sobota, 16 sierpnia 2014

Wielki powrót!

Jestem znów i przejmuję stery ;) Dziękuję, że mi tu nikt nie nabroił pod moją nieobecność xD

Od Tanith'a

Wszystko zajęło mi nieco czasu. Dobra, nieco dużo, ale hej! Tak to musi wyglądać jak się prowadzi tak skomplikowane i zawiłe życie jak moje. Owszem można istnieć w dwóch miejscach na raz. Wiecie jak to przydatna umiejętność? Bardzo... tylko dlaczego... 
Z resztą nie ważne. Teraz nie miałem tyle myśleć, teraz miałem działać.  Jakkolwiek, pochopnie, nieodpowiedzialnie, ale działać. Moja Zarikańska dusza zobowiązywała. No i moja spragniona wrażeń i doznań, uciszana i pomijana ostatnimi czasy, część wołała domagając się mojej pełnej uwagi.
Szybko poszło mi znalezienie mojego obecnego obiektu zainteresowań. Giselle. Młodej Kargijki, która wcześniej spotkałem. W jaki sposób się nią interesowałem? Nie wiem do końca. Czy była ładna? Tak. Czy tylko o jej zgrabne siedzenie mnie interesowało? Nie. Bywałem z wieloma kobietami, nie tylko kobietami, ale to szczególik nie wart uwagi, ale nigdy nie chodziło tylko o ten fizyczny aspekt. Każdy jakoś mnie interesował. Budził we mnie jakiś instynkt. Ta mała była tu zagubiona, potrzebowała rad, a ja jej pomagałem. Tylko tyle, aż tyle, bo przy okazji mogłem sobie pooglądać jej zgrabniutkie bioderka. Nie można było nie podziwiać Kargijczyków i ich giętkości i płynności ruchów. Oni dosłownie hipnotyzowali.
- Przestaniesz się tak gapić? - syknęła Giselle.
- Oj no, tylko podziwiam widoki - uśmiechnąłem się do niej pięknie. Wiedziałem, że jest młodziutka, ale żyjemy w świecie, w którym nie jednokrotnie piętnastolatki zostają wydane za wielkich panów, a w wieku ledwie szesnastu radzą dzieci. Oczywiście, brońcie mnie wszyscy bogowie, nie myślałem o małżeństwie. A w życiu! Ale nie pogardzę chwilą zabawy. Albo dłuższą chwilą.
- Cóż jesteśmy od pałacem, więc niedługo się mnie pozbędziesz - zrobiłem smutną minkę. - Cóż, chodźmy posłuchać co król ma do powiedzenia.
- Skąd wiesz, że wybieram się do króla? - zapytała podejrzliwie.
- Wiem sporo rzeczy, dlatego jeszcze żyję, a teraz w drogę - puściłem jej oko.

czwartek, 14 sierpnia 2014

Od Asheroth'a (do Naitherell/Arshii)

Z rezydencji Naitherell wyszedłem w niezwykle dobrym nastroju. Byłem zadowolony, rozluźniony, a moje ciało było słabe tym przyjemnym rodzajem słabości, który jest oznaką spełnienia. Wróciłem do swojej posiadłości. W dalej dobrym nastroju wziąłem kąpiel i położyłem się do łóżka. Zasnąłem szybko. Tym razem nie męczyły mnie żadne uciążliwe myśli.
Obudziłem się dość wcześnie. Krótki sen nie podziałał na mnie najlepiej. Mimo to musiałem wstać, ubrać się i wyjść na spotkanie wezwanym.
Pierwsze kroki skