sobota, 13 grudnia 2014

Od Jashy (do Manusa)

Znów miałam sny. Realistyczne, dokładne, jakbym na nowo przeżywała niektóre sceny. 
Zawsze bałam się takich snów. Bałam się, że przyniosą mi powtórkę z tego, co było w moim życiu najbardziej bolesne. I bardzo często tak się właśnie działo. Przeżywałam chwile bólu i strachu, wciąż na nowo.
Tym razem jednak zobaczyłam Manusa. Wtedy, gdy widziałam go po raz pierwszy, jeszcze nie do końca wiedząc kim jest. Od razu przykuł moją uwagę. Był dość niezwykły, choć to jak krzykliwie się nosił nie przypadło mi do gustu. Nie doceniałam go, przyznaję. Wkrótce jednak usłyszałam o nim. Rad, drugi i trzeci. Zrozumiałam, że jest dla mnie godnym przeciwnikiem. Oboje zasłynęliśmy w świecie, w którym królowała śmierć. Niejednokrotnie także nasze ścieżki się przecinały. Rywalizowaliśmy ze sobą otwarcie, wciąż biorąc nowe kontrakty, wciąż dokonując coraz to bardziej zuchwałych czynów. Odnalazłam swego rodzaju radość i satysfakcję w tej naszej prywatnej wojence. Aż któregoś dnia zauważyłam, że Manus stracił formę. Było go widać coraz mniej, a nawet jeśli to po jego twarzy błądziły grymasy bólu. Wygrywałam w naszej rywalizacji, ale nie czułam spełnienia. To było puste zwycięstwo. Wystarczyły mi jednak obserwacje i wiedziałam co dolegało Manusowi. Któregoś dnia znalazłam go. Stanęłam przed nim i położyłam na stoliku kilka flakonów, z krótkim "masz". A on? Nawet nie zapytał co to, zwyczajnie wziął jeden z flakoników i wypił jego zawartość. Nie wiedziałam czy jest tak głupi, czy pewny siebie. W końcu mogłam przecież dać mu truciznę. Ale on się nie bał. Nie bał się mnie. 
Dalej ścigaliśmy się, bawiąc przy tym wybornie, gdy pewnego dnia oboje dostaliśmy to samo zlecenie. Stanęliśmy w sypialni starszej kobiety, naszego wspólnego celu. Zaczęliśmy walczyć, ignorując przy tym kobietę, która rozbudziła się oczywiście i próbowała wszcząć alarm. Uciszyły ją nasze ostrza, posłane w tej samej niemal chwili. Oba wbiły się w jej ciało tak, że trudno było orzec, który odebrał jej życie. Chciałam odejść, choć nierozstrzygnięty pojedynek nie satysfakcjonował mnie. Manus mi na to nie pozwolił. Złapał mnie za ramię. Użarłam go. To było ostrzeżenie, ugryzienie pozbawione jadu. A on co? Nie odsunął się. Nie zawahał, tylko uśmiechnął. Nie mogłam tego zrozumieć, anie swoich dalszych czynów. Rzuciłam się na niego, w pierwszej chwili chcąc ugryźć i zrobiłam to. Nie jednak po to by zabić, czy choćby ostrzegać, ale dlatego by go posmakować, tak jak on później smakował moich ust i swojej krwi. Pierwszy raz od lat pozwoliłam się komuś dotknąć i od pierwszej chwili wiedziałam, że nie będę tego żałować. Pragnęłam bowiem Manusa, bardzo, aż do bólu. 
W tamtej sypialni, na niewygodnym, twardym łożu, w obecności stygnącego trupa martwej kobiety, która wpatrywała się w nas swymi niewidzącymi, zamglonymi oczyma, po raz pierwszy oddałam się mężczyźnie z własnej woli. I w tamtej chwili, powarkując z rozkoszy zrozumiałam dlaczego tam byłam, dlaczego pozwalałam na to. Kochałam go. Kochałam tego krzykliwie ubranego, bladego rudzielca, którego imię dorównywało w sławie mojemu. Kochałam ze tę zuchwałość, bezczelność i śmiertelną skuteczność. To dlatego chciałam by dalej zabijał, by był zdrów, bym mogła go dalej widywać. Wpatrywać się w jego grację i szybkość. Cieszyć jego obecnością, nawet jeśli był kimś dla mnie odległym.

Budziłam się powoli. Wracając do rzeczywistości kroczek po kroczku. Nie chciałam się budzić. Było mi dobrze w moich snach. Bałam się po raz pierwszy bardziej rzeczywistości niż snów. 
W końcu nie byłam w stanie dłużej trzymać swego umysłu na skraju świadomości i sennych rojeń. Otworzyłam oczy i poruszyłam się nieznacznie, choć moje ciało przeszedł przy tym nieprzyjemny dreszcz. Wciąż byłam słaba, obolała i zwyczajnie przybita tym co się stało, a czego świadomość uderzyła we mnie, gdy tylko opadły resztki snu. 
Poczułam jak oczy znów zaczynają piec, ale powstrzymałam łzy, czując chłodną dłoń gładzącą mnie między łopatkami. Uniosłam lekko głowę, by spojrzeć na Manusa. Mężczyzna spoglądał na mnie z troską w oczach. Uśmiechnęłam się blado, choć oczy dalej piekły. Nie miałam już jednak chyba więcej łez do wypłakania.
- Wszystko dobrze, Jaszczureczko? - spytał, dalej mnie czule głaszcząc.
- Tak... - wyszeptałam, uciekając wzrokiem w bok. 
Było dobrze... Nie czułam już bólu. Mój ukochany nadal był przy mnie. Był, tuląc mnie i spoglądając na mnie czule. To było dobrze, może nawet zaskakująco bardzo dobrze. A ja nadal go kochałam, nadal chciałam należeć tylko do niego. Nie miałam jednak w sobie nadziei. Nie mogłam i nie chciałam już wyobrażać sobie przyszłości. Bo i po co się znów torturować? Jak widać nie miało to większego sensu, a jedyne co przynosiło to cierpienie i to nie tylko mnie...
Przejechałam dłonią po bandażu , jakim był owinięty Manus. Niepotrzebnie zrobił sobie krzywdę.
Wyswobodziłam się z objęć  ukochanego i usiadłam. 
- Dokąd idziesz? - spytał Manus, gdy wstałam chwiejnie. 
Mężczyzna usiadł.
- Wziąć kąpiel... Muszę też wejść do pracowni po mikstury... Trzeba coś z robić z tymi szramami... - stwierdziłam, zerkając na jedno z rozcięć, którego nie zasłaniały opatrunki. 
- To może poczekać - usłyszałam i poczułam silne dłonie ukochanego, gdy przyciągał mnie do siebie i sadzał przed sobą na łóżku.
Manus objął mnie mocno w talii, tak, że jego tors przylegał do moich pleców. Czułam jego ciepły oddech na szyi. 
- Manus... czy ty... - zaczęłam, ale zwiesiłam głos, bo bałam się o to zapytać. Bo jak miałam go zapytać czy chce mnie zostawić, odejść? Starałam się o tym nigdy nie myśleć. O tym, że on mógłby mnie nie chcieć. Ale teraz... Jakoś tak wszystko mi się posypało i nie zdziwiłabym się gdyby jedna katastrofa pociągnęła za sobą następną.
 - Nie ważne... - rzuciłam po chwili i znów uśmiechnęłam się nie do końca szczerze.
Musiałam żyć i brać obecną chwilę taką, jaka była. Nie miałam już sił walczyć z losem i światem...
- Jestem głodna - powiedziałam jeszcze, próbując przejść do normalnej codzienności.

<Manus?>

Od Manusa (do Jashy)

Wciąż lekko otępiały  klęczałem przy mojej zrozpaczonej i roztrzęsionej Jaszczureczce, rozciągniętej na podłodze wśród czerwieni i skrzących się kawałków szkła. Równie pięknie niepokojące były krople potu na jej wypranym ze zdrowych barw ciele. Z westchnieniem otarłem ściekającą również po mojej twarzy strużkę szkarłatnej mazi. Efekt mleka i zapewne niecodziennej pozycji spoczynku. Nie to jednak teraz mnie obchodziło na tyle, bym nie czuł coraz to większej troski nad moim kochaniem.
Co też najlepszego znów narobiła... Czyżby to wina stanu w jakim zastała salon?
Chybiłem oczywiście z tym podejrzeniem, bo przecież po prostu rozbudziłby mnie wtedy krzyk, którego na pewno bym nie przeoczył.
Ale to co ona wyszeptała błędnym zupełnie potokiem słów. 
Dzieciątko? Nasze dzieciątko? 
Przetarłem zmęczone oczy próbując ustalić co dokładnie usłyszałem, a wieść ta okazała się o wiele większym ciosem niż mogłem przypuszczać. Zawsze się wzbraniałem, bo bałem się, bałem najgorszego. Nie potrafiłem spojrzeć na Jashe w niektórych momentach bez chęci wyjawienia jej smutnej prawdy. Zarzekałem się więc, że nigdy więcej. Nigdy nie będę chciał, ani nawet próbował.... Nie sądziłem też, że.... Z trudem było mi to przyznać, ale traktowałem Jashe jak bezpieczne zapewnienie z zerem niespodzianek. Przynajmniej z tej strony.
- Kochanie? - Tak potwornie się myliłem, miałem tego żywy dowód przed nosem. Błąd, nie powinienem był oceniać, jak mogłem śmiać brać pod uwagę drugą szansę.
To było za dużo i ja. Ja dawno osiągnąłem już limit, który naginałem, okazałej to już nie raz nie dwa, ale starałem się blokować. To znów jednak zaczynało się lekko tlić.
- Tak mi przykro. Nie mam pojęcia jak ci pomóc. - Mój głos nawet nie brzmiał szczerze, to było okropne bezbarwne i puste. Z bezsilności po moich policzkach zaczęły spływać łzy, drugi już raz w tym dniu. Tym razem jednak nie odważyłbym się nawet na chwile pomyśleć o kryciu się w cieniu materiału, zresztą i tak nie miałem go na sobie, leżał tam gdzieś na dole, w kącie czy bogowie wiedzą jakim meblu. Byłem nagi i niech tak pozostanie i tak ukrywałem przed nią już za dużo.
Ułożyłem się obok niej chwytając za drżące dłonie. Nie zważałem na szkło, które przebijało skutecznie moją skórę, leżałem po prostu dalej nawet się nie krzywiąc.
- Przepraszam, nie umiem nawet pomóc. - Gdy to mówiłem widziałem jak jej ramiona lekko drżą, czułem jak ręka jej chcę uciec od mojej jak najdalej. Ja jednak nie dawałem jej się wydostać. Uparcie ściskałem mocniej bacząc jednak na to, by nie sprawić jej bólu.
- Chcesz pomóc? - Wychlipała, a ja jakby nic uniosłem się zerkając na jej spuchniętą od niekończących się łez twarzyczkę.
- Wyjdź proszę... To w zupełności wystarczy. - Dokończyła szybko nie pozwalając mi dojść do głosu. Urażony ponownie tą samą prośbą uwolniłem jej dłoń, natychmiast też ją zabrała, by trzymać blisko ciała. Zostałem sam, beznadziejny, bez pomysłu, planu, bezużyteczny i zrozpaczony.
- Nie, nie spełnię twojej prośby. - Uznałem krótko kończąc ten przewracający mi wnętrzności do góry nogami temat i przysunąłem się bliżej ciała dziewczyny, bogaty w kolejne nacięcie na ciele. Piekło, ale mało porównanie z skołowanie sercem, które nie wiedziało co począć z faktem kolejnej utraty szansy ojcostwa, założenia rodziny.
Pierwsza tak dzielnie tłumiona przeze mnie łza ścieka po policzku smagając jak kiedyś iskry jarzących się w mroku poranka zgliszczy. 
Oplotłem Jashe ramieniem, ale długo tak nie mogłem wysiedzieć wobec czego w końcu wyzwalając sensowne emocje siłą obróciłem w moją stronę oporną Jaszczureczkę, gładząc po twarzyczkę na uspokojenie. Choć gdyby tylko mogła poczęłaby mnie odganiać kąsając jak za dawnych lat.
I tym razem poczyniłem ryzyko, muskając jej usta swoimi, a po niewielkiej chwili i ją przekonałem do tego nieszczęśliwego pocałunku. Wpici w swe usta leżeliśmy tak bez sił w dywanie z rozsianego po pokoju szkła i ozdobnych wzorach z własnej krwi.
W końcu jednak wyswobodziliśmy nasze usta wzajemnie, choć ból zmieszany ze słodkością mógłby trwać wiecznie. Cieszyłem się natomiast tym, że ukoiłem w końcu choć trochę Jashe, jej oddech zdołał nawet się uspokoić.
Uniosłem się więc w końcu z tego popisowego pobojowiska strzepując pomniejsze kawałki szkła z ran na skórze bez problemu, były natomiast przypadki, przy których nie obejdzie się bez opatrunków i tak dalej. 
Pochyliłem się do Jashy ostrożnie biorąc w ramiona i przenosząc jak porcelanową laleczkę na posłanie łóżka. Przydałoby się jej w końcu pozwolić odpocząć po takim jakże niefortunnym dniu. Posłałem więc jedyną trzeźwą w tym domu służącą po miednicę ciepłej wody i szmatkę. Normalnie zrobił bym to sam ale nie chciałem z niej spuszczać oczu ani na chwile. 
Gdy w zamyśleniu oczekując na sługę oparłem się o posłanie łóżka poczułem mierzwiącą moje włosy słabo dłoń. Podniosłem spojrzenie zaciekawiony tą nagła zmianą.
Jasha leżała uśmiechając się do mnie lekko. 
- Coś nie tak z moimi włosami? - Spytałem odruchowo i uśmiechnąłem się. Był to chyba pierwszy w tym dniu uśmiech do mojej ukochanej... To niewybaczalny błąd, który pragnąłem naprawić jak najlepiej.
- Tak, są zbyt idealne. - Szepnęła łamiącym się głosem, znów płakała, ale tym razem inaczej... Jakby tak mimo wszystko się uśmiechała. Był to przedziwny mało mi znany grymas twarzy, ale dodał mi otuchy.
W tym właśnie też momencie otrzymałem zamówienie i od razu poczułem przemywać jej twarz, chciałem, by w końcu poczuła ciepło i nabrała rumieńców. Ubranie jednak przeszkadzało w dokładnym obmyciu jakiego właśnie chciałem dokonać.
- Obrazisz się jeśli dobiorę się do wiązań twojej spódnicy i całej reszty? Chce tylko, by było ci wygodnie obiecuje, nic więcej. - Uznałem unosząc porozumiewawczo ręce do góry.
- Na pewno tylko? - Zabrzmiała jak zrezygnowana i poczęła ze speszeniem przebierać palcami u nóg.
- Tak, tak przykro mi słońce moje, ale tylko tyle. - Wiem, że chciała po prostu rozpocząć luźną rozmowę, załagodzić panującą atmosferę. Ale miało to swoje granice.
Bez większych ceregieli więc po prostu, po krótkiej szamotanie i operacji namoczoną szmatką, Jasha leżała w końcu spokojnie w łóżku przykryta ciepłą kołdrą. Czysta i zadbana jak najlepiej umiałem. Jakby nigdy nic się nie wydarzyło kazała mi swym pełnym błagania spojrzeniem ułożyć się koło siebie, bo przecież w samych spodniach mogłem złapać przeziębienie. Mocny argument, ale też po prostu znacznie bardziej kusząca propozycja dlatego też ostatecznie wylądowałem na posłaniu tuląc do siebie Jashe i ogrzewają ją swym ciałem, jak najlepiej było mi to dane.

Krzywiąc się obrócony plecami do sporego lustra  jeździłem dłońmi po ranach, niektórych ledwie przypominających zadrapanie innych już trochę bardziej na styl dzióbnięć, aż w końcu nie takiej sporej wielkości znów rozcięcia. Jedno natomiast na tyle wyjątkowe, by biec mi przez niemal całą długość tułowia było dla mnie niewytłumaczalne. Przez chwile zastanawiałem się czy to tak naprawdę mnie boli. Tak było i owszem, ale ból był stłumiony czymś innym, a była to Jasha. Spała spokojnie, nie krzywiła się nawet prze sen, ją zdążyłem opatrzyć wcześniej, to jedyne co mogłem zrobić nie byłem dobry w leczeniu, a niszczeniu, zabijaniu.
Nie dość, że problem tkwił w środku to ja sam mogłem jedynie nasłuchiwać jej jęków czujny na to, czy coś się znów nie stało. Chciałem przynajmniej teraz zostać i pilnować.
Wyjąłem w końcu z pierwszy odłamek szkła z rany na karku zrzucając go do miski pozostałych zakrwawionych szklistych odpadków z ran nas obojga. I tak raz za razem wpatrując się w spokojną nareszcie twarz Jashy, a raz znów w lustro. Operacja ta na samym sobie oczywiście trwała dłużej, ale cóż poradzić przynajmniej mogłem na spokojnie pomyśleć nad tym wszystkim ostatnio. 
No proszę, znów to samo uczucie pustki i strachu wtedy gdy zawiniłem zbyt wiele, by móc wciąż trwać w roli ojca i małżonka, którym nigdy prawnie nie byłem… Nigdy nie doszło z nią do stałego związku, w końcu jaki miało sens wiązanie się z nic nie znaczącym odpadkiem, który odnalazła żerując w górach.
Pewnej nocy po prostu nadepnęła na ramie nie do końca martwego trupa, który ledwo znalazł siłę, by zasyczeć z głuchego bólu. Dziwnym była jej miłość… Przytargała do swego domu chłopaka prawie nie do odratowania, nawet nakłoniła go do zamieszkania u niej. Isil, do tej pory nie rozumiałem jej, ani tego co prócz wdzięczności ślepo ciągnęło mnie do tej biedaczki, której przyniosłem dostatek, dom bez przeciekającego dachu… Ona zaś nie akceptowała tego co robiłem, a robiłem to dla niej.
Nie zaakceptowała też pomocy jakiej jej udzieliłem, a wręcz pragnęła tyko z szaleństwem w oczach zrozpaczonej matki zamordować. Szukałem więc dalej… Choć nie chciałem to znów coś ciągnęło za sznurki.
Goniłem za czymś co nie było zwykłą kobietą, ani też nie miała przeciętnych dla nich cech. Atakowała jak zwierze, gdy nie podobał jej się któryś z moich ruchów, a wszystkie nasze spotkania były jednym wielkim wyścigiem w fachu.
Pociągnąłem kolejny kawałek szczypiąc się w skórę i troszkę ją nadrywając w miejscu rozcięcia. 
Pamiętam te kolejną noc, która jakoś tak po prostu zmieniła to podejście, a może po prostu pokazała nam obojgu prawdę. Której później się bałem mając przed oczami wciąż nie znaczącą tak naprawdę dla mnie nic w porównaniu z Jashą, Isil, jej czas minął, oraz nigdy tak naprawdę nie nastąpił.
To Jasha była moją pierwszą szczerą nawet przed samym sobą, choć wciąż zduszoną miłością. Wobec tego tamtej nocy chyba tak naprawdę kochałem i w końcu zrobiłem coś co nie było kłamstwem.
Może powinienem się jednak cieszyć, że stało się to co miało się stać. Może to bogowie chcieli pokazać jak bardzo się myliłem. Ale byłem młody. Dalej też niezaprzeczalnie jestem oczywiście, chodzi jednak bardziej o to, że i głupi. 
Znów lekko szarpnąłem powracając do rzeczywistości i ze łzami w oczach podniosłem spojrzenie na Jashe odwróconą do mnie plecami oddychającą lekko i spokojnie. To dobrze.
Bawiąc się tymi odłamkami czułem się jak w dziecinnej układance, prostej, ale wciąż przewyższającej mój skromny intelekt. W końcu na podłogę opadła wolno pęseta, a ja kończyłem zszywanie najpokaźniejszej z ran.
I igła odleciała gdzieś w ciemność, a moje ciało przysłonił bandaż tak samo jak zrobiłem to z Jashą.
Teraz pasowaliśmy do siebie oboje bardziej niż nigdy wcześniej. Obłąkane, małe, mumijki, blade i zmęczone.
Zdecydowałem w końcu stojąc przez chwile przy łóżku, że jednak nigdzie się nie wybieram jak planowałem… Moje  kochane szczęście jest tu, właśnie na powrót obok niego się ułożyłem i objąłem ramieniem na co ona zareagował od razu układając się na białym materiale mojego bandaża. Uśmiech nie schodził mi z twarzy od pewnego już czasu, ale dopiero teraz to zauważyłem widząc nasze dobicie w lustrze. 
No tak w końcu stało się to na co zasługuje, byłem szczery i taki miałem zamiar pozostać… Czas pokaże, ale na pewno za cel wziąłem sobie ciężkie zadanie uleczenie jej ran. Wszystkich, jeśli to tylko będzie oczywiście możliwe, ale postaram się. Dałbym teraz wszystko, by spełnić jej marzenia.
Jej smutek kłuł mnie.
- Dziękuje, że jesteś. - Szepnąłem jej do uszka i pocałowałem w policzek. - Dziękuje, że się na mnie rzucałaś za każdym razem. I ja w końcu mogłem to zrobić choć ci nie przypadło to do gustu…
Gładziłem mruczącą przez sen Jaszczureczkę spoglądając w sufit, choć widziałem tylko mrok panujący w pomieszczeniu i nic więcej, świeca postawiona przy szafce zgasłą z chwilą, gdy znalazłem się w łóżku.
- Pamiętasz te pełną wyrzutu twarz tej staruchy? A raczej jej trupa? - Gadałem sam do siebie, rzadkie bo zwykle po prostu wymieniałem swoje poglądy we łbie. To co teraz robiłem było nie w moim stylu i pewnie szło mi beznadziejnie.
- Teraz  jednak sądzę, że dorobiliśmy się znacznie wygodniejszego łóżka. - Poczułem ruch na klatce piersiowej. 
Dziewczyna skrzywiła się, ale zaraz potem uwięziła mnie całego w mocnym uścisku. Pozostało mi chyba tylko zasnąć razem z nią…

