, których musiałem zabić, chroniąc nie tyle własne życie, co życie innych, i każde zabrane życie opłakałem.
Wyszarpnąłem bełt z ciała, krzywiąc się przy tym i jęcząc. Bolało jak diabli. Położyłem się na trawie, żeby nieco odsapnąć. Będę musiał jakoś zatamować krwawienie...
- Jesteś Wielkim Mistrzem, nie możesz się zwyczajnie uleczyć? - spytał.
- Mogę - syknąłem. - Ale to, że się coś może nie oznacza, że należy to zrobić.
Uniosłem się z jękiem. Zdjąłem koszulę i złożyłem ją, przyciskając do krwawiącej rany. Całe prawe ramię rwało niemiłosiernie. Pięknie, kurwa, pięknie...

<Carrick?>

Od Rosyjo (do Ethana/Arshii)

Kiedy Ethan odchodził zrobiło mi się smutno. Chwila czy on ma gdzie spać?
- Ethan, zaczekaj! - krzyknęłam podbiegając do niego.
Spojrzał na mnie zaskoczony, a ja nie czekając na jego odpowiedź spytałam. 
- Może zostaniesz na noc u mnie?
Widać było, że był zaskoczony moją propozycją, ale chwilę później uśmiechnął się i położył swoją dłoń na moim policzku jednocześnie mówiąc:
- Dobrze. 
Ucieszyłam się z tego powodu i chwyciwszy go za dłoń poprowadziłam do domu. Gdy weszliśmy do środka wydawał się pusty jakby nikogo nie było, ale chwilę później usłyszeliśmy głos mojej siostry:
- Rosyjo czemu się skradasz? Kto idzie z tobą? I co ci tak długo zajęło?
Musiała nas widzieć przez okno, albo nie wiem jak zgadła, że ktoś jest ze mną. Weszłam z Ethanem do pokoju, w którym na podłodze siedziała Arshia.
- Ethan to Arshia moja siostra, Arshia to Ethan - przedstawiłam ich sobie.
Spojrzała na niego badawczo i chłodno i nic nie zrobiła. Odetchnęłam z ulgą, bo zazwyczaj wyrzucała każdego obcego z domu, ale chyba go na swój sposób polubiła, a przynajmniej miałam taką nadzieję. Zaprowadziłam Ethana do pokoju, w którym mógł spać. Miał on pokój tuż koło mojego. Przyniosłam mu pościel i poszłam spać.

Kiedy się obudziłam i zajrzałam do pokoju Ethana to on jeszcze spał, a jak zeszłam na dół to moja siostra już siedziała na krześle i na coś czekała.
- Dobry siostro! - przywitałam się z nią.
- Ten koleś, znasz go? - rzuciła od razu.
- Tak to jest .... - i tu się zawiesiłam.
Zakochałam się w nim, ale on nie jest jeszcze moim chłopakiem czy jest? Sama już nie wiem!
- Jest kim? - zniecierpliwiła się Arshia.
- Przyjacielem i to bardzo mi bliskim - oznajmiłam w końcu.
Arshia zrozumiała o co mi chodzi, bo się uśmiechnęła znacząco, a chwilę później zjawił się Ethan. Przytuliłam się do niego na powitanie, co przyjął z uśmiechem na ustach.

<Ethan?a może Arshia, chciała coś dodać?>

Od Carricka (do Tanith'a)

