sobota, 17 stycznia 2015

Od Manusa (do Jashy)

Spojrzałem na Jashe jak otępiały, a jej słowa ledwo do mnie docierały. Czułem tylko lekki ból, pieczenie, w okolicach łopatek, idące w dół i w dół… Przyjemne mrowienie, a zaraz potem zadygotałem pochylając głowę i piorąc głęboki wdech. Dawno czegoś takiego nie czułem.
- Manus? - Złapano mnie za ramie i potrząśnięto, później i moją dłoń zamknięto w mocnym, ale czułym uścisku.
Sapiąc, uniosłem się lekko, spod gdzieniegdzie pozlepianych potem wilgotnych włosów opadających na moją twarz, tworząc maskę obłąkania. Podkreślającą dzikość mojego otępiałego spojrzenia.
Gdy zobaczyłem łzy, perlące się w oczach Jashy natychmiast zareagowałem gładząc ją po policzku i czule do siebie tuląc.
- Nie, obejdzie się i bez opatrunków, to tylko draśnięcia kochanie. - Wyszeptałem, mój głos ledwie jednak docierał do mnie, a co dopiero do niej, ale przytaknęła lekko głową opierając policzek o moją szyje. Cichutko łkała. 
- Tylko draśnięcia… - Powtarzała pragnąc uwierzyć w moje słowa. Poczułem też jak głodzi ostrożnie moją podrażnioną skore, niekiedy natykając się na świeże wciąż plamiące rany. Przymknąłem oczy z cichym warknięciem. Był to jednak nie ostrzegawczy, a przywracający mnie do rzeczywistości  dźwięk. Próbowałem się bowiem wydostać z odrętwienia i obezwładniającej przyjemność odczucia bólu zadanego przez dłonie, które kochałem w ich nieprzewidywalności, bezwzględności bez cienia zawahania w stosunku do swych ofiar.
Musiałem odpędzić myśli o chęci pozostaniu jedną z nich na ten wieczór, a może nawet i na czas dłuższy.
Jashce złamałoby to serce, nienawidziła widoku mojej krwi, winiła za krzywdy moje siebie… W innym przypadku po prostu siekała cokolwiek odważyło mi się zadać jakikolwiek cios.
Ale nigdy nie odważyłbym się jej poprosić, by sprawiała mi te przyjemność właśnie bólem. Nie wyobrażałem sobie jej reakcji i nie byłem pewny czy pragnąłbym się kiedykolwiek z nią zapoznać.
- Tak, dokładnie, a teraz skarbie zaszczyć mnie proszę swą bliskością podczas snu. - Wymamrotałem skubiąc lekko jej uszko, na co odruchowo odpowiedziała mi warknięciem, ale w mgnieniu oka się zreflektowała i zarumieniał grzecznie układając się w moich objęciach na pościeli. Przymknęła zupełnie rozluźniona oczy, a jej oddech powoli zwalniał… Powinienem był iść w jej ślady. 
Przyglądałem się jej chwilami uważniej, chwilami zajmowałem się gładzeniem wolną dłonią jej ciała. Zgrabnych bioder, brzuszka, gdy doszedłem do piersi, Jasha mruknęła przeciągle przez półsen po czym przewracając się w moją stronę z lekko przymkniętymi oczyma ułożonymi słodko na rękach. Jej ciało było teraz słodko skulone, a ona spoglądając mi prosto w oczy z dezaprobatą kręciła główką.
Przyłapałem się na tym, że wciąż trzymam dłoń na jednej z jej piersi, na co ta ostrzegawczo kłapnęła kiełkami.
Uśmiechnąłem się i ścisnąłem ciut, pieszcząc ją w dłoni. 
- Nieposłuszny chłopiec. - Syknęła niemal wijąc się powoli bliżej w moją stronę podgryzając moją skórę niby tylko zaczepnie, ale mnie to jak najbardziej ekscytowało. Jednak nie, to nie było w porządku.
- Niegrzeczny dzieciak przeprasza i obiecuje poprawę. Uśmiechnąłem się znów do niej, ale tym razem bledziej, chwyciłem za dłoń. Tym razem i ja przymknąłem oczy trwając wraz z Jashą w ciągłym uścisku.