<Jasha?>

piątek, 12 grudnia 2014

Od Asheroth'a (do Naitherell)

Niechętnie wypuściłem Naitherell z objęć i równie niechętnie wróciłem do rezydencji. Po drodze zerknąłem jeszcze przez ramię, ostatni raz obrzucając ją uważnym spojrzeniem. Coś się zmieniło. Być może oboje za dużo powiedzieliśmy, za wiele rzeczy, które dusiliśmy w sobie, ale o dziwo nie było to bolesne, irytujące ani żenujące, jak mogłoby być. Wręcz przeciwnie. Sprawiło mi swego rodzaju ulgę to, że Naith wie teraz, że jest dla mnie kimś ważnym. Od długiego czasu naprawdę ważną osobą. 
Po śmierci Marissy odsunąłem od siebie wszystkie ludzkie odruchy. Zająłem się pracą, tylko nią. Tylko obowiązkami kata i tropiciela. Sprawiając tym samym, że ludzi zaczęli się mnie jeszcze bardziej obawiać.
Gdy Quith podrósł na tyle, żeby można go było trenować zająłem się i nim. Pokazywałem jak świat może być okrutny i brutalny, chciałem za wszelką cenę obudzić w nim siłę, której miał potrzebować w życiu. Nawet jeżeli miał mnie za to nienawidzić, co z pewnością już się dawno stało, to nienawiść zdawała mi się lepsza i bezpieczniejsza niż obdarzenie kogoś zaufaniem tylko po to, by otrzymać cios w plecy.
Teraz jednak znów zacząłem darzyć kogoś zaufaniem. Znów czułem, zamiast myśleć, bo jak inaczej wytłumaczyć to, że wybiegłem za nią całkiem bezbronny, podając jej się jak na tacy. Wyjście bez broni było dla mnie czymś nie do pomyślenia.
Szybko wszedłem do posiadłości. Zdezorientowany Atrius już na mnie czekał.
- Mów - rzuciłem, kierując się do sypialni.
Mężczyzna ruszył pospiesznie za mną.
- Strażnicy przyznali się do wpuszczenia do pałacu dwóch kobiet w czasie zbliżonym i podczas całej audiencji - wyjaśnił i podał mi ich krótki opis.
Jedną kartkę zgniotłem od razu z cichym warknięciem. Czy Naith choć raz nie mogła zrobić czegoś normalnie i legalnie? Miała wezwania, a mimo to zamiast go użyć wśliznęła się jak zwykle. 
Druga notka opisywała młodą Kargijkę, która w podobny sposób jak i Naitherell urzekła swymi wdziękami strażnika.
- Przyprowadzić mi dziewczynę, karę dla strażników znasz - rzuciłem.
- Dwadzieścia starczy? - spytał.
Skinąłem.
Lubiłem pilnować porządku i karałem tych, którzy łamali zasady. Pierwszą karą były baty, drugą najczęściej śmierć.
- Dziewczyna jest już w lochach panie - oznajmił mój podkomendny. 
- Zaraz z nią sobie porozmawiam.
Ubrałem się pospiesznie i tym razem nie omieszkałem przypiąć do pasa miecza i zestawu długich sztyletów.
W drodze do zamkowych lochów straciłem swój dobry dotąd humor. Zastąpiła go moja codzienna obojętność, przez większość uważana za oznakę bestialstwa. Bo przecież tylko bestia potrafiła łamać innym kości i drzeć z nich skórę bez jakichkolwiek emocji. Trudno było zrozumieć, że to było tym, kim byłem. Miałem wymierzać kary, miałem łamać ludzi jeśli to było konieczne. Nie twierdzę, że nie zdarzało mi się znajdować w tym przyjemności. Skłamałbym mówiąc, że nie lubię tego zajęcia. Nie robiłem tego jednak z pasją, nie byłem takim degeneratem jak uważano. Ale też nie miałem najmniejszej ochoty wyprowadzać nikogo z błędu.
Wszedłem do celi przesłuchań i usiadłem naprzeciw czarnowłosej dziewczyny. Wcześniej zdany mi został krótki raport, w którym znalazły się choćby takie informacje jak miejsce w którym złapali dziewczyną, jak i to, że miała sobie fiolkę z resztką jakiejś substancji, która z przyczyn wiadomych była badana. 
Widać było, że dziewucha jest wystraszona. Od razu zdradzały ją oczy śledzące mnie bacznie, a przy tym nie mogące utrzymać się na jednym punkcie, czy choćby szybko unoszące się piersi, doskonale widoczne w mocno wydekoltowanej sukni.
- Co robiłaś w pałacu? - spytałem po prostu.
- Nic takiego - powiedziała siląc się na uśmiech. - Chciałam tylko dotrzymać towarzystwa kilku szlachetnie urodzonym panom. Tym się zajmuję. Umilam innym życie... Twoje, panie, też chętnie umilę...
Lekko zmieniła pozycję, tak, żeby jeszcze bardziej wyeksponować biust.
- Co robiłaś w pałacu i dla kogo pracujesz. Nie powtórzę pytania po raz trzeci - rzuciłem bezbarwnym tonem, spoglądając jej w oczy.
- Nic! Naprawdę! Nie zrobiłam nic złego i dla nikogo nie pracuję! - w jej głosie pobrzmiewała panika, a oczy starały się unikać mojego spojrzenia.
Wstałem i brutalnie chwyciłem ją za kark, jednocześnie poderwałem na równe nogi.
- Proszę ja naprawdę... - skomlała.
Nie słuchałem. Wywlokłem ją na środek sali i szarpnąłem jej skrępowane kajdanami nadgarstki, by przewiesić łączący je łańcuch przez hak wiszący na suficie. Uważałem przy tym na kiełki dziewczyny, którymi próbowała mnie dziabnąć, co niewątpliwie skończyłoby się dla mnie dość boleśnie.
Wymierzyłem jej solidny cios w twarz, po czym sięgnąłem po bat. Raz po raz wymierzałem jej ciosy, drąc na jej plecach zarówno materiał sukni, jak i jej ciało. Robiłem to dotąd, dopóki jej krzyk nie zmienił się w błagalny charkot, a krew spływająca z jej ran nie zrobiła solidnej kałuży.
Odłożyłem broń i znów podszedłem do niej. Chwyciłem w dłoń jej twarzyczkę i uniosłem, żeby na mnie spojrzała.
- Powiesz mi teraz co chcę wiedzieć, czy bawimy się dalej? - spytałem.
- Ja... - wycharczała, ale po chwili zamilkła.
Uniosłem dłoń, by znów ją uderzyć, ale zatrzymała mnie krzykiem.
- Jeśli ci powiem to ona mnie zabije - wyskomlała dziewczyna.
- Powiesz mi i tak. Od ciebie jednak zależy jak długo będę cię tłukł. Możemy to skończyć teraz, albo spędzimy razem jeszcze kilka godzin - powiedziałem po prostu. - Co to za "ona"?
- Nie wiem, przysięgam... - wycharczała. - Miałam... spotkać się z klientem... Ale zamiast niego była ta kobieta. Nie przedstawiła się, nie widziałam jej twarzy, było ciemno... Miała kaptur... Dała mi ten flakonik, powiedziała jak się dostać do pałacu i że będzie tam kobieta, blondynka... opisała mi ją, dokładnie. Kazała mi wlać zawartość flakonu do napoju i poprosić sługę, by jej go podał... Tylko tyle, tylko tyle... - zaszlochała. 
Puściłem ją i wyprostowałem się. Wierzyłem jej. Nie miała powodu ukrywać więcej szczegółów. Poza tym, jeżeli ktoś chciał otruć Naith, czy kogokolwiek innego w pałacu, nie pokazałby swojej twarzy.
- Gdzie się spotkałyście? - zapytałem jeszcze.
Dziewczyna podała mi lokalizację budynku.
- Co się teraz ze mną stanie? - spytała żałośnie się we mnie wpatrując.
- To co czeka każdą kurwę, która nie widział gdzie jej miejsce - rzuciłem i odwróciłem się, by odejść.
- Nie błagam! Powiedziałam przecież...
- Zabrać ją - rzuciłem do strażnika, sam wyszedłem.
Atrius zjawił się obok jak to miał w zwyczaju.
- Chcę wiedzieć kto zrobił tę truciznę i czy ktokolwiek widział tę dziwkę i jej tajemniczą pracodawczynię. Zrozumiano? 
- Tak, panie - mężczyzna wyprzedził mnie w pośpiechu.
Wróciłem do swojej rezydencji i zająłem się przeglądaniem kolejnych raportów, próbując coś w nich znaleźć. Nie udało mi się jednak.

Kolejny miesiąc życie toczyło się normalnym rytmem. Sprawa zakapturzonej trucicielki ie dawała mi spokoju, ale okazało się, że kimkolwiek była nie zostawiała po sobie śladów, zostało jedynie czekać i mieć nadzieję, że ewentualne kolejne próby spełzną na niczym jak i pierwsza. Dało mi to dodatkowy pretekst do trzymania Naith blisko siebie. Starałem się z resztą kraść jej jak najwięcej z jej cennego czasu z innych także przyczyn. Choćby takiej, że zwyczajnie łaknąłem jej towarzystwa, co kobieta niejednokrotnie komentowała we właściwy sobie sposób, chcąc mnie tym chyba zirytować, a budząc we mnie tylko rozbawienie. Z resztą nie broniła się jakoś szczególnie przed moim towarzystwem, co niezmiernie mnie cieszyło.