Spoglądałem skulony na ziemi na rudzielca zastanawiając się na ile się przesłyszałem, albo na ile on mógł żartować jednak nie wiem co mnie podkusiło, by powoli przytknąć moim pustym łbem dając mu znak na zgodę, a jeszcze potem…
- No, dobra. - Co ze mną jest nie tak? Czy aby na pewno aż tak pragnę być futrzanym przyjacielem człowieka, paradującym w obroży, śliniąc się z uciechy na widok patyka? Merdając ogonem w szczerym wyrazie szczęścia?
Zwiesiłem głowę zaraz po moim oświadczeniu, słysząc zduszony śmiech Tanith’a stojącego przede mną.
- Tak cię to bawi? - Spytałem zdezorientowany i zdegustowany marszcząc brwi.
- Teraz taki skulony wyglądasz jak szczeniak z prawdziwego zdarzenia…- Zamachał się parskając zaraz jednak śmiechem i pochylając się znów w moją stronę. -… To po prostu urzekająco słodkie ! P i e s e c z k u.
To ostatnie słowo specjalnie przeciągnął literując dobrze znany mi wyraz, literka po literce. No jakbym był w jego oczach bezmózgiem! Skrzywiłem się dalej wpatrując z niesamowicie zadowolonego z siebie rudzielca, który prawie skakał do nieba i klaskał w dłonie. Jeszcze tego tu brakowało, starszego o wiele faceta, który jara się psią sierścią, kamykami z górskich szczelin i zaraz wzleci mi po same niebiosa.
- Wiesz zmieniłem zdanie, zaczyna radować mnie fakt, że będę mieć pieska na onyksy. Poza tym łatwiej wciśniesz się w wąskie szczelinki! - Już miałem się poderwać i protestować potokiem wielu słów gdy ten zatrzymał mnie ruchem ręki. Z teraz już zupełnie poważną miną.
- Siad! Zostań i bądź posłusznym towarzyszem. - Mrugnął do mnie, a mnie zatkało unieruchamiając w miejscu.
Próbowałem wręcz uciec wzrokiem jak najdalej od niego, ale nagle stało się to w cholerę niemożliwe.
- Na a teraz serio polecałbym ci być spokojnym, połóż no łapkę na tym pieńku. - Posłusznie zareagowałem na jego słowa kładą dłoń tam gdzie wskazał nawet nie zastanawiając się jak bardzo to podejrzane.
Złodziej podszedł bliżej mnie z wolna i przykląkł wyjmując powoli ze spodni podejrzany kryształ, który lekko uniósł nad moją dłonią przymierzając się nim w sam środek.
Dopiero teraz zauważyłem dość wydatnie ostre zakończenie klejnotu wycelowane w moją rękę. Cóż mogłem rzec spanikowałem chcąc odsunąć rękę, ale ten złapał mnie wcześniej w stalowym uścisku nadgarstka.
- Dobry piesek…- Szepnął niby to w pochwale, ale ja cały w nerwach i niepewności co właściwie chce zrobić z tym szpikulcem odczytałem to jako syk przepełniony złowrogą radością. Sadysta! To jest sadysta!
Poczułem ból w dłoni, ostra krawędź przebiła moją dłoń która zaczęła się trząść. 
Nie byłoby w tym nic dziwnego gdybym ja sam zaraz nie zaczął dygotać na całym ciele, moje paznokcie zaczęły teraz bardziej przypominać pazury, a ja już nie wiedziałem czy to sen czy jawa, a może cholerne majaki.
Zrobiło mi się gorąco i gdy w końcu Tanith puścił moją rękę z uścisku skuliłem się wypatrując się na uśmiechniętą twarz mężczyzny. Obraz był zupełnie rozmazany nie wiedziałem już czy to przez łzy czy przyśpieszone walenie mojego skołowanego serca. Dostałem zadyszki.
A życzliwy być może dotąd uśmiech rudzielca wydawał mi się sadystyczny jak mało który z tych którymi obdarzał mnie ojciec waląc ze wszystkich sił tym co tylko napatoczyło mu się w ręce.
- A jakiekolwiek prawa człowieka? - Zawyłem nie poznając swojego chrapliwego tonu głosu.
- Chyba zwierzęcia! Spójrz ile kłaków! - Westchnął z dezaprobatą kiwając głową Tanith.