Siedziałem sobie spokojnie strugając sztyletem bezwiednie w kawałku drewna. Byłem zły, napięty i gdy podszedł do mnie mały chłopiec stając naprzeciw skłonny nawet byłem go nie zauważyć.
- Znów się pokłóciłeś z mamą prawda? - Spytał nagle ze smutkiem w głosiku malec.
Spojrzałem na niego z uniesioną jedną brwią. Jak to jest, że dzieci zawsze wiedzą co w trawie piszczy, a może nawet aż za dużo… 
- Ale nie zostawisz jej praw… - Położyłem lekko palec na jego ustach darząc go ciepłym uśmiechem po czym czochrając po idealnie ułożonych przez jego matkę lokach, choć teraz już nie tak ułożonych. 
Były jasne, na pewno nie powiedziałbym w żadnym wypadku, ze były rude. Shannon, bo tak miał na imię mój syn wobec zarządzenia Isil. Był w każdym calu podobny do matki, można by rzec, iż był jej męskim jeszcze nie w pełni rozwiniętym odpowiednikiem. No jasne… Zawsze to ja będę odstawać od własnej rodziny. Rutyna.
- Nie zaprzątaj sobie tym główki mądralo. Skąd w ogóle ten pomysł? - Rzuciłem niby z wyrzutem na co chłopiec skrzywił się nieznacznie i spojrzał w dół na kawałek drewna. Również tak poczyniłem.
Nieszczęsny kawałek był dość zarysowany i wyniszczony, a na środku samym ziała w nim sporawa dziura.
Gdy odkładając niedbale scyzoryk na ławkę stojącą pod domem, chwyciłem oburącz drewienko bez problemu przełamałem je na pół z głośnym trzaskiem. Shannon milczał przyglądając mi się posępnie spod swojej złocistej grzywki. Tą miną przypomniał mi zawsze mnie, to akurat było pewne bo nienawidziłem gdy tak robił.
- Zawsze to robisz gdy coś się miedzy tobą, a… - Znów mu przerwałem. Nienawidziłem gdy mój własny dzieciak uświadamiał mnie w fakcie, iż moje małżeństwo nie miało sensu. Zdążyłem zauważyć…
Ale miałem dzieci, a Isil mimo wszystko wciąż kochałem. Naprawdę kochałem choć ona nie potrafiła już tego dostrzec pod skorupą jaką sobie zmajstrowałem gdy tylko wziąłem te felerną robotę.
“Nie poznaje cię!” - Krzyczy zawsze to samo, mogła by sobie już dać na wstrzymanie, zrozumiałem przesłanie za pierwszym razem. Już mnie nie chcesz, ale ja tak. I co my z tym fantem zrobimy?
Ociężale wsiałem obserwowany przez czujne oko obserwatora domagającego się natychmiastowych wyjaśnień. Nie dam mu jednak tej satysfakcji, a raczej nie spieprzę mu nadziei… Chłopak i tak szybciej niż myśli pozna się na tych sprawach, ciekawe czy dotrwam chwili kiedy to będę mógł krytycznie spoglądać na jego rzekome wybranki serca i oceniać w skali jeden do dziesięciu na ile jest fałszywa.
Mój syn właściwie sięgał mi już o dziwo powyżej pasa, one tak szybko rosną… Co ja się będę i czemu niby miałbym dziwić, gdyby nagle z dumą oświadczył mi, że idzie na dziwki do miasta.
- Skarbeńku? A może by tak - Nabrałem powietrza w usta i gwizdnąłem w pustą przestrzeń przed sobą, a zaraz z oddali usłyszałem rżenie i stukot kopytek, z chwili na chwile przyśpieszał. - przejażdżka na Garaafrith’cie? 
A zaproponowałem to dlatego, że miałem cichą nadzieje iż zapomni. Kochał jazdę konną i nasze wieczne kółka po lesie, sam ogier zresztą też. Rzekłbym, że doskonali się rozumieli…
- Chętnie, ale tato czemu to robisz? - Poczułem dziwny dreszcz gdy zadał to pytanie więc głaszcząc chwile konia, obróciłem się w stronę mojego syna i zamarłem.
Wokół niego szalały płomienie, sam zaś wyglądał blado jakby z niego uchodziło życie. I tak też było.
Gdy przyjrzałem mu się uważniej moim oczom ukazała się rana cięta gardła i parę innych mniejszych, nie mogących spowodować natychmiastowej śmierci, ale na pewno sprawić ból.
- Dlaczego? Nie rozumiem. - Załkał chłopiec niemiłosiernie zniekształconym, słabym i charczącym głosem, po czym opadł bezwładnie na kolana wpatrując się we mnie bez ustanku z przerażeniem.
Poczułem ciepło na rękach, stałem też z niewytłumaczalnych przyczyn tuż przed malcem. Uniosłem dłoń na wysokość twarzy by się jej dokładnie przyjrzeć. Nie widziałem nic, prócz czerwieni… Właśnie, czerwieni.
Moja, dłoń… Obydwie dłonie były umazane całe posoką.
- Tato - Wyjęczał pokładający się na ziemi i trzęsąc się z zimna i przerażenia Shannon. Jego usta przybrały kolor dojrzałych owoców śliwy, a oczy jakby zapadły się głęboko w czaszce… Im dłużej mu się tak przyglądałem tym miałem wrażenie, że kara mojego syna, jego ciało się zwęgla. Fakt ten dotarł jednak do mnie za późno.
- Shannon! Nie! Garaa na ciebie czeka! Rozumiesz?! Słyszysz mnie? - Usiłowałem pochwycić jego dłoń, ale rozsypała się pod wpływem mojego dotyku w popiół. 
Po raz ostatni spoglądając w twarz mojego syna zobaczyłem jedynie okaleczone ciało… Jego wrak, zwęglone, powoli przeżerane przez płomienie ciało biednego siedmiolatka.
Odwróciłem żałośnie wzrok. Wstyd… czułem wstyd, rozpacz… Nie, to nie tak, przecież.
Ja czułem radość!