<Naith?>

czwartek, 11 grudnia 2014

Od Jashy (do Manusa)

Szybkim krokiem przemierzałam brukowane uliczki. Trzymałam się w cieniu, tuż przy murach. Był dzień, jasny i pogodny. Nie lubiłam takich dni. Za bardzo było mnie widać. Na szczęście dla ludzi, którzy także przemierzali ulice, trzymali się ode mnie z dala. Odstraszałam ich. Mój wygląd, postawa, to jak spoglądałam na nich, sprawiało, że instynktownie uciekali nawet na drugą stronę drogi, byle nie wejść mi w drogę. Cieszyło mnie to niezmiernie, bo dziś nie miałam ochoty na swąd krwi, a z pewnością zabiłabym tego, kto ważyłby się podejść zbyt blisko. Zatopiłabym kły w jego ciele lub rozcięła grdykę sztyletem i spoglądała na jego śmierć. Piękną, hipnotyzującą śmierć. 
Ale nie dziś, nie dziś.
Dziś moja wędrówka miała cel w domostwie jednego z uzdrowicieli. Denerwowałam się na to spotkanie i to z kilku powodów. Pora dnia chociażby była jednym z tych powodów, drugim jednak był cel mojej u niego wizyty. Moje ciało zmieniło się nieznacznie, ale dla mnie odczuwalnie. Poza tym drugi już miesiąc nie krwawiłam. Pragnęłam by były to oznaki kiełkującego we mnie nowego życia, ale nie łudziłam się nadmiernie. Moje ciało płatało mi już różne figle, tym razem mogło być podobnie.
Weszłam do czystego, zadbanego budynku. białe ściany w lekkie kwiatowe wzorki były może przyjemne dla oczu większości, ale mnie zwyczajnie raziły. Czułam się tu odkryta, naga. Zupełnie jakbym stała pośrodku jakiejś areny, jasno oświetlonej i zamkniętej tak, że nie było dla mnie drogi ucieczki.
- Witam - powiedział z uśmiechem Quaarianin, wychodząc do mnie.
Na twarzy mężczyzny był uprzejmy uśmiech, który wcale nie przypadł mi do gustu.
- Wejdź proszę - wskazał drzwi do pokoiku w którym przyjmował pacjentów. 
Skinęłam głową i weszłam starając się opanować drżenie, gdy mężczyzna stanął zdecydowanie za blisko.
- Podejrzewam, że... że mogę być w ciąży. Czy mógłbyś to sprawdzić? - spytałam półgłosem, bo sam jego sykliwy dźwięk wydawał mi się nie na miejscu tu, pośród białych, czystych ścian.
- Oczywiście, połóż się i odsłoń proszę łono - poinstruował.
Tak też zrobiłam, choć wszystko we mnie krzyczało. Gdy poczułam ciepłe dłonie na brzuchu, zadrżałam i zacisnęłam dłonie w pięści. Zamknęłam też oczy. Nie lubiłam dotyku, nienawidziłam go... Próbowałam oddychać spokojnie, głęboko, ale moje płuca nie radziły z tym sobie. Czułam jad napływający mi do ust, gorzko-kwaśny, wstrętny i śmiercionośny. 
Znów poczułam ucisk ciepłej dłoni uzdrowiciela i całej siły woli musiałam użyć, by nie wstać i nie wbić mu kłów w te obleśne łapska. 
Tylko dotyk Manusa byłam w stanie przyjmować z radością. Tylko jego. Nawet dziewuchy w moim domu, czy Azor nie mieli prawa mnie dotknąć, choćby tylko musnąć palcem. A teraz musiałam to ścierpieć. Zwalczyć mdłości, nienawiść i wszystkie złe wspomnienia. Upchnąć całe moje szaleństwo tak głęboko, żeby nie wyszło we wściekłym wybuchu.
- Gratulacje - usłyszałam. - Rzeczywiście spodziewasz się dziecka.
Te słowa sprawiły, że całe napięcie nagle zeszło z mojego ciała.
- Jesteś pewien? - spytałam jeszcze, siadając i szczelnie ukrywając się za grubą tkaniną sukni.
- Tak - potwierdził z miłym uśmiechem.
Ja także pozwoliłam sobie na uśmiech. 
- Dziękuję - rzuciłam i wyszłam pospiesznie.
Byłam w ciąży. Nosiłam w sobie maleństwo. Dzieciątko moje i Manusa.
Szłam droga powrotną, dłoń trzymając na łonie. Ludzie wokół nagle przestali istnieć. Byłam szczęśliwa, tak bardzo szczęśliwa. Wreszcie się udało. Wreszcie będę miała swoje upragnione maleństwo. Wreszcie ja i Manus będziemy pełną rodziną. 
Nawet nie wiem kiedy opuściłam mury miasta i weszłam między pierwsze drzewka. Zatrzymałam się na niedużej polance i usiadłam na zwalonym dębie. Znów pogładziłam się po brzuchu pełna nadziei, że już za kilka miesięcy będę trzymać w ramionach najwspanialszy skarb jaki mogą dać bogowie.
Słońce raziło mnie, ale jakoś nie przeszkadzało tak, jak powinno. Dzieciątko w końcu będzie potrzebowało słońca, prawda? Więc i ja powinnam do niego przywyknąć. 
Usiadłam na rozgrzanej słońcem trawie i oparłam się o pień. Nie potrafiłam się nie uśmiechać. Pogrążona w swoich pięknych wizjach, w których nie było nic poza szczęściem.
Nie wiem jak długo tak wpół leżałam wygrzewając się w znienawidzony słońcu. W końcu wstałam i lekkim krokiem ruszyłam do domu. 
Od wejścia wyczułam, ze coś jest nie tak. No i faktycznie. Scena jakiej byłam świadkiem zapewne wywołałaby we mnie atak furii, gdyby nie mój znakomity nastrój. 
Cóż takiego widziałam? Otóż Manus leżał na kanapie, głową w dół, Azor siedział chwiejnie, mamrocząc coś pod nosem, a jedna z dziewuch w potarganej sukience szybkimi, pełnymi paniki ruchami starała się zetrzeć alkohol wsiąkający w rąbek dywanu.
Głęboko odetchnęłam, choć smród alkoholu drażnił moje czułe nozdrza. 
Zobaczyłam nie tylko alkohol, ale i mleko. Manus dobrze wiedział, że nabiał łączony z ziołami jakie musiał pić źle reagował i mój ukochany albo dostawał torsji, albo wprowadzał się w stan podobny upojeniu alkoholowemu.
Podeszłam do ukochanego i pocałowałam go w policzek, na co uśmiechnął się przez sen.
- Kretyn, ostatni kretyn - mruknęłam nachylona nad Manusem. - Musisz spoważnieć, bo niedługo zostaniesz tatą - wyszeptałam i pogłaskałam go po lekko odsłoniętym torsie.
Wyprostowałam się i przeszłam do swojej sypialni. Gdy rozbierałam się, aby się położyć poczułam ucisk w podbrzuszu. Lekko potarłam to miejsce, a po ułamku chwili ucisk zniknął. 
- To nic takiego - powiedziałam sobie na głos, próbując tym dodać sobie otuchy. 
Zrobiłam jednak ledwie krok w stroną łózka, a uderzył mnie ból, silny na tyle, by zgiąć mnie wpół. 
- Nie... Nie - chlipałam. 
Znałem ten ból, ten ucisk. Już kiedyś to czułam, wtedy w jaskini, gdy planowałam zemstę, skryta w mrocznych czeluściach ziemi. Wtedy gdy zmieniałam swoje ciało, by zdolne było dokonać tego, czego pragnęłam najbardziej. Wtedy z uciechą i satysfakcją przyjęłam płynącą ze mnie krew. Nie chciałam tego pasożyta, który we mnie rósł. Owocu gwałtów, jakich na mnie dokonano. był tylko zawadą, przeszkodą, czymś, czego się brzydziłam. A teraz. Teraz zwijałam się błagając, żeby to był tylko koszmar. Straszny koszmar. Z całych sił modliłam się, żeby dane mi było obudzić się w łóżku, z dala od rosnącej pode mną kałuży krwi. Z dala od bólu jaki czułam, gdy mój organizm zabijał to, czego tak bardzo pragnęłam. 
- Nie! - krzyknęłam zrozpaczona i zerwałam się. Zaraz jednak opadłam pod kolejną falą bólu, oparłam się ciężko o półkę, która poleciała pod moim ciężarem w dół. Usłyszałam odgłos tłuczonego szkła i runęłam znów na ziemię. Płacząc i zawodząc zdołałam się doczołgać do kąta, gdzie zwinęłam się w kłębek, podciągając kolana pod brodę. Objęłam ramiona tak mocno, że moje szpony wbiły się w moje ciało. ale tego bólu nie czułam, ból w podbrzuszu też zelżał już. Było po wszystkim, po moim szczęściu, po nadziei... A mnie trawił wewnętrzny ból tak silny, ze nie potrafiłam się poruszyć.
Najgorsza była świadomość, że to była moja wina, tylko moja. To ja zabiłam tamto dzieciątko, to ja wbijałam w ciało igły ze śmiercionośnym jadem, to ja zabijałam później dziesiątki ludzi, by ugasić swoją złość. To była kara. Kara od bóstw, od samej Ziemi, za to, że byłam potworem.
- Jaszczureczko? - usłyszałam i dopiero po dłuższej chwili zrozumiałam, ze Manus jest tu, że potrząsa mną lekko, jakby starając się mnie obudzić z głębokiego snu.
- Wyjdź... - zaszlochałam.
Nie chciałam, żeby patrzył na mnie taką. Nagą od pasa w górę, w ciężkiej spódnicy, przesiąkniętej teraz krwią, bladą, spoconą i drżącą. Słabą tak jak jeszcze nigdy nie byłam. Nawet gdy mnie krzywdzono miałam siłę, by wstać, a teraz nie umiałam jej znaleźć, nie byłam w stanie.
- Jasha, co się dzieje? - zapytał, a w jego oczach czaił się strach.
- Nie ma... nie ma go już... Nie ma - płakałam. - I to moja wina, moja kara... Nie ma go... nie ma naszego dzieciątka... Mojego skarbu... Nie ma...
Nie byłam w stanie nawet unieść głowy i spojrzeć Manusowi w oczy. Jak mogła wiedząc, że przeze mnie nasze dziecko nigdy nie przyjdzie na świat?