Syknąłem, wywalając oczy do góry białkami. Miałem wrażenie jakby głowa podejrzanie wydłużała mi się w okolicach nosa i ust, a cała reszta malała. 
Po czym w efekcie zemdlałem.
Obudziło mnie z błogiego psiego snu jakieś lekkie szturchanie i ciągnięcie za ucho.
- Wstawaj Carriczku, mamy tu zlot przyjaciół. - Posłyszałem zaraz z początku niezrozumiale dla mojego świeżo wybudzonego ze snu mózgu. Dopiero później przetworzyłem powierzone mi dane nieprzytomnie łypiąc na faceta, który sterczał przy mnie z rozczuloną minką.
- Pieściłbym cię słodziaku, ale nie czas, ach nie czas…- Westchnął odchylają się do tyłu i wskazując na tuman kurzu zbliżający się do nas w zawrotnym tempie, dopiero po dłuższym wpatrywaniu się w to miejsce zorientowałem się, że ktoś jechał sporą gromadą na rumakach tam jeszcze póki co jako takiej odległość.
Poderwałem się na równe nogi, ale zaraz opadłem plącząc się w ich nadmiernej ilość.
Zdezorientowany zacząłem bardzo powoli i inteligentnie podchodząc do sprawy liczyć… Raz… no dwa to spoko chyba, ale…. Nie, czekaj, cztery! 
Zawyłem znów stając tym razem z lepszym efektem i podskakując na moim nowo odkrytym licznym dobytku odnóży, dość zwinnych i sprężystych zresztą.
Tanith widząc moje podskoki, turlanki i fikołki zaczął się szczerze śmiać, ale zaraz spoważniał słysząc cichnący za jego plecami stukot kopyt oraz rżenie zdezorientowanych koni, tych które należały do nas oczywiście.
- Echem… No to nie czas na zabawę nieznośny psiaku. Do nogi! - Gdy tylko usłyszałem te komendę zdębiałem i obróciłem się powoli do niego. Co proszę?
Zmroziłem go wzrokiem, jeśli w ogóle psy tak potrafią i warknąłem próbując odburknąć jakąś kąśliwą uwagą niestety zapomniałem, że niezbyt jest mi to dane w tej formie. Tylko jak wrócić do starej?
- Nie stercz tak i się zastanawiaj tylko bądź dobrym pieskiem obronnym dla swojego pana. - Jęknął w moją stronę znowu. A ja zastanawiałem się jak bardzo żartuje, widząc jednak jego spojrzenie, spojrzenie tych mieszających we łbie dwu barwnych oczu, zrozumiałem ze jest jak najbardziej poważny. Łoł to jemu to się zdarzało? A może jest chory? Teraz to się zmartwiłem i posłusznie podreptałem z lekka utykając jeszcze nie przyzwyczajony do pozycji na czworaka. Gdybym tylko mógł to bym poszedł na dwóch łapach, ale… echem…
Czułem się zdeczka nagi.
- Paczcie ludzie! Mamy szczęście to tylko jakiś rudzielec i jego pies! - Zakrzyknął jakiś opatulony po sam nos prześmiardłym materiałem oprych. Swoją drogą naprawę powinien pomyśleć o praniu swych rzeczy.
Zmarszczyłem kinol piszcząc i próbując złagodzić zapach przy ziemi dodatkowo zakrywając go łapami.
- Wiem wiem mały, ale nie łam się twój oddech nie lepszy. Wiesz co to wywarki z ziółek? Przydałyby ci się… Ech już ja zadbam o ten twój pysk. - Tanith zaczął znów drwić to znaczy, że wszystko z nim jak należy.
Odetchnąłem z ulgą dopiero po fakcie trawiąc jego słowa. Hej!
Dziwak na koni jednak odchrząknął przerywając te szopkę, zapewne tak to właśnie wyglądało z perspektywy osoby postronnej. Rudy dziwak, gada do swojego psa o ziółkach. Słodko.
- Co tak sterczysz? Oddawaj co masz. - rzucił zbój. Warknąłem w jego stronę okazując kły i gotując się do skoku.
A właściwie to gdzie moje galoty, miecz, sztylety? Mniejsza przynajmniej mnie nikt nie okradnie.
Mam taką nadzieje. Zresztą kto do cholery obrabia psa?!
W każdym razie właśnie skoczyłem jakiemuś śmierdzielowi na tyle wysoko by sięgnąć moimi pokaźnym zgryzem jego szyj i zacisnąć szczękę zawieszając się na niej.