Wybudziłem się przepocony, z krzykiem na ustach i piekącymi niemiłosiernie plecami. Więc jednak Jasha nie posłuchała i nałożyła opatrunek. Gdy rozejrzałem się uważnie, napotkałem jej spojrzenie zaraz obok mnie, przyczajone w cieniu na fotelu.
- Shannon? Któż to? - Spytała nie dając mi nawet chwili na poukładanie myśli. Już miałem otworzyć usta kiedy znów i pokrótce dodała.
- I co znaczy ów zdanie: “Czy wyjdziesz za mnie”? - Zamarłem. Ja tak powiedziałem? Wymamrotałem to znaczy… 
- Skarbie, ja… - Jęknąłem z sykiem unosząc się na łokciach i poprawiając na łóżku wsparty o poduszki.
- Nie ukrywaj przede mną już tego dłużej! Wiem, że miałeś żonę! Że dalej ją masz! - Wybuchła nagle, a ja skulony na łóżku jak zbity pies nie wiedziałem w dalszym ciągu co powiedzieć.
Wiedziała… Cóż to dla mnie znaczy… Byłem nieszczery wobec mojej Jaszczurki, dalej, jestem i dalej zapewne pozostanę.
- Tak. - Westchnąłem.
- Tak?! - Powtórzyła znacznie wyraźniej z naciskiem na pytanie. Była dość rozemocjonowana. Cóż ja żem gadał przez ten sen.? 
Przytaknąłem więc tylko głową.
- Owszem, miałem żonę, Isil i dwoje synów, a właściwie jednego. Drugi nie doczekał przyjścia na świat… A teraz Jaszczureczko pytaj o co chcesz, ocenie w trakcie na ile jestem w stanie przybliżyć ci prawdę i tylko prawdę.

<Jasha?>

środa, 14 stycznia 2015

Od Tanith'a (do Carricka)