<Manus? :'( >

Od Manusa (do Jashy)

Urocze rodzinne spotkanie... Znowu. Nie powiem cud natury. Znów zepsułeś sielankę, a mogło być tak pięknie. 
Ach, cóż taki los i bardzo mi przykro duży ty braciszku mój. Uśmiechnąłem się lekko przekrzywiając głowę by móc i lepiej słyszeć w czym dokładnie rzecz. 
Nie, po prostu mnie to bawiło. Bo wiedziałem co tu się wyrabia aż za dobrze, ten scenariusz został już dawno przewidziany w repertuarze tylko jakoś tak nagle wyskoczył z podziemi i sterty innych. To wyczucie czasu powalało...
Rudy mężczyzna numer jeden ewidentnie tracił cierpliwość, ach przepraszam dawno i stracił zdrowy rozsądek w działaniach tu siłą mógł się popisać mój dzielny i sprawiedliwy ponad wszystko młodszy braciszek. Carrick dzielnie walczył ze złością swego kochasia. Skrępował jego dłonie trzymając bardzo blisko siebie, myślę jednak, że jeden mały niepostrzeżenie bo i nie materialny ruch zniszczył by te solidną konstrukcje w jednej chwili.
- Nie miałeś pojęcia?! Czy ty w ogóle się nad tym zastanawiałeś? - Darł mordę wciąż i wciąż prawie na twarzy równie czerwony co i jego ognista czupryna.
Zwracał niepotrzebnie uwagę przechodniów zawracając ich tępe bez myślenia mózgi zupełnie nic nie znaczącymi dla nich pierdołami.
Stanąłem od niechcenia pomiędzy mężczyznami i spojrzałem po nich uważnie. Faktycznie podobni, dało się zauważyć od pierwszego wejrzenia, że coś ich łączy. 
To zawsze tylko ja się wyróżniałem... Cóż nie martwcie się, przywykłem dawno.
Zresztą czy kogoś to obchodzi.
- Panowie rozmawiamy... Rozmawialiście tu... Nie właściwie ty się wydzierasz... - Skrzywiłem się w stronę Tanith'a dając mu chyba wyraźny znak iż słychać go w całej mieścinie i każdy listek na jebanej gałązce drży w napięciu by przekonać się jak dalej się to potoczy. A ja co tu jeszcze więc robiłem? Ach... Specjalna niespodzianka w bonusie. 
Zamierzam stać się niechybną ofiarą jego jak mniemam sprawnych dłoni. 
Przeleciałem spojrzeniem po napiętym ramieniu po czym wywołując i tym samym fale drgawek u właściciela, zaraz później przejechałem po jego skórze dłonią.
Zimno? Spodoba ci się jeszcze bardziej gdy będzie ono oznaką mej faktycznej śmierci. 
- No więc przerywając to by miasto nie żyło teraz tylko i wyłącznie naszą wspaniałą i romantyczną historią, marło jak bez chleba i wody z ciekawości co też dalej.... Cholera! Jeszcze trochę i was dwoje nie rozróżnię... Uważaj kochasiu bo jeszcze kiedyś i do ciebie zastukam by wyżalić się na kolankach. Wiem, wiem to istny zaszczyt. - Złapałem oboje za ramiona klepiąc lekko. Oddech Tanith'a zwolnił, ale czułem jak drąży mnie i moje wnętrzności spojrzeniem. Dobrze... Właśnie tak zwierzaku ty! Tak masz mi grać!
Kurtyna w górę!
- Nie tylko jednak to was łączy mam racje? Jestem takiej drobnostki właśnie cudownym przykładem... Mniemam jednak, że tobie Tanithku ujawni się cud nad cudami któremu to ja najprędzej polerowałbym butki. Nie masz pojęcia o czym mówię prawda? - Przyglądałem mu się bardzo uważnie, a na tatę który chciał się wywinąć prawie nie zwracałem uwagi. W końcu trzeba nadrobić te wszystkie lata niewiedzy. Braciszku tęskniłem, naprawdę.
- Właśnie o tym mówię... Jesteście zbyt skorzy do niespodzianek, a właściwie pozostawiania ich, choć z tego co wiem to twój debiut mój odmieńcze. 
Prawda? Och, to takie ekscytujące! - Nabijanie się z niego szczególnie, ale ta radość nie syciła, przemijała zbyt, nazbyt szybko i to mnie wkurwiało każąc szukać dalej. Byłem tego cholernie głodny.
Czekam więc z zapartym tchem....
Odpowiedź otrzymałem niesamowicie szybko, mogłem być dumny, ale teraz czułem szokujący ból. Przyjąłem go z nieukrywaną przyjemnością, ale nie od razu. Trochę jakbym się wahał... Trwało to jednak tylko chwile. Krótką na tyle bym zapomniał od razu.
Należało mi się to, wspaniały mocny cios niczym nagroda!
Otarłem usta ze śliny i śladowej ilości krwi, póki co.
No proszę przeze mnie ludzie zaczęli te sytuacje traktować jak występ cyrku wędrownego. 
Moja wina, naprawdę mi przykro, ale tak jakoś bywa.
- To... Tak się reaguje na tak wspaniałe wiadomości? Nieczęsto to słyszysz prawda? - Podszedłem do niego, napiętego i dygocącego objąłem ramieniem klepiąc po plecach.
- Zadziwiasz mnie starszy braciszku - Szepnąłem mu do ucha zachowując dość niewielką, ale zawsze odległość.
- Może choćby dlatego kanalio, że śmiesz sobie ze mnie żartować, a w szczególności mam na uwadze to jak obrażasz Mor.
Poprawiłem się póki jeszcze miałem czas, przeciągnąłem masując co obolałe i zaśmiałem się.
- Ale chciałbyś? Radzę to przemyśleć... Też miło by było otrzymać kiedyś drugą szansę - Nim się obejrzałem otrzymałem kolejny cios ledwo też zakodowałem co się stało by móc uniknąć. Dosłownie mała podejrzana chwila zagmatwania, a moja szczęka zatrzeszczała.
- Stul ten jadowity pysk! Jak możesz tak naskakiwać na rodzinę?!
Poświęciłem rąbek materiału rękawy do z żalem do otarcia kolejnej tym razem większej niespodzianki jaką mi zgotowano. Szkarłat krwi zawsze tak samo uroczy jak zawsze. Ale nie tak piękny jak czyjejś, moja nie była nic warta, przynajmniej dla mnie.
- Rodzina? Przykro mi to jakoś tak umarło razem ze mną.
- Jesteś tchórzem! Uciekasz przed bliskimi i wszystkim co z niewiadomych przyczyn cię kochało! Czemu to sobie robisz i czemu tak się zmieniłeś?
Po chwili mierzenia się spojrzeniami, choć jego biło na głowę moje zmizerowane i zmęczone, Tanith podszedł do mnie zamaszyście chwytając za fraki. Nie wznosiłem sprzeciwu należało mi się, ale trochę jakby ta zabawa choć pasjonująca poczęła mnie męczyć. Wciąż w głowie pulsował mi fakt drugiej szansy którą chciałbym... O czym ja w ogóle myślałem to nie miało sensu i nigdy nie będzie rzeczywiste.
Zniszczyłem wszystko, niszczyłem dalej bo nie potrafiłem inaczej i nie rozumiałem nikogo poza sobą, Jaszczureczką. Teraz jednak nie wiedziałem nic.
- Zadałem pytanie! - Wydarł mnie z rozmyśleń nagle i równie mocno szarpiąc co też zaciskając materiał mojego własnego ubrania na mej biednej szyi.  
Nie było to wygodne nie da się ukryć.
- Nie twoja pierdolona sprawa! - To chyba pierwsze co ułożyło mi się w już średnio działającym trzeźwo mózgu.
- Przykro mi że nie spełniam twych oczekiwań, choć szczerze jestem już dość sporą niespodzianką w swej prostej osobie. - Spuściłem głowę już nawet nie próbując się szarpać i nasłuchiwałem w napięciu co też dalej zagra mi los bo cała sztuka wymsknęła mi się niezauważalnie spod kontroli. Co dziwne uścisk jakby zelżał... Wkurzyło mnie to mocno, ale nie dałem tego po sobie poznać. Zacisnąłem pięści i brnąłem ku końcu.
- Proszę... Po prostu ciesz cię niespodziewanym darem... A ty tatku, naprawdę popełniłeś gdzieś kiedyś błąd.
Momentalnie moje bezwładne praktycznie ciało zostało wypuszczony z pułapki. W ostatniej chwili zdobyłem się na utrzymanie równowagi, oraz coś czego sam nie rozumiem.
Płakałem. Powędrowałem dłonią do policzka, cała się trzęsła gdy z niedowierzaniem przejechałem po wilgotniej skórze policzka. Bezwiednie opuściłam na swe oblicze kaptur. 
Bez najmniejszych wątpliwości nie mogą tego zauważyć. Nie mają prawa widzieć, a drżenie ciała miało ustać bo słabość jest zgubą.
- Przepraszam za marnotrawienie waszego czasu i jak to zwykle się mówi... Przykro mi z powodu mego istnienia. Pozdrowienia dla rodziny i tak dalej...
Nie usłyszałem ani jednej odpowiedzi prócz pomruków niezadowolenia "widowni", ale też nie chciałem tego, ani nie oczekiwałem.
Jęki ludu odzwierciedlały mój nastrój... Co to miało być? I nie tak miało!
Czułem tylko na sobie spojrzenie nie odchodzące ode mnie na krok w żadnej sytuacji w tym cyrku. Rozumne spojrzenie Carricka. Wiedziałem teraz co kierowało Tanith'em pod tym względem. Chodziło mi o miłość. Nawet jeśli nie preferowałem w takich połączeniach jak mój wielki brat, ale chłopak był ujmująco słodki. Przez co atrakcyjnie niewinny i bla bla bla....
Choć rzecz jasna miał grzeszki na swym sumieniu. Dzięki czemu stanowił jeszcze bardziej kuszący kąsek.
Pokłoniłem się nisko przed obojgiem, a szczególnie rudzielcem. Nie dość, że miał szczęście to i wyborny gust w przeciwieństwie do mnie na pewno. Czyżby syndrom zazdrości... Możliwe i cholernie głupie.
- Życzę miłego dnia. - Rzuciłem odwracając się od ojca i zostawiając te interesującą trójkę niknąc w tłumie.