<Tanith? Sadysta!>

środa, 27 sierpnia 2014

Od Wielkiego Mędrca (do Lily)

Uniosłem nos znad wiekowej księgi, którą studiowałem już po raz chyba tysięczny. Znałem ją na pamięć. Każdą stronicę, każdą skazę na starym papierze, każdy najmniejszy mars na skórzanej oprawie, każde słowo i każdą linię pieczołowicie zapisanych liter.A mimo to wciąż wertowałem kartki, odczytywałem półgłosem słowa, próbując znaleźć w nich jakiś głębszy sen, jakąś wskazówkę, Cokolwiek... Bezskutecznie.
Nagle poczułem jakieś nieprzyjemne mrowienie w okolicy karku. Zupełnie jakby coś po mnie pełzało. To był zły znak. To było coś, co popychało mnie do działania, niepokój, nieprzyjemny i ciężki, zmuszający mnie do wyjścia, w pierwszym lepszym kierunku, po to by doprowadzić mnie do miejsca, do którego miałem dotrzeć.
Odłożyłem księgę, ostrożnie, choć mi się spieszyło. Wziąłem w dłoń swą laskę, z którą się nie rozstawałem i szybkim krokiem ruszyłem w stronę, w którą prowadził mnie mój instynkt. Już bardzo dawno nauczyłem się, żeby mu ufać, bo przeczucia były czymś, co niejednokrotnie pomagało mi ratować nie tylko siebie, ale i innych.
Stanąłem przed karczmą. Przyjemne miejsce, to znaczy jedno z najprzyjemniejszych miejsc tego typu, jakie odwiedziłem.
Wszedłem do środka, bacząc na wszystko wokół. Karczmarka uśmiechnęła się do mnie i zapytała czy coś mi podać, odmówiłem. Po czym moją uwagą przykuł rąbek płaszcza, znikający mi z widoku. Ruszyłem za nim, wchodząc na schody. Gdy stanąłem na wąski korytarzu wiedziałem już kogo mam przed sobą. Małą Lily. Dziewczynkę, którą wychował mój stary znajomy.
Mała okazałą się tak czujna, jak myślałem, że będzie. W końcu szkolił ją ktoś naprawdę dobry.
- Witaj, Lily. Widzę, że niełatwo cię zaskoczyć - powiedziałem z uśmiechem.
- Hmm? O co ci chodzi, dziadku? I skąd znasz moje imię?! - warknęła. No tak, zapomniałem, że języczek to ona miała ostry. No cóż odziedziczyła to po matce, a jakże.
- Uspokój się dziecko. Jestem Faun, lub jak kto woli Wielki Mędrzec. Cóż nic dziwnego, że mnie nie pamiętasz, mała Lily, choć poznaliśmy się, wiele lat temu, w miejscu, które nazywałaś domem. Byłaś wtedy takim uroczym dzieckiem. Widzieliśmy się także później, ale zajęta byłaś własnymi sprawami, a i ja nie miałem czasu w nadmiarze. Teraz jednak chodź, bo nie jesteś tu bezpieczna - powiedziałem.
- Jak to nie jestem bezpieczna? Skąd mam wiedzieć, że mogę ci ufać.
- Dziecko, proszę. Nie skrzywdziłbym cię, za to... - w tym momencie, po przeciwnej stronie korytarza, za dziewczyną stanął zakapturzony jegomość, ten sam, który wzbudził mój niepokój i był tu zagrożeniem.
Mężczyzna skoczył w stronę Lily, która obróciła się błyskawicznie, jednak ciut za wolno. Za to ja również zareagowałem i jak oszczepem rzuciłem swoją laską. Napastnik zarobił w ramię, zachwiał się, co dało mi czas, by doskoczyć do dziewczyny i odciągnąć ją. Obcy obrzucił mnie wrogim spojrzeniem czerwonych oczu i wycofał się. Po chwili zniknął nam z oczu.
- Trzeba go gonić! - wrzasnęła dziewczyna, dobywając miecza.
- Cichaj, dziecko - uspokoiłem ją. - Nie powinno się działać w pośpiechu, to po pierwsze, po drugie zastawiając pułapkę na dzikie zwierze zwabia się ja,  a nie goni. Teraz chodź. Będziesz bezpieczna.

<Lily?>

Od Lily (do Wielkiego Mędrca)

Po kilkunastu minutach mozolnego marszu dotarłam do wspomnianej przez Ethana gospody, nie mijając ani jednej osoby.
Karczma okazała się być sporej wielkości budynkiem, w całości wykonanym z litego drewna. Bezceremonialnie kopnęłam drzwi i przekroczyłam próg. Trafiłam do przestronnego pomieszczenia, w którym ustawiono stoły i krzesła. Ściany ozdobiono obrazami, skórami zwierząt oraz jarzącymi się pochodniami. W izbie nikogo nie było, poza samotną, zakapturzoną postacią siedzącą gdzieś w rogu i pulchną kobietą o dobrotliwym obliczu, stojącą za wysokim barem.
- Chcę tutaj przenocować, o ile masz gdzieś wolny pokój - zwróciłam się do niej niedbale.
- Oczywiście, że mam. Dotrzesz do niego tymi schodami - objaśniła pogodnie, wręczając mi klucze - Chcesz coś zjeść?
- Tak - odpowiedziałam z zapałem, nagle uświadamiając sobie, jak bardzo jestem głodna.
Już po chwili siedziałam przy jednym ze stolików, pochłaniając ciepły gulasz. Przez cały czas bacznie obserwowałam człowieka w obszernym kapturze. Doszłam do wniosku, że on również się na mnie patrzy. Niepokoiło mnie to. Ktoś, kto nie ma nic do ukrycia, nie zasłaniałby przecież swojej twarzy.
Po skończonym posiłku bez słowa odstawiłam półmisek i skierowałam się na piętro. Zobaczyłam tam długi, dosyć wąski korytarz, wyłożony szkarłatnym dywanem. Nagle usłyszałam za sobą czyjejś kroki. Ta osoba stąpała bardzo cicho, prawie bezszelestnie, ale nie na tyle, żeby mnie zmylić. Odwróciłam się, instynktownie zacisnęłam dłoń na rękojeści miecza ukrytego pod płaszczem. I zaraz ją puściłam.
Przede mną stał bowiem sędziwy, zgarbiony starzec o bujnych białych włosach, długiej brodzie oraz delikatnie ciemnej karnacji.
- Witaj, Lily. Widzę, że niełatwo cię zaskoczyć.
- Hmm? O co ci chodzi, dziadku? I skąd znasz moje imię?! - zapytałam podejrzliwie, podnosząc głos.