Znalezienie tego całego Dariusa nie było niczym niezwykle trudnym. Z resztą dla mnie Yrs już dawno przestało mieć tajemnice. Znałem to miasto i jego mieszkańców. W końcu mieszkałem tu już ponad sto lat... To znaczy Mędrzec mieszkał. Z przerwami na moje podróże. 
Nie do końca wiedziałem jak rozwiązać całą tę sprawę. Nie wiedziałem dlaczego ktokolwiek chciałby mieć Naszyjnik Eluriell. Owszem była to dość niezwykła ozdóbka, ale miał większą wartość sakralną niż rzeczywistą. Poza tym nikt nigdy by tego nie położył w gablocie, czy nie zawiesił na szyi, bo naszyjnik był znany od Idry po Lythis.
Wciąż niewidoczny i cichy przemknąłem przez sporą, zaniedbaną rezydencję na obrzeżach, której Darius używał jako swojej kryjówki.
- Wypuściliście go?! Mówiłem, że Robal ma do mnie dotrzeć! Muszę z niego wydusić gdzie są te kamienie! - ryknął ktoś, kogo od razu zidentyfikowałem. 
- No i jestem - rzuciłem, ukazując się na środku komnaty. 
Przez chwilę wszyscy zebrani patrzyli na mnie zaskoczeni, później mężczyzna w skórzanej zbroi i ze sztyletem w dłoni ruszył w moją stronę. Wywinąłem się w piruecie i podciąłem mu nogi, a drab rąbnął jak długi, przydzwaniając przy tym łbem o posadzkę, tak, że rozszedł się huk.
- Dość! - ryknął Darius, na swoich ludzi rwących się dalej do bitki.
- Pilnuj swoich koleżków - warknąłem. - W przeciwnym razie krzywda im się stanie.
- Kpisz sobie? - zapytał herszt, spoglądając na mnie. 
Zdecydowanie wyglądałem przy nim... marnie. Nie żebym cierpiał na brak muskulatury. Wzrost też miałem raczej konkretny, ale stojący przede mną Makh'Araj wyglądał jak kupa mięśni. Przewyższał mnie o głowę, a jego łapy z powodzeniem mogłyby zmiażdżyć czaszkę kogoś mojego wzrostu. 
- Słyszałem sporo o tobie, Tanith i wiem, że jesteś niezły, ale spójrz - rozłożył ręce, pokazując kilkunastu zgromadzonych, uzbrojonych ludzi - stąd nawet ty się nie wyrwiesz. Powiedz mi gdzie jest naszyjnik i jak udało ci się go zwędzić, a być może aż tak bardzo cię nie połamię.
- Ty grozisz mnie? - zaśmiałem się i wziąłem głęboki oddech.
Otworzyłem portal i ściągnąłem z niego cztery ogary. Psiska stanęły obok mnie, warcząc tak, że wydawało się, iż po rezydencji przetoczyła się burze. Ludzie cofnęli się, widząc groteskowe bestie wychodzące znikąd.
Dyszałem ciężko, a moje plecy zlewał zimny, lepki pot, nie chciałem jednak dać tego po sobie poznać.
- Jeżeli jeszcze raz postanowisz mi zagrozić, to je za wami puszczę. Je i wiele więcej im podobnych. A one uwielbiają łowy, szczególnie krwawe - warknąłem, a bestie mi zawtórowały. - Naszyjnika nigdy nie dostaniesz, wróci tak, gdzie jego miejsce.
- Nie możesz go odnieść!
- Mogę i zrobię to. A teraz wychodzę i módl się, żebym więcej nie ujrzał twojej gęby.
Odwróciłem się na pięcie i ruszyłem przed siebie, do wyjścia, choć nogi miałem jak z gumy. Słyszałem okrzyki trwogi, gdy jeden z ogarów chwycił kogoś nieostrożnego, ale nie umiałem go odwołać. Wiedziałem, że na jakiś czas będę miał spokój. Choć z drugiej strony zdawałem sobie sprawę z tego, że to jeszcze nie był koniec.
Gdy jakimś cudem oddaliłem się dość daleko, by nikt  mnie już nie śledził odwołałem ogary, a sam oparłem się ciężko o mur.
- Cholera... - wysapałem przez zaciśnięte gardło.
Czułem się jakbym wypił cały galon wina. Ni. Gorzej. Tym bardziej, że świat nie tylko nieznośnie wirował, a w dodatku mienił się taką ilością kolorów, że chyba pierwszy raz tyle na raz widziałem. Jedne były ostra i jasne inne rozmazane i ciemne... Przeplatały się i mieszały, by za chwilę migać.
Złapałem się za głową, chcąc uspokoić świat, po chwili jednak zgiąłem, męczony mdłościami. 
Chyba przesadziłem... 
Gdy tylko mój żołądek i błędnik, może nie tyle doszły do porozumienia, co zawarły rozejm, ruszyłem do domu. Drago dłużyła mi się cholernie, a kiedy wreszcie przekroczyłem próg odetchnąłem z ulgą i poczułem się o niebo lepiej, bo pierwsze co ujrzałem, to słodka buźka Carricka.
Po chwili spojrzałem wgłąb salonu.
- Glizda już wybyła? - spytałem, bo Manus o dziwo nie rzucił mi się w oczy, to raz, a dwa nikt nikomu nie rzucał się do gardła.
- Tak przed chwilą, ale skoro się nie spotkaliście to pewnie siedzi na dachu - oznajmił Carri, a Manus jak na zawołanie zeskoczył tuż obok mnie, poszczerzył się i pognał, jakby go ktoś gonił. 
- Tanith! - zakrzyknęła moja matka i dosłownie pędem rzuciła się w moją stronę.
Kobieta zaczęła mnie oglądać, kładąc mi przy tym dłoń na policzku, później na czole.