Poprawiłem rękawiczki stercząc jakby nigdy nic na dachu. To przecież był tylko zwykły spacerek na drugą stronę miasta bo pieprzony pracodawca zatoczył się aż tu.
Nie miałem siły ani ochoty na prace, ale pieniądze same się nie odbiorą ani nie zarobią, więc cóż... Hop! Wskoczyłem lekko na niżej położony parapet i z westchnieniem przymierzyłem się do wyważenia grodzących mi drogę zabitych okiennic.
To choćby mogło mnie utwierdzić w tym jak wielki błąd popełniłem dewastując opuszczone mieszkanie lub jak bardzo byłem blisko celu... Zazwyczaj to drugie no, ale zobaczmy.
Wykopałem więc jednym ruchem to niepotrzebne drewno i wskoczyłem do środka nie śpiesząc się i powoli prostując na środku pomieszczenia miarowo w rytmie serca stukając pokaźnych wielkości obcasami które tak wielbiłem, ale wciąż stojąc w miejscu z opuszczoną głową.
- Tumulciu? Zdradzasz mi ten sekret czemu wy wszyscy bawicie się w te samą zabawę? Każesz mi czekać dłużej? - Nie usłyszałem odpowiedzi na moje spektakularne pełne grozy pomruki. A przynajmniej nie słownej bo coś tam mi się obiło o uszy.
Ot właśnie pod ścianą leżał jęczący cel, przywalony okiennicą. Najwidoczniej stał przy oknie wiedząc że zbliża się jego godzina, tylko skąd pewność, że nie zaatakuje od tyłu?
Podszedłem do niego i poklepałem na wybudzenie po policzku.
- Tumul ktoś cię informował czy to przebłysk inteligencji, ale tak szczerze. - On na to zarechotał z piskiem nie mogłem nazwać tego wartościowym zeznaniem ale też i nie miałem na to czasu. Marnotrawienie pieniędzy też nie było w mej naturze.
Przyciskając drewno do jego piersi obcasami buta i wyjąłem z zapięcia kościany scyzoryk wręcz, ledwie sztylet, nacinając mu skórę, a po chwili wjebałem w szyje z rozmachem niemalże naruszając kręgi szyjne... Choć na wiele to już mu się nie zda.
Ja za to miałem kasę już w kieszeni.

- Azor przyjacielu! Zobacz no jaka hojna zapłata na mnie spłynęła! Ludzie są niesamowicie hojni, prawda? - Zaśmiałem się wchodząc od tak z buta do domu. Nawet jeśli Azor byłby w podziemiach usłyszałby, więc wolałem zupełnie bezwiednie nie zwracając uwagi gdzie, co i jak? Zastałem go jednak stojącego przed wzorzystym gobelinem w salonie. Gdy usłyszał mój głos obrócił się natychmiast z pomrukiem, ni to zadowolenia, ni dezaprobaty. Trudno i tak nie zniszczy to mojego humoru, żeby pieniądze tak działały na ludzi... Niesamowite.
Dość problematycznym natomiast było odczytanie emocji mojego kolegi ale chyba się lubiliśmy...
- Przyjacielu nie patrz tak na mnie! - Zaśmiałem się podrzucając pokaźnej wagi worek bilonów.
- Ech no dobra masz mnie, znów trochę się targowałem... No wiesz.
Mruknął z tą swoją niezmiennie pochmurną miną.
- No okey... Ech, jak ty mnie znasz... Tylko nie mów tego  Gadzince, tylko troszkę go dobiłam zleceniodawcę, tylko troszkę, ale ciii... Ona słyszy wszystko. A teraz co powiesz na herbatę?
Co niestety dziwne i dość przykre okazało się iż herbata znikła zupełnie więc nasz słodki poczęstunek został uniemożliwiany.
- A co jest w takim razie? - Zamruczałem do jednej ze służących opierając się ociężale o stół i drapiąc Azora za uchem... Chyba tylko pod tym względem  pasowałoby do niego miano psa.
- Alkohol i mleko panie. - Wyznała trzęsącymi się głosem. Ale ja już byłem na nogach, już szedłem do niej i złapałem niepostrzeżenie za dłoń.
- Pokaż no mi to mleko kochanie. - Zażądałem biorąc ją w pasie i tanecznym krokiem obróciłem parę razy.
- Pokaż. Pokaż co też tam masz... - Wręczono mi oczywiście wszystkiego w obfitej ilości, więc i byłem wniebowzięty z uratowanego poczęstunku. Posłałem więc do dziewczyny całusa. 
- No brachu... Ty to wodniste coś, a ja białą rozkosz! Stoi? - Zaśmiałem się klepiąc go po ramieniu i wręczając flaszkę. Po raz pierwszy nastąpił przełom, bo dosłyszałem radość w jego buczeniu.
- Gustujemy więc? No to dajesz kochaniutki! Póki kobiety rządzącej tym domem nie ma! Tylko pamiętaj chlew ma być ograniczony! Ale jak już... - Mrugnąłem porozumiewawczo do dziewuszki, ale gdy tak popijaliśmy sobie wpadł mi do głowy ciekawszy pomysł.
- Choć no tu i przyłącz się kotku! - Uśmiechnąłem się zapraszając dłonią.
- Ale... - Zawahałam się i dobrze! Mądra dziewczynka! 
- Rozkaz, to jest rozkaz! - Rozłożyłem ramiona leżąc na kanapie i zaraz miętosiłem tyłek dziewczyny. Wpadka po kilku łukach mleka? To tylko ja tak mogę... Zdaje się.
I nim się oczywiście obejrzeć... Azor tańczył, dziewuszka jakaś taka potargana... A ja?
Noo coś tak leże głową w dół zwijając z kanapy na podłogę.... Tyle było pamiętać bo zmorzyła mnie błoga popołudniowa drzemka.

<Jasha?>

środa, 10 grudnia 2014

Od Naitherell (Do Fluszaka)

Serce zabiło mi mocniej. On nie kłamał, nie udawał. Nadal chciał ze mną być, nadal dotykał mnie z tą czułością, jakiej nie doznałam przy nikim innym. Bo nie zasługiwałam na nią. Nie, moje życie miało potoczyć się inaczej. Ja po prostu nie otrzymałam prawa do miłości. Przez długi czas wierzyłam ojcu, którzy przecież powiedział, że umrę jako uliczna dziwka. Wiedziałam, iż człowiek jego pokroju nie może narzucać swej woli innym, ale czy nie miał racji? O tym już nie miałam pojęcia.
A później? Gdy uciekłam? Nastąpiły długie lata uczenia się prawdy. Gorzkiej, trującej, ale nie zabójczej... a przynajmniej tak sądziłam. Uważałam, że miłość nie została mi przedstawiona i najlepiej będzie, jeśli tak pozostanie. Uodporniona na najpotężniejszy z uroków... niemal nieśmiertelna w świecie intryg i ulotnych emocji... Czy byłam szczęśliwa? Tak.
I to była kolejna rzecz, którą sobie wmawiałam. Latami, przyodziewając niewidzialną pokerową maskę, mroziłam własne serce i powoli prowadziłam samą siebie na skraj. Ile musiało się wydarzyć, bym wreszcie zrozumiała...? Och, w zasadzie... Niewiele. Nic takiego. Wystarczyło spotkać tę jedną osobę, zaufać jej...
- Jasne... To znaczy, oczywiście, i... Na bogów, Ash, jak ja się cieszę, że ciebie mam! - wypaplałam zawiłą kombinację słów, rzucając mu się przy okazji na szyję, na co zareagował cichym śmiechem.
- Naith, przyznaj się, Ptaszyno. Od kiedy masz problemy z alkoholem?
- Durniu! - krzyknęłam, lekko pociągając go za włosy. - Nie ciesz się tak. To chwilowe - rzekłam hardym tonem, zmuszając się do powstrzymania uśmiechu, co nie wyszło mi zbyt dobrze.
- A więc przy następnym spotkaniu zamierzasz się otruć? - zastanawiał się głośno, nie uwalniając mnie z ramion. - Hmm... być może w takim układzie nie powinienem cię stąd wypuszczać? Zostaniesz ...
- Nie zostanę - przerwałam mu, wbijając w niego wzrok godny węża, co nie wywarło na nim zbytniego wrażenia. - W końcu na mojego tygryska czeka robota...
- Może zaczekać. W twoim przypadku też - powiedział, a jego oczy nagle straciły iskierki rozbawienia; zastąpił je chłodny, jakby stalowy cień przypominający ni to smutek, ni to groźbę.
Westchnęłam, kładąc dłoń na jego policzku. Nigdy wcześniej nie brałam pod uwagę, iż mogę mu sprawiać coś w rodzaju bólu. I chociaż w tejże chwili moja dusza próbowała wypierać te wszystkie radosne myśli, czułam się jak mała dziewczynka. Jak dziecko poznające świat od początku. Widziałam coś, co skrycie pragnęłam ujrzeć i nie miałam siły dłużej tego wypierać. Nie chciałam. Taka jest właśnie prawda - nie chciałam, by tamtem moment przeminął.
- Nie martw się. Nie idę do pracy - zapewniłam ze słodkim uśmiechem.
- A cóż to? Urlop sobie księżna urządza? Będą bale? - zapytał z wyczuwalnym niedowierzaniem.
- Zamierzam przepić cały majątek, by ci udowodnić, że twój nałóg to ledwie pikuś przy moim. - Przewróciłam oczami. - Mam parę spraw do załatwienia.
- Brzmi złowieszczo... - Ash wyszczerzył się w uśmiechu.
- I tak ma być. No, puszczaj. Czas na mnie.
Cmoknęłam go na pożegnanie, będące wątpliwą przyjemnością po fali różnych uczuć, jakie próbowałam zrozumieć. Długo odprowadzałam go wzrokiem, licytując się z samą sobą, czy też mój ukochany obejrzy się czy nie. Dopiero po fakcie rozważałam sens tak dziecinnego zachowania, którego przecież nie żałowałam. Żałowałabym, gdybym nie powstrzymała głupawki po ostatnim spojrzeniu, jakim obdarzył mnie Ash. Na szczęście, w porę zdążyłam się opamiętać.
A powinnam. Poza bramą jego rezydencji czekał na mnie świat, który tylko nienawidził. Sunące po ulicach, przygarbione ludzkie sylwetki przypominały mi o zjawach mścicieli, licznie charakteryzowanych w bajkach dla nieposłusznych dzieci. Ich lodowate, mrożące krew w żyłach spojrzenia przerażały mnie. Zazwyczaj stawiałam im czoła z równie zabójczą miną; a według co poniektórych, nie miałam w tym sobie równych. Dzisiaj było inaczej. Dzisiaj w moim sercu zagościło dziwne ciepło. Dziwne, ponieważ przypominało setki tęczowych motyli, których aksamitne skrzydełka łaskotały nad wyraz skamieniałe wnętrze. Tak przyjemne, a tak niebezpieczne...
Nie trwało to długo. Przekraczając konno bramę, poczułam odrętwiający powiew wiatru. Szara codzienność, brutalna teraźniejszość. Nie znalazłabym w nich nigdy tego, czym obdarował mnie Asheroth. Chociaż nie miałam pewności, co konkretnie dla mnie zrobił - udało mu się udowodnić mi błąd. Jemu pierwszemu...
Setki motyli uleciało w ułamku sekundy, odsłaniając kryjącą się pod ich ulotną masą nagą skałę. Bezkres pustkowia płynącego prosto z serca ogarnął całą moją duszę, wstrząsając ciało nieprzyjemnym dreszczem. Wykrzywiłam usta w grymasie obrzydzenia i wyższości, unosząc głowę wysoko. Tak, oni wszyscy byli gorsi. Nic o mnie nie wiedzieli, a ja... Ja mogłam rozszyfrowywać ich jednym spojrzeniem, maleńkim gestem, subtelnym ruchem ust... Szkoda tylko, że moja pewność siebie ostatnimi czasy przypominała domek z kart.
Silver Doom zarżał niecierpliwie, kiwając łbem na boki. On także wyczuwał mój strach. Nie przywykł do usługiwania lękliwej dziewczynce.
- Spokojnie. Nic się nie dzieje... - Poklepałam ogiera po szyi. - Ale na wszelki wypadek upewnię się, czy ktoś nie wykorzystuje moich... słabości.
Już nie uważałam stanu zakochania za słabość, ale ciężko mi było brać emocje inną miarą z dala od mężczyzny, który dawał mi poczucie bezpieczeństwa. Nie, nie mogłam. Zabrnęłam w to zbyt daleko, by zawrócić.
- Jeśli jesteś w piekle... to musisz je przejść, co? - wymruczałam pod nosem, patrząc gdzieś w dal. - Zobaczymy, co masz mi do powiedzenia tym razem. Wiśta wio, za miasto! - Kopnęłam konia w bok i pozwoliłam mu nabrać prędkości, roztrącając panoszące się w kółko kościółkowe damy.