< Wielki... eee... Mędrcze? >

Od Tanith'a (do Carricka)

Było źle. Bardzo źle. No jak on mógł? Tak mnie odkryć? Brr.. co to za stworzenie?! A może to ze mną coś nie tak? Może faktycznie zdziadziałem już tak, że się nie pilnuję?! To potworne!
- Skąd wiesz też, że oberwałem? Może nie powiedziałeś, że z laski, ale to szczegół bo ty i tak wiesz o tym, aż za dobrze. Mam racje? - brnął dalej, pogrążając mnie. Biednego mnie. - No? Dziadziusiu? Bo będziemy tu tak sterczeć i onyksy nam sprzed nosa uciekną - skwitował. 
Mocarne miał chłopaczek argumenty, nie przeczę.
- Po pierwsze: nie rajcuj się tak, bo chyba nie masz nic na zmianę - syknąłem, mrużąc oczy. - Po drugie: czy ja ci wyglądam na jakiegoś zgreda? Albo lepiej. Czy Wielki Mędrzec by cię oskubał? No nie sądzę. Po trzecie: co do tego skąd wiem te wszystkie rzeczy, to tak się składa, że lubię podsłuchiwać, od co!
- Nie wierzę ci - powiedział zwyczajnie. 
Normalnie go zaraz uduszę! Dobra, udusiłbym, gdyby nie mój wrodzony pacyfizm...
- Ja wiem już swoje - dodał pewnie.
- Dobra... Wścibski smarkaczu - burknąłem. Tak, byłem zły! No bo jak tak można wywlekać mój sekrecik? No jak? Toż to zbrodnia! - Powiedzmy, że, całkowicie hipotetycznie, masz rację. Powiedzmy, że faktycznie jestem Wielkim Mistrzem i tak dalej. Co chcesz za trzymanie jęzorka za kłami? 
Każdy czegoś chciał, szczególnie od kogoś silniejszego i bardziej wpływowego od siebie. Taka była natura istot wszelkich ras. Przez tak długi czas odkryła mnie garstka ludzi i każdy miał jakąś prośbę, mniejszą lub większą, ale miał. Czekałem więc cierpliwie na żądania Carricka.
- Z tego co wiem - zaczął, przyglądając mi się - psy mówić nie potrafią tylko szczekają i ujadają. Nic nie chce za trzymanie tajemnic. Nie jestem chciwcem takim jak ty Tanith. Trzymam dla siebie to co powierzono mi w tajemnicy, nawet jeśli dowiedziałem się o tym przypadkiem.
Przyglądałem mu się z uniesionym brwiami, zdziwiony. 
- Mówisz poważnie? - zapytałem odruchowo.
- Owszem - rzucił swobodnie, z lekkim uśmiechem.
- Naprawdę interesujące z ciebie stworzenie - zastanawiałem się. - Może i nic nie chcesz, ale... - zbliżyłem się do niego, ująłem jego podbródek i zajrzałem mu w oczy. Byłem na tyle blisko, że czułem jego oddech. Swoją drogą średnio przyjemne, ale nie o to mi chodziło... W jego oczach była jakaś szczerość, taka... niewinna szczerość, jak u dziecka, albo zwierzęcia. Dziwne, ale tak właśnie było. 
- Możesz mnie puścić? - wymamrotał dziwnym głosem.
- Piesełek, powiadasz... - zastanawiałem się na głos, nie zwracając uwagi na dziwną, z lekka zlęknioną minę chłopaka. - No to będzie Piesełek!
- Że s-słucham? - wyjęczał, gdy się odsunąłem, posyłając mu promienny uśmiech. 
- Będziesz pieskiem! A jak będziesz grzeczny to może cię nawet po brzuszku posmyram, co ty na to? - zapytałem rozentuzjazmowany.
- C-co ty chcesz mi zrobić? - wydukał, odsuwając się nieco.
- A.... - nagle zrozumiałem, czego się boi i ryknąłem śmiechem. - Nie, nic z tych rzecz, dzieciaku. Nie żeby.. z resztą nie ważne. Nauczę cię zmieniać postać. Będziesz mógł przybierać postać psa. Co ty na to? Wielkość i ogólna aparycja będą zależały od twojego stanu emocjonalnego no i ogólnych cech. Ludzie ufają psom, to więc przydatna umiejętność. Oczywiście decyzję zostawiam tobie - uśmiechnąłem się do niego jeszcze raz.