- Aleś ty blady! Co się stało? Ktoś ci coś zrobił? Źle się czujesz? - czułem się jak wtedy, kiedy sturlałem się z pagórka i poobijałem łokcie i kolana. Ja miałem z tego radochę i chciałem jeszcze raz, a matka panikowała i sprawdzała, czy nic czasami sobie nie złamałem.
Tym razem może i nie miałem uciechy, ale byłem dorosłym mężczyzną, a mimo to mama robiła panikę.
- Nic mi nie jest. Naprawdę - ruszyłem z wolna do kuchni, żeby się czegoś napić. 
Ojciec spojrzał na mnie pytająco, ale wystarczyło, że mama zawiesiła na nim oko, a od razu potulnie usiadł. No pięknie, pięknie. Przynajmniej Kerenza i Mor wyglądały na spokojne i choć spoglądały na mnie przez chwilę z ciekawością, to najwyraźniej trafnie stwierdziły, że powiem co mam do powiedzenia kiedy będę miał na to chęć.
Carri i mama oczywiście przyszli za mną.
- I...? - spytała Lajrill. 
- Wszystko gra. Jestem cały, tylko z lekka zmęczony. Co do kłopotów, to póki co udało mi się dogadać z nowymi znajomymi - powiedziałem.
- Jak to dogadać? I nie wyglądasz na tylko "lekko zmęczonego".
- Mamo, naprawdę nic mi nie jest... - upiłem spory łyk mocnego wina.
- Tanith, skarbie, wiem, że jesteś... niezwykły. Od zawsze byłeś, ale wiem kiedy kłamiesz to raz, a dwa, mógłbyś o siebie wreszcie zadbać. Będziesz miał rodzinę...
- Wiem... I dbam. Naprawdę. Staram się jak mogę nie pakować w kłopoty. Odpocznę trochę i wszystko będzie dobrze. W razie czego Carrick się mną zajmie, prawda? - spytałem, spoglądając na chłopaka.
- Oczywiście, że tak - powiedział stanowczo.
- Tak, ja już wiem jak wy się będziecie sobą nawzajem zajmować - skarciła mnie znów.
- Nie martw się tak. Naprawdę wypocznę. Ostatnim razem migiem wróciłem do zdrówka... - stwierdziłem i dopiero gdy mama zaczęła mnie świdrować wzrokiem zrozumiałam co powiedziałem.
- Jakim ostatnim razem? - spytała.
- Oj tam.. długa historia... Dobrze się skończyła, więc jest dobrze... - czarowałem jak mogłem, żeby mama nie wpadła w ciąg pytań. Tak, bywałą strasznie, koszmarnie wręcz nadopiekuńcza i gdyby znała choć jedną dziesiątą z tego, co też ja wyprawiałem to byłaby gotowa stać za mną i mnie doglądać do końca swoich dni.
- A skoro już przy długich historiach jesteśmy, to ile zostajesz w Yrs? - zapytałem.
- Cóż... Wpadłam tylko przejazdem. Chciałam się z tobą po prostu zobaczyć i miałam nadzieję, że uda mi się cię znaleźć. I się udało.
- Mamo.... Nie chcę być wścibski, ale... Co będzie z tobą i tatą? - spojrzałem na jej zachmurzoną twarzyczkę.
- Nie wiem... To co zrobił boli...
- Wiem... A raczej, umiem to sobie wyobrazić - skwitowałem i westchnąłem głośno. - Sam chętnie bym go udusił... Tylko, że...
- Tylko, że go rozumiesz - dokończyła za mnie.
Tak. Miałem z ojcem więcej wspólnego niż bym nawet chciał. Nie pochwalałem oczywiście tego, co zrobił, ale zdawałem sobie sprawę z tego, że byłem nie lepszy.
- Nie proszę, żebyś mu wybaczył... Ani tym bardziej zapomniała... Tylko. Nie zabijaj go chociaż, co? - spojrzałem na nią z lekkim uśmiechem.
- Dobra, pozwolę mu żyć, póki co - zrobiła srogą minę, ale po chwili się uśmiechnęła.
Mama przeniosła wzrok na Carricka.
- Mam nadzieję, że tu o niego zadbasz, gdy ja będę musiała wyjechać - rzuciła.
- Oczywiście... Choć to raczej on dba o mnie... Nas wszystkich - odpowiedział chłopak, rumieniąc się ślicznie.
- Czasami to jest najważniejsze, chłopcze. Mieć o kogo dbać. A reszta... jakoś się zawsze poukłada. - Kobieta uśmiechnęła się ciepło. - No, a teraz marsz do łóżka i ODPOCZYWAĆ!
- Ta jest pani mamo - zaśmiałem się i cmoknąłem ją w policzek, po czym ruszyłem do wyjścia.
- Ani mi się waż! - warknęła, wyciągając mi z dłoni butelkę wina i odkładając ją na półkę.
- To nie fair! - jęknąłem, ale grzecznie podreptałem do swojej sypialni.
Carri, śmiejąc się pod nosem szedł tuż obok mnie. 
Nagle korytarz zaczął mi się rozmazywać i chwiać.
- No nie... znowu? - wyskomlałem i biegiem ruszyłem do łazienki, gdzie tuląc miednicę zwróciłem całe wypite wino.
- Tanith?! Co się dzieje? - mój słodziak był już oczywiście obok mnie.
- Mała sprzeczka żołądka z błędnikiem... Ale powiedzmy, że tak dokładniej, to lekko przesadziłem z używaniem zdolności Mędrca... Co bez Mędrca jest wyczerpujące. 
Carri pomógł mi wstać. Do pokoju doczłapałem już o własnych siłach, ale gdy walnąłem się na łóżko znów zrobiło mi się niedobrze.
Coś czułem, że to będzie długie popołudnie i noc.