<Ash?>

niedziela, 7 grudnia 2014

Od Tanith'a (do Carricka)

Zaśmiałem się i naparłem na niego, zmuszając, żeby się cofnął, a po chwili plecami dotknął ściany.
- Mam cię - wymruczałem i pocałowałem go znowu. 
Bliskość Carricka uderzała mi dosłownie do głowy, najchętniej trzymałbym go przy sobie cały czas. Wiedziałem, że Carrickowi ta jego cecha na dobre nie wyszła, bo przecież nie tylko ja tak się przy nim czułem. Nie do końca wiedziałem co tak na mnie działa. Może to sam sposób bycia chłopaka. Był przecież przystojny i mimo swojego pochodzenia miał w sobie cały czas coś chłopięcego, delikatnego, nawet mimo blizn, dobrze zbudowanego ciała i zarostu, który na nowo zaczął kiełkować na jego buzi. Ale nie tylko o to chodziło. Nie każdego przystojnego chłopaka chciałem i żadnemu innemu nie byłbym w stanie powiedzieć, że go kocham. Czasami zwyczajnie wydawało mi się, że nie jestem lepszy niż poprzedni, których ujęła "słodycz" Carricka. Zawsze sobie tłumaczyłem, że przecież nic bym nie zrobił, gdyby mi na to nie pozwolił, ale... czy na pewno? Przecież aż za dobrze pamiętam to uczucie zazdrości, gdy mi opowiadał o swojej przeszłości, Manusie i reszcie. Czy gdyby chciał odejść to tak po prostu bym mu na to pozwolił? Nie byłem tego za specjalnie pewien...
- A to ponoć ja kuszę! - syknąłem, odrywając się od niego. - To niby dlaczego tak trudno mi się od ciebie odkleić, co? Dlaczego nawet staruszka męczyłem tak, że wolał się usunąć w cień niż słyszeć w głowie moje jęki, hę? Co do reszty, to mój gąszcz mi się podoba, a jeszcze bardziej jak mnie po nim miziasz, więc zostaje jak jest.
Odsunąłem się od niego, choć znów nabrałem na niego ochoty. Wystarczy jednak na chwilę obecną. Pasuje przestać choć trochę zachowywać się jak wiecznie głodna bestia.
- Dobrze, dobrze... niech zostanie - wymruczał Carrick, czerwony jak buraczek.
Przeszliśmy do mojej sypialni i ubraliśmy się. Carrickowi dałem swoje ubrania, które jako tako pasowały, choć chłopak był ode mnie niższy, a skórzane spodnie, które na mnie były może nieco zbyt obcisłe, na niego były w sam raz. Przy koszuli starczyło tylko lekko podwinąć rękawy.
Ubrani kompletnie, wyszliśmy. 
Kerenza wraz z Morwen siedziały w salonie. Drzwi do przyległej bezpośrednio do salonu sypialni były otwarte. Zajrzałem tam i zobaczyłem trzy szkraby, śpiące razem. Dziewczynki jak zwykle przytulone do siebie ciasno i chłopca, który miętolił prze z sen rąbek kocyka, nieco obok. Cała trójka wyglądała przecudnie. Aż ciężko mi było od nich oczy oderwać.
- Nieco ciężko mi w to uwierzyć... Wszystko dzieje się tak szybko i... - zaczęła Mor i zamilkła.
Nie dziwiłem się jej. było widać, że jest zdezorientowana. Chyba wszyscy byli. Bo podsumujmy: okradłem Carricka, ruszyłem z nim w podróż, zakochałem się i przy okazji rozkochałem go w sobie, uzdrowiłem i przy okazji rozdziewiczyłem mu siostrę, zabiłem ojca, odebrałem poród jego matki, zmarłem prawie, zabrałem całą czwórkę do siebie, do obcego im miasta, a teraz jeszcze okazało się, że Carrick ma syna, a jego dawno uważany za zmarłego brat, żyje i jest jakimś jebanym maniakiem. Tak, może się w głowie zakręcić. A ja byłem przyzwyczajony do dziwactw. W końcu istniałem tylko częściowo, a pamięć Mędrca i innych moich "poprzedników" była pełna dziwactw. Za to Mor i Kerenza? Jakby nie patrzeć byłem dla nich kimś dość obcym...
Zapadła chwila ciężkiej ciszy.
- Sporo sobie bierzesz na głowę - powiedziała Kerenza, spoglądając na mnie. - Nie do końca mogę to zrozumieć. Wiem, że łączy cię z moim synem coś... być może silnego, ale dlaczego bierzesz sobie na głowę wszystko? Nas..., dziecko, o którym nawet Carrick nie wiedział.
Zaśmiałem się krótko, ale pogodnie.
- Masz rację. Carrick jest dla mnie ważny - powiedziałem, choć mówienie tego nie przychodziło mi szczególnie łatwo. Jakoś dalej miałem awersję do mówienie o uczuciach. - Solidnie wciąłem się w wasze życie. Nie tylko Carricka. Jesteście dla niego ważne i nie ukrywam, że ja także darzę was sympatią, a już maluchy to całkiem - uśmiechnąłem się mimowolnie. - Nie zostawiłbym dzieciątek bez pomocy i opieki. Bez względu na to czyje są, a już tym bardziej jeśli to maluchy bliskich mi osób.
- Cieszę się z tego, że tak to widzisz - powiedziała starsza kobieta. - Nie możemy jednak być na twoim utrzymaniu...
- Możecie - rzuciłem szczerze. - Mam sporo, a z tego nie korzystam. Kupiłem duży dom, a sam w nim prawie nie mieszkałem. Zawsze się gdzieś włóczyłem i w gruncie rzeczy nie potrzebuję zbyt wiele, a teraz przynajmniej ma tu kto mieszkać, a to co mam wreszcie komuś się przyda. Póki co macie dzieciaki na głowie, reszta jakoś się poukłada, a czym tylko będę mógł, to się zajmę.
Tym zakończyłem rozmowę. Nie dałbym Kerenzie protestować. Naprawdę traktowałem już Carricka i jego rodzinę jak swoją własną.

Przez kolejny miesiąc wszystko powoli się normowało. Nabierało stałego dość rytmu. Znikałem, gdy Wielki Mędrzec był potrzebny, ale on jakoś wolał mieć spokój, dlatego szybko wracałem. Wracałem do Carricka i naszej rodzinki. Maluchy, wszystkie trzy, rosły jak na drożdżach. Carrick przyzwyczaił się do roli tatusia, a ja z ochotą mu pomagałem. Uwielbiałem brać całą trójkę szkrabów i czytać. Nepeta siedział mi na kolanach i miętosił kartki, a dziewczynki leżały na kocyku obok. Irulana próbowała się gramolić do mnie, Majra nieco drzemała. Kiedy nie siedziałem z dzieciakami, to albo spędzałem czas z Carrickiem, co i rusz zdarzało nam się wymykać, na co Kerenza reagowała dwuznacznymi uśmiechami. Morwen natomiast pokazywałem miasto. Była ciekawa wszystkiego. Wszystko chciała zobaczyć, wszystkiego dotknąć. Tonęła nie raz w książkach. Sama Kerenza natomiast lubiła przesiadywać w domu lub ogrodzie, najlepiej z dzieciakami, lub gawędząc z Tymią. Wszystko zdawało się świetnie układać. Aż do pewnego dnia, kiedy to na bazarze spotkałem... Nikogo innego jak swojego ojca. Fakt, że byłem adoptowany, ale każdy kto znał Merektusa i mnie wiedział, że byliśmy do siebie bardziej podobni niż niekiedy biologiczni ojciec z synem.
- No kogo ja wreszcie widzę! - zawołał mój ojciec i dosłownie się na mnie rzucił, oplatając mnie ramieniem i potrząsając mną.
- Dobra! Bo mi kark przetrącisz - zaśmiałem się i wyswobodziłem z niedźwiedziego uścisku. 
Merektus miał krzepę i to sporą, szczególnie jak na Zarika z krwi i kości. 
- A co ty tu robisz? - spytałem, ale zaraz odwróciłem się do Carricka, który przyglądał mi się uważnie. - Tato, to Carrick, a to jest mój kochany tatuś, który się wreszcie znalazł po ładnych paru latach.
- Nie przesadzaj! Ty też wiecznie w drodze - rzucił mój ojciec, ale przy okazji wyciągnął rękę do Carricka. Chłopak uścisnął dłoń mojemu ojcu i uprzejmie się z nim przywitał.
- No no synku, znowu zmieniłeś obiekt westchnień jak widzę - skwitował Zarik, gdy chwyciłem Carricka za rękę.
- A owszem. Dorobiłem się też zabójczej teściowej, szwagierki i trójki dzieci - wypaliłem, na co mój ojciec zakrztusił się powietrzem. Ryknąłem śmiechem i poklepałem go między łopatkami.
- Idziesz, tatusiu, czy pomoc ci potrzebna? - wypalił ktoś. 
Odwróciłem się i zobaczyłem... Manusa, który wychodził z tłumu, spoglądając na mojego prostującego się ojca. Ruda cholera chyba dopiero teraz spostrzegł mnie i Carricka, bo przystanął, a jego usta ułożyły się w nieme "ups".
- Tatusiu?! - syknąłem. 
Czego ja do cholery jasnej jeszcze nie wiedziałem niby?!
- Tan... nie złość się... Musisz zrozumieć, że w czasie podróży zdarzają się różne... rzeczy... 
- Różne rzeczy!? - ryknąłem.
- No tak. Ajć... nooo - ojciec motał się. Tak to też miałem z nim wspólnego. - Tanith poznaj swojego młodszego brata M....
- Manusa już znam - syknąłem, przerywając ojcu i mierząc młodszego rudzielca chłodnym wzrokiem. 
- A ty?! - ryknąłem i złapałem własnego ojca za bety. - Jak ty mogłeś do cholery!? Nie dość, że matka ci ufała, a ty ją zdradzałeś, to jeszcze zrobiłeś Kerenzie dziecko i zostawiłeś ją z tym cholernym rzeźnikiem! Wiesz co ona musiała przez ciebie wycierpieć?!
- Nie wiedziałem, że jest w ciąży! - tłumaczył się, a ja miałem ochotę nim trząść aż mu zęby wylecą.
- Zostaw - Carrick wtrącił się i złapał mnie za rękę, ciągnąc w swoją stronę.
Wziąłem głęboki oddech i puściłem ojca. Jak on do cholery mógł? Zawsze uważałem go za bardziej odpowiedzialnego. Może niewiele, ale na tyle, żeby nie robić aż takich głupot.
Ojciec potarł kark, łapiąc oddech i doprowadzając się do ładu. Manus spoglądał na mnie twardo, a Carrick ze wszystkich sił starał się mnie jako tako uspokoić, trzymając mocno przy sobie.