<Piesełku?>

Od Carricka (do Tanith'a)

Patrzyłem jeszcze przez chwile na rudzielca siedzącego na daszku nade mną, zaraz potem zeskoczył jak piłeczka pełen entuzjazmu, gotowy do drogi i pełen ekscytacji. Doprawdy jak chciwość zmienia nastawienie człowieka.
Gdy dosiadła już konia, a mnie samego przedstawił owej Mgiełce, na której miałem teraz podróżować, odchrząknąłem zwracając na siebie w końcu jego uwagę.
- Co jest? Przeziębiłeś się nie gadaj, że… - zaczął ze mnie kpić, ale ja mu przerwałem otwierając usta.
- Nie, po prostu zastanawia mnie fakt, że wciąż nie znamy swych imion. - burknąłem również wgramoliwszy się na konia, nie już z taką gracją jak mój towarzysz podróży. Nie byłem przyzwyczajony do jazdy konno, mogę nawet w skrytości powiedzieć, że nie za bardzo wiem jak to się robi, znaczy widziałem wielokrotnie takie rzeczy, ale na terenie górzystym skąd pochodziłem raczej były one nam niezbyt potrzebne stąd odzwyczajenie.
Swoich sił w jeździe może najwyżej próbowałem raz i to w dzieciństwie, dość wczesnym dzieciństwie.
Mężczyzna spojrzał na mnie dziwnie jakby mnie nie rozumiał, ale zaraz po chwili chyba coś mu się tam rozjaśniło i podreptał do mnie bliżej na koniu wyciągając dłoń w moim kierunku.
- Tanith, Tanith Vicky. - odwzajemniłem gest niepewnie, a gdy dotknąłem jego ręki przeszył mnie dreszcz, skądś znałem to uczucie. Tylko skąd..?
- Carrick Hargan - przedstawiłem się po chwili niezręcznego milczenia, teraz przez moją głowę przelatywało tysiące myśli. Tanith widząc moje roztrzepanie zmrużył oczy ze zniecierpliwieniem.
- Nie myśl tyle pieseczku, miło cię poznać i tak dalej, ale teraz ważniejsze są kamyczki, kamyczki! No ruszamy już już, bo nas noc zastanie! - popędzał mnie. Spojrzałem, więc w góry, po prawdzie właśnie miałem zamiar wrócić w tamto miejsce, miejsce moich narodzin, które opuściłem również z mojej woli. Modliłem się teraz byśmy nie natknęli się na nikogo mi znajomego.
Lekko i niepewnie stuknąłem konia piętami i ruszyłem w obranym przez moją pamięć i wyczucie kierunku… domu, czy też drogi do niego się nie zapomina. Zaraz za mną usłyszałem miarowe stukanie kopyt drugiego wierzchowca złodziejaszka, które przyśpieszało w miarę jak zbliżaliśmy się do granicy miasta.
Aż w końcu wyrwał do przodu, a ja zdębiały patrzyłem tylko na stróżki kurzu za nimi, mój rumak oczywiście nic sobie z tego nie robił, ale zaraz potem bez mojego pozwolenia i jakiegokolwiek ruchu pognał przyśpieszając do galopu za swoim panem. Przeraziłem się, zdezorientowany, bojąc się też, że zaraz przeoczę jakiś ważny element trasy. Nie minęło jednak dużo czasu jak mój wzrok przyzwyczaił się do pędu i mogłem spokojnie wypatrywać szlaków, które musieliśmy obrać, by dotrzeć na miejsce.
W mojej głowie jednak panował kolejny przerażający chaos, a dotyczyły on jednej osoby… A może raczej dwóch, różnych. Może to tylko moja paranoja, ale skąd on wiedział o tym, że dotarłem tu na piechotę, a do tego, że oberwałem laską w głowę, no dobrze może nie powiedział dosłownie laską, ale nie przypominam sobie żadnych dodatkowych świadków tego zdarzenia poza tą hołotą bandziorów, którzy teraz odczyniali odsiadkę w więzieniu. A na pewno nie on był wśród nich.
A do tego jego wypowiedź była mi już znana słowo w słowo z innych ust. Nie, to może po prostu zwykły przypadek. Popatrzyłem podejrzliwie na rysującą się powoli w oddali postać Tanith’a.
Zatrzymał się z tym swoim uśmieszkiem na twarzy czekając na mnie swojego pieska tropiącego, teraz nie byłem jednak w stanie patrzeć na niego w ten sposób co wcześniej. Dziwne naprawdę dziwne.