<Carri? No i zdycham.... Mam kaca stulecia i to nawet bez alkoholu T.T>

niedziela, 11 stycznia 2015

Od Carricka (do Tanith'a)

Tanith'cię Vicky, czemu mi uciekasz? Wiesz czemu cię kocham? Bo widząc twoją uśmiechniętą, krzywą mordkę czuje ciepło głęboko tam gdzie w środku, a bucha ono coraz bardziej z każdą chwilą gdy słyszę twój głos, widzę twoje oczy, czuje zapach i rejestruje każdy ruch. Jesteś moim słońcem kretynie, które zachodzi ilekroć znikasz mi z pola widzenia, zasięgu dotyku.
Widząc zaś Manusa odczuwam dotkliwe zimno i żal, ufam jednak jego szczerym intencjom, które tak rzadko przebłyskują mi przed oczyma. 
Teraz właśnie zostawiłeś mnie z tym zimnem. Cóż mam więc począć? Mam się czuć osamotniony? Jak za każdym razem... Tulić rozpaczliwie do siebie twoje koszule, puste bo bez najwartościowszego w tym wszystkim, cieplutkiego właściciela.
Nie mogę, bo muszę pilnować wszystkiego. Więc w takim układzie ty masz wrócić!
- Spróbuj tylko nie. - Szepnąłem przez zaciśnięte zęby kiedy Tanith znikał za drzwiami, by zaraz potem kompletnie rozpłynąć się w powietrzu. Zacisnąłem powieki i odwróciłem głowę.
Nie lubiłem, gdy to robił, zawsze panicznie bałem się tego, że nigdy, ale to przenigdy więcej go nie ujrzę czego bym nie przeżył. Tanith... 
- Cóż to ja może pójdę w ślady starszego braciszka i również...
- O nie! - Warknąłem chwytając go za kołnierzyk gdy ten już kierował się do drzwi.
Posłałem w jego stronę ostrzegawcze spojrzenie w stylu : "stąd nie ma ucieczki" po czym zabrałem dłoń, poprawiając co wymiąłem pod wpływem jedynie drobnych emocji.
- No okey, spokojnie... Za dużo ze sobą przebywacie, zaczynasz jak on. - Musiałem przyznać, że zaskoczył mnie tą wypowiedzą, ale i również rozbawił.
Ja miałbym przypominać Tanith'a ? Uważaj bo się uduszę. Jestem zbyt słaby i niezdarny by móc mu próbować choćby całować pięty.
- Oczywiście, a teraz bądź tak miły bracie i zajmij swoje miejsce. Tak o wiele łatwiej będzie mi was wszystkich ogarnąć. - Czułem się w tej chwili, jak pies straży... Swoją drogą ciekawe jak takim się powodzi, zaraz. Oni w ogóle mają jakieś psy? Mniejsza.
W zamyśleniu wsparty plecami o ścianę stałem gapiąc się w sufit. W pokoju panowała cisza, w całym domu było jak w grobie, nie licząc wiercących się maluchów i jęczenia przesuwanych krzeseł.
- No proszę może jednak zaryzykuje myknięciem na górę jak nikt nie patrzy... - Szepnąłem do siebie powolutku i niepozornie przesuwając się w stronę schodów. Gdyby nie jęk który usłyszałem w połowie drogi do celu już dawno myknął bym do pokoju.
Obróciłem się i zobaczyłem jak Manus tuli, czy też może pociesza płaczącą Mor, oczywiście było to z jego powodu. Przecież nagle zniknął, niby zabity, a my i tak nie moglibyśmy znaleźć jego ciała. Nie zmienia to wszystko jednak faktu, że ona go kochała i chyba przez większość czasu starała się to mizernie ukryć.
A teraz, teraz zapewne nawet nie może marzyć o ponownej szansie, a nawet nie jestem pewien czy by tego chciała. Bała by się, bo teraz żadne z nas nie znało Mańka na tyle by przewidzieć jego ruchy i reakcje. Zmienił się, ale nie na leprze, coś ukrywał, coś tam się stało, a skrywała się za tym grubsza i boleśniejsza historia niż moglibyśmy sobie próbować wyobrazić. Cóż miło by było jednak kiedyś wiedzieć o co chodzi.
- Mor? - Usłyszałem szept Manusa, gdy dziewczyna usiłowała wstać i uwolnić się z jego objęć. Na chwile przestała, spoglądając na niego lśniącymi od łez oczami, ale nie płakała już teraz widziałem na jej twarzy upór.
- Pokaże ci coś. - Odpowiedziała krótko, mężczyzna więc nie stawiał już oporu dał się zaciągnąć jej do biblioteki.
Sam nie wiem czy powinienem tam za nimi iść i czy Mor się na mnie nie wydrze. Biblioteka była przecież ostatnio jej miejscem, oazą spokoju którego w domu pełnym dzieci, ogólnie ludzi, nie mogła zyskać.
Ta dwujka nie widząc mnie albo i ignorując szła razem do wyznaczonego celu, by w końcu skryć się za regałami. Nie jestem pewien, czy powinienem był podsłuchiwać te rozmowę bo przecież nie wchodziło to już w bezpieczny skład definicji słowa pilnować, ale sam byłem ciekaw, dlatego też wychyliłem się lekko podpatrując ich z bezpiecznej odległości.