<Carrcio? Czy też Manus?>

Od Carricka (do Tanith'a)

Uwolniłem się niechętnie z pocałunku dopiero po dłuższej chwili. Usta Tanith'a zdecydowanie mnie uspokajały nie można jednak przecież było trwać tak w nieskończoność, raz byłoby zbyt piękne dwa, warto by czasem zaczerpnąć trochę tlenu. 
Gorące powietrze jednak bardziej przyprawiało o zawroty głowy, panująca tu duchota sprawiła, że teraz ułożony na jego torsie mruczałem jak nakręcony. Bo taki też w tej chwili byłem, ciepło nie tylko naszych ciał, skądinąd chyba najmilsze, ale to zewsząd dość mnie pobudzało. Poczułem leciutkie zawstydzenie co nie do końca było właściwe, znałem już mojego kąpielowego towarzysza... No może miesiąc. Nie zmienia to jednak faktu, że kochałem, kochałem jak głupi.
Ale wiem czemu tak naprawdę czułem ogólne zażenowanie, otóż właśnie przed chwilą znów pokazałem się ze strony ofiary. Nie chodzi o to, że uwłaczało to mojej dumie. To, co tak zwą straciłem już dawno na przestrzeni tych prawie dwudziestu lat, co może czasem powstawało z rozsypanych i rozbitych w drobny mak kawałeczków. Dziś jednak wiatr rozwiał je jeszcze dalej od siebie pozostawiając mi nicość. W dodatku nagle pojawił się Nepeta.
Dziwnie mi było wypowiadać to imię nawet w myślach i bynajmniej nie chodziło tu o jego specyfikę. Ale miałem tak dużo, zdecydowanie zbyt dużo tego, o czym Tanith marzył.
A odważyłem się choćby przez ułamek sekundy myśleć o odrzuceniu tego, bo przecież nie byłem gotów i wątpię bym kiedyś był. Może jednak ten chłopczyk czegoś mnie nauczy, może naprawie moje nie tyle błędy... Choć właściwie... Po prostu będę czuwał nad jak najlepszym scenariuszem życia dla tego malca. Póki co nie zapowiadało się aż tak źle w szczególności, że miałem przy sobie Tanith'a, może nie na stałe, ale chyba to zdzierżę.
Uśmiechnąłem się do siebie lekko i z rozmarzeniem przymknąłem oczy.
Mimo jednak wszystko choćby teraz założę się, że byłem jednym z najszczęśliwszych dziewiętnastolatków na świecie.
- Tanith? - Szepnąłem mu do ucha lekko i mało zauważalnie sapiąc, a przynajmniej tak się starałem czując rosnąc we mnie napięcie. Dość przyjemne.
- Hm? - Mruknął w odpowiedzi przyglądając mi się z zainteresowaniem i jednocześnie rozbawieniem. Moja dłoń niemal żyjąca własnym życiem przeczesując mile łaskoczący meszek na jego udach powoli prawie że niezauważalnie zmieniła swój obiekt zainteresowań na podbrzusze miłego niesamowicie w dotyku pana.
- Chyba się nie obrazisz? - Wyszczerzyłem się przymilając do niego i bezbłędnie trafiając na jego członka, ściskając lekko opuszkami palców, a nawet leciutko szczypiąc drażniąc się i tym samym z właścicielem. Niewiele w sumie musiałem tak się bawić, by zaraz przyłapać go na powolnym rozbudzaniu się. 
Ułożyłem się okrakiem na Tanith'cie, któremu wyraźnie podobało się moje podejście do zaistniałej scenerii i mruczał pod nosem podbudowującą mnie do działania wyliczankę.
- Ciepło, ciepło... Oj cieplutko kochanie. - Jego ramiona dygotały od śmiechu, na tyle cichego bym go nie słyszał, ale jego rozbawienie było widoczne gołym okiem.
W końcu z tryumfem miętosiłem w dłoniach dość mocno stwardniałego penisa, po pewnym wręcz czasie naciskanie jego końcówki było niczym igranie z pulsującą bombą.
Co też z tym fantem poczynić... Spojrzałem na Tanith'a, któremu oczy błyszczały niemal szaleństwem, bo woda była już zdecydowanie niczym gotowana na wolnym ogniu, a żar nie omieszkał przybierać wciąż na sile. Niewątpliwie wyglądałem nie lepiej.
Zdecydowanie lubiąc w tym połączeniu swoją role nakierowałem Tanith'a prosto do mojego wnętrza, zuchwale wręcz od razu w całości co lekko ukuło, ale nie sprawiło większych problemów. Powoli póki miałem jeszcze siłę z dość pokaźnym jękiem uniosłem się, a później znów wróciłem do pozycji wyjściowej i tak starałem się przyśpieszać.
- ...gorąco, gorąco jak diabli, Słodziaku. - Uznał w końcu trochę już łamiącym się, ale wciąż niezbitym tonem i przyciągając mnie do siebie bliżej ścisnął w pośladkach.
Mój pisk chyba zdołał odbić się echem po każdym zakamarku pomieszczenia. Modliłbym się by tylko tego. I właśnie z tego powodu poczerwieniałem jeszcze bardziej. Doszedłem oczywiście, bo jakże by inaczej, zawsze chyba niewiele mi było trzeba, mimo jednak ogólnego odrętwienia i drgawek na całym ciele nie przestawałem, by w końcu móc usłyszeć i Tanith'a dość spektakularny... jęk? Nie wiem jak to określić, ale chyba mogłem być z siebie dumny. Nie tylko jednak dane mi było słyszeć co i poczuć. 
Ojojoj...
Sapiąc wtuliłem się we wrzące ciało rudzielca. Trochę minęło zanim udało mi się nabrać tyle powietrza ile pragnąłem. Było zdecydowanie zbyt duszno.
- Może tak lepiej wyjść z tej wody? Czuje się jak nabrzmiała gąbka... - Nie protestował, a wręcz popierał... Gorzej było się jakoś wygramolić, jakoś tak skóra na dłoniach jak zresztą całym ciele była zbyt śliska. A ja z bardzo, ale to bardzo niewiadomych przyczyn wiotki.
Wpadłem więc z powrotem do wody bulgocząc urażony, bo widziałem pod wodą jak to zwinnie nogi Tancia wyskakują na powierzchnie pozostawiając mnie samego w wodnej pułapce. Wyjrzałem urażony z pod wody łypiąc bezradnie na Tanith'a.
- Wyglądasz jak obrażony na cały świat aligatorek. No choć tu ty mój ociężały gadzie.
Zrobiłem jak powiedział, ale co do jego uwagi nie byłem przekonany, nie mniej jednak byłem mu wdzięczny za pomoc w wydostaniu się na suchy w miarę ląd.
Siedzieliśmy tak przez chwile w ciszy. Tanith przyniesiony przeze mnie jeden z ręczników przerzucił sobie przez ramiona. Ja natomiast siedziałem skulony i opatulony materiałem choć było zdecydowanie za ciepło na takie wybryki.
Panowała tu wręcz atmosfera jak w saunie.
- Co jest? - Zaczepił mnie w końcu ciągnąc z niezadowoleniem za puszysty bromek ręcznika.
- Mnie? Nic... Tak tylko się zastanawiam... Dowiedziałem się że mam syna, a zaraz potem bzykam się z.... Chłopakiem? Nie wiem jak cię określić. To dość zabawne. - Wyznałem kryjąc się pod prowizorycznym kapturem.
- No wiesz? Uraziłeś mnie! Chcesz to mogę być nawet twoją żonką, ale nie czymś nieokreślonym to na prawdę mi ubliża wiesz? - Prychną, robiąc obrażoną minę. 
Zachichotałem na co ten nie wytrzymał dalszego "Foszenia" i obrócił się w moją stronę z uśmiechem.
- Jasne jasne... - Przerwał mi jednak wypowiedź biorąc w ramiona i całując.
- Mój kochany wydoroślały tatulek. Tylko się nie zatrać w tej roli dobrze? - Jego uwagi były dziwne, ale krzepiące. Był po prostu uroczy... Oj no.
- Nie zamierzam. - Uznałem stanowczo przelotnie też spoglądając na jego nogi i całą resztę, a potem na swoje. Cóż byłem dość gładki, a moje ciało błyszczały dodatkowo jak uwalniane jakimś olejkiem.
- Czy ty specjalnie tak prowokująco zapuszczasz tu ten gąszcz? - Spytałem nagle mierzwiąc lekko jego włosie u podbrzusza na co nie omieszkał od razu zareagować, łapiąc mnie za dłoń.
- Ładnie to tak drażnić raz za razem? Nie żeby mi przeszkadzało... Co do pytania to nie jestem pewny czy rozumiem. - Rzeczywiście jego wyraz twarzy mówił to również jednoznacznie.
- Po prostu ten pokaźny włos prosi się o dodatkowy grzebyczek. - Uznałem niby to fachowo. Lekko pociągając go za włosy które chwyciłem w dwa palce na co pisnął pacając mnie w dłoń. 
- Nie wyżywaj się na mnie tak... Toż to bestialstwo i przepraszam bardzo, ale czy ty chcesz mi tam warkoczyki pleść. - Warknął obrażony.
- Ty po prostu zbyt kusisz swoim dobytkiem... Ech ty.

<Tancioo? Szukamy grzebyka xD?>