Żeby tak nabrać podejrzeń, a równocześnie szacunku do kogoś za jedynie uściskiem dłoni.
Obróciłem jednak głowę przed siebie, widząc, że jesteśmy na sporym wzniesieniu, z którego widać było mikry zarys zbocza z którego urządziłem sobie pokaźny ni bolesny zjazd, wciąż trochę pobolewały mnie żebra na to wspomnienie. Trzeba będzie jakoś ominąć te prawie prostopadłą ścianę konie się tam nie przedostaną, gdybyśmy byli przeszło wystarczyłoby się wspiąć za pomocą mięśni i założę się, że jemu by do wyszło koncertowo.
Zwróciłem się raz jeszcze w stronę zniecierpliwionego Tanith’a, nawet jego koń odzwierciedlał chyba jego stan ducha, bo przebierał nerwowo w miejscu.
- Słuchaj, moglibyśmy na chwile przystanąć? - spytałem nieśmiało, niepewny co dokładnie sam zamierzam, ale musiałem o to spytać.
- Co znowu?! - przewrócił oczami mężczyzna, jednak potulnie schodząc na ziemie i przeprowadzając konia na łąkę obok drogi, po czym przysiadł na trawie z głuchym stęknięciem i pomachał do mnie wyczekująco, widząc, że wciąż sterczę w miejscu. Zrobiłem to samo i opadłem obok niego. Zapadła cisza, a ja speszony kręciłem się w miejscu, obdarzany podejrzliwym spojrzeniem Tanith’a. Jednane co przerywało te bezdźwięczną chwile było mlaskanie koni, które swojsko żuły obok siebie źdźbła trawy. Jakby były na wspólnym obiedzie.
- Więc co ci chodzi po bym łbie młodzieńcze? - pospieszał mnie coraz to bardziej zdenerwowany czekaniem ognisto włosy. A ja siedząc obok niego na tyle blisko by czuć to co utwierdzało mnie już stu procentowo w mym przekonaniu biłem się z myślami jeszcze bardziej.
Zrozumiałem teraz, szacunek, którym mimo wszystko darzyłem tego złodzieja, ale czy na pewno tylko… Zacząłem powoli też kodować co znaczy to znajome uczucie, uczucie które przytłaczało… Tak to zdecydowanie mądrość, która biła od tego dziadka. Zdębiałem, zdębiałem tak, jak po pierwszym uderzeniu jego laski.
- Dziadzio? Eee… to znaczy Wielki Mędrzec? - wybełkotałem zmieszany, a ten obdarzył mnie poważnym, ale też zdezorientowanym spojrzeniem na pozór złowrogim zaraz jednak… Uśmiechnął się, wręcz roześmiał.
- Wypraszam sobie synku, czy ja wyglądam na starucha? Uraziłeś mnie… - burknął niby to speszony i zdegustowany, ja jednak wiedziałem swoje. To jedyne wytłumaczenie, a przynajmniej logiczne czemu o tym wszystkim wiedział i potrafił się wysłowić słowo w słowo zgodnie z tym co mówił Mędrzec.
Może, może i spotkałem go tylko raz i do tego się wygłupiłem, ale takie rzeczy się zapamiętuje, a jego aurę tym bardziej. Ściągnąłem brwi wciąż obserwując Tanith'a który zachował swojski spokój.
- Przykro mi, ale nie zmienię zdania, nie rzucam słów na wiatr i nie jestem tak głupi, jeszcze. - Spojrzałem w bok. - Może nie widać, ale mam dobrą pamięć i potrafię wychwycić kiedy coś się kłuci z rzeczywistością, a tu, tu jest coś mocno nie tak. Skąd wiesz, że dotarłem tu na nogach? I że był mi potrzeby koń? Gadaj!
Mężczyznę zamurowało, ale mimo wszystko nie ustępował i nie dał poznać po sobie emocji, które w nim eksplodowały, jakby się przed czymś bronił… Czyżbym trafił? Uśmiechałem się do siebie unosząc jedną brew.
- Skąd wiesz też, że oberwałem? Może nie powiedziałeś, że z laski, ale to szczegół bo ty i tak wiesz o tym, aż za dobrze. Mam racje? - ciągnąłem dalej widząc jak ten ugina się pod tym wszystkim, czyżbym jednak mógł tryumfować? Ha nie jestem głupim psem, psy też mają swój rozum!
- No ? Dziadziusiu? Bo będziemy tu tak sterczeć i onyksy nam sprzed nosa uciekną. - rzuciłem chyba dość znacznym argumentem.