Mojej skradanki nie nazwał bym umiejętną, ani przede wszystkim cichą. Wiele mi brakowało do mistrzów tego fachu, choć nie powiem, że tacy ludzie mi imponowali.
Mało jednak chyba tych dwoje obchodziło jakieś tam skrzypienie podłogi bo zastałem ich w ciekawej sytuacji... Całowali się, a sam pocałunek był dość uczuciowy i nie widziałem protestu u żadnej ze stron. No proszę.
Obserwowałem jak Mor wplatała palce dłoni w włosy Manusa, na co ten lekko zadrżał.
Gdy jednak ta postanowiła zjechać w dół na jego pośladki, ten zakończył pocałunek z głośnym sapnięciem, ale nie wyplątywał się jakoś specjalnie z objęć dziewczyny.
- Morwen, wiesz przecież, że nie mogę. - Szepnął jej rozbawiony do ucha. - Znasz, to znaczy widziałaś Jashe, ona mnie ci nie odda, a i ja nie jestem ku temu skłonny. Poza tym... W bibliotece? Ty mały świntuszku. - Zaśmiał się lekko Manus, ale Mor nie odwzajemniła uśmiechu tylko zwiesiła głowe.
- Wobec tego daj mi raz jeszcze choć cię pocałować. - Westchnęła ponownie czepiając się jego ust i tym razem po prostu trzymając się za ręce.
Postanowiłem z tą nową porcją informacji powrócić na górę pilnować dalej, czy przypadkiem rodzice Tanith'a i moja matka nie wszczęli znów wojny.
O dziwo, panowała tu cisza i spokój, a oni sami prowadzili błogą rozmowę o dzieciach. Było coś o wzajemnych gratulacjach, ekscytacji tym maluchem którego Mor w sobie nosi, a nawet padła propozycja odwiedzin... Cóż za zmiana.
- A gdzie Manus i Mor? - Spytała Lajrill jakby urwana z kosmosu. Oczywiście pytanie padło w moją stronę, ale nim zdążyłem otworzyć usta mój brat pojawił się tuż obok mnie z uśmiechem. 
- Tutaj. - Oznajmił wesoło, ale gdy spojrzał na chwile w moją stronę ujrzałem w jego oczach blask dezaprobaty. Widział mnie, więc czy powiedział Mor? Chyba nie, więc mam to uznać za wspólną tajemnice. Widziałem, że skrzypienie mnie w końcu zwiedzie.
Przekląłem pod nosem, na co ten się schylił w moją stronę z uśmiechem i szepnął.
- Nie trudno było cię zauważyć nim jeszcze weszliśmy do biblioteki braciszku, jeśli chcesz się w przyszłość też tak za mną skradać radzę ci poćwicz.
Zadrżałem z zimna gdy to mówił, więc kiedy mama Tanith'a go zawołała odetchnąłem z ulgą.
- Proszę? - Manus spoglądał po całej trójce. - O co chodzi?
- Chciała bym dowiedzieć się czegoś o tobie, Merektus próbuje mi coś o tobie powiedzieć, ale zbyt mało wie jak na twojego ojca. Więc postanowiłam sięgnąć do samego źródła. - Rudzielec wzdrygnął się, wiedział, że jest obiektem ogólnego zainteresowana i tego właśnie wolał uniknąć. Nie ukrywam, że też bym chętnie posłuchał, a szczególnie dowiedział się kim, że jest ta cała Jasha.
- A czy Kerenza nie była wstanie powiedzieć...
- Była, ale ja chce wiedzieć co dzieje się w twym życiu teraz. - Lajrill Drążyła bezlitośnie, Manus przełknął głośno ślinę. Na co zareagowaliśmy oboje z Mor idąc w jego stronę.
- Może... - Zaczęliśmy, razem spoglądając po sobie niepewnie i szukając wsparcia.
- Może lepiej by Manus zajął się tym naszyjnikiem. - Oznajmiliśmy oboje na jednym tchu trochę się jąkając. Ale Maniek tylko nam przytaknął.
- Racja, ja lepiej już pójdę. - Odetchnęliśmy z ulgą, choć oboje chcieli byśmy równie mocno usłyszeć co u niego. Choć Mor i tak wiedziała nie mam pojęcia skąd. Więcej od każdego z nas tu zgromadzonych.
Manus więc wyszedł, na co Lajrill jak i cała reszta zareagowała z westchnieniem żalu.
W tej samej też chwili jak na zawołanie wszedł Tanith, pewnie minął się z Manusem... A przynajmniej tak sądzę, ale niezbyt na to wskazywało.
- Glizda już wybyła? - A oto i odpowiedź na moje pytanie.
- Tak przed chwilą, ale skoro się nie spotkaliście to pewnie siedzi na dachu. - I wtedy dokładnie gdy to powiedziałem, nim drzwi za Tanith'em się zamknęły z góry zeskoczył jak gdyby nigdy nic Manus. Mrugnął do mnie i Mor po czym puścił się będziemy przez miasto.