<Tanith? Lub też Mędrcze, jak kto woli>

wtorek, 26 sierpnia 2014

Od Tanith'a (do Carricka)

Szedłem lekkim kroczkiem, podśpiewując. Miałem ochotę podskakiwać i klaskać w dłonie. Mój umysł pochłonięty był wizją wielu pięknych świecidełek. Tak, byłem jak jakaś przerośnięta, ruda sroka i kolekcjonowałem ładne rzeczy. Do onyksów miałem szczególną słabość. Dlaczego? To bardzo długa historia... i do tego dość dołująca.Sprowadzała się do tego, że lubiłem na nie patrzeć i wciąż szukałem takiego, który najbardziej przypominałby mi... Dość!
Potrząsnąłem gwałtownie głową, chcąc odpędzić myśli. 
Niewidziany zmierzałem do swojego lokum. Szybko wszedłem do mojego niedużego mieszkania, którego większą część stanowiły pułki z księgami. Były też liczne szafeczki, w których się gubiłem niejednokrotnie, biurko, przy którym leżały sterty pergaminów i nieduże łózko. Ciasne, ale własne. Choć tak skromne warunki zdecydowanie nie pasowały do mnie obecnego. Do złodzieja, potrafiącego oskubać kogoś do czysta i zostawić go w samych gaciach, a ten nie wiedział nawet, że został okradziony. Powinienem opływać w luksusy, ale... nie chciałem tego.
No dobra, ale teraz do dzieła. Trzeba zabrać co nie co. No i nie mogę zniknąć całkiem, nie ja. Ja jestem potrzebny, ale chciałem jechać. Zrobiłem coś czego nie lubiłem robić, to było oszustwo, ale musiałem. Wbiłem więc sztylet w swoją dłoń. Patrząc na lejącą się krew szeptałem słowa w języku, którego dawno temu nauczył mnie ktoś bardzo dla mnie ważny. Po chwili zerkałem na swoje drugie ja.
- Powodzenia - powiedział mi z dobrotliwym uśmiechem.
- Raty.... Ja tak serio wyglądam? - jęknąłem. Co innego widzieć się w lustrze, a co innego stać przed samym sobą, jeszcze tym drugim... Mniejsza...
- Weź coś ciepłego - przestrzegł mnie... ja... Kurcze, jak to dziwacznie brzmi...
- Spoko, spoko, dziadziu - wyszczerzyłem się do siebie, za co obdarowałem się uśmiechem. Ja faktycznie jestem taki słodki? Brr... To okropne...
Szybko pozbierałem potrzebne rzeczy. Miałem nieco złota, jedzenia, no i broń. Nie lubiłem korzystać z żelastwa, ale jak mus to mus. Niektórym nie idzie przetłumaczyć inaczej niż metodą "tłucz, aż natłuczesz rozumu".  
Pognałem do stajni w pierwszej kolejności i przywitałem swoją blond ślicznotkę. Ruth'Ra, najszybsza klacz w całej Quaarii, a i poza nią nie miała zapewne sobie równych. No i moja towarzyszka. 
Klacz zaczęła żwawo podskakiwać, nie mogąc ustać w miejscu. 
- No no, ślicznotko, nie tak prędko. Musimy jeszcze przygotować twoją koleżankę, bo zabieramy z sobą pieska tropiącego - wyjaśniłem i, gdy Ruth'Ra była już gotowa podszedłem do Mgiełki. Była spokojna, ale szybka i wytrzymała. Będzie dobra dla mojego towarzysza. 
- Poczekaj, maleńka - powiedziałem do swojej towarzyszki i ruszyłem do miasta. 
Znalezienie chłopaka nie zajęło mi dużo czasu. Ja zawsze umiałem znaleźć to, czego potrzebowałem, szczególnie jeśli było mi już w jakiś sposób znajome.
- No, możemy ruszać - powiedziałem, siedząc na niedużym daszku i machając nogami. Aż mnie nosiło na myśl o wyprawie.
- No jak uważasz - burknął, jakoś bez entuzjazmu.
- Oj nie marudź, nie marudź, tylko zbieraj tyłek. Przygotowałem ci konia, żebyś nie musiał znów drałować piechotą, a i nie próbuj nic wywijać, bo znów zarobisz po łbie - przestrzegłem i pogroziłem mu palcem. - No, hop hop,  w drogę, bo zdążę tu zapuścić korzenie.

<Carrick?>