<Tanith?>

Od Jashy (do Manusa)

Ujeżdżałam Manusa mocno i energicznie, by po chwili pochylić się w jego stronę i zatopić kły w jego ramieniu.  
Mężczyzna syknął i szarpnął się, a następnie przetoczył tak, że był teraz na mnie... I wciąż we mnie.
Mocno go do siebie przyciągnęłam, szczelnie obejmując nogami i ramionami. Chciałam go tak bardzo... Chciałam wciąż bardziej, nawet jeśli czułam go już tak mocno, tak głęboko, że sprawiało mi to ból. Chciałam mieć Manusa tylko i wyłącznie dla siebie, na zawsze, bez względu na wszystko. Myśl, że mógłby spoglądać na inną, odejść, zostawiając mnie samą. Sprawiała mi o wiele większy ból niż najgorsze fizyczne katusze, jakie mógł sobie przypomnieć mój wypaczony umysł. A przecież sporo cierpiałam, sporo bólu było za mną. Bólu gwałtów, tortur, ale i tych, które sama sobie zadałam wtłaczając w żyły śmiercionośne substancje, mające przygotować mnie do zemsty.
Znów mocniej go przyciągnęłam, znów szczelniej, chcąc zachować przy sobie jedyne co miałam, jedyne co kochałam i jedyne co mi pozostało. Nie zważałam nawet na to, że moje szpony zagłębiły się w jego ciele, a po pomieszczeniu rozszedł się słodko-słony zapach krwi.
Bliskość Manusa i drobne ruchy, które mógł wykonywać miażdżony niemal w moich objęciach, sprawiły, że drżałam z rozkoszy, pojękując przy tym. W końcu szczytowałam, ledwie słysząc swój krzyk, który zapewne rozszedł się głośnym echem po cichych korytarzach domu. 
Poczułam jak i mój ukochany sięga spełnienia. nawet jednak, gdy opadł na mnie nie wypuszczałam go z ramion. Wciąż czułam go w sobie, wciąż upajałam się zapachem i smakiem jego skóry, na której gorąca krew mieszała się z chłodnym potem.
- Nie zostawiaj mnie... - wyszeptałam cicho, nie wiedziałam nawet czy to usłyszał. 
Straciłam w życiu tak wiele. Straciłam rodzinę, godność, postradałam rozum i sumienie, nawet nadzieję mi zabrano. Został mi tylko on jeden. I czułam, że jego zniknięcie byłoby końcem i dla mnie. Mogłabym oczywiście dalej żyć... Nie nie "żyć", być może poruszać się, oddychać, istnieć, ale byłabym tylko pustą skorupą. Zwierzęciem niesionym tylko instynktem, ale nie żywą osobą.
Rozluźniłam uścisk powoli, z obawą... Sama nie wiem czego bałam się bardziej... Czy tego, że mocno go skrzywdziłam, czy tego, że gdy tylko go wypuszczę z ramion, to on zniknie...
- Trzeba to opatrzyć... - stwierdziłam, widząc krwawe szramy na plecach mojego ukochanego. 
Widok jego ran, krwi... Sprawiały, że czułam się chora, winna. W końcu go skrzywdziłam...

<Manus? Wiem, długość, że ja pierdykam i treść po kiju, ale cóż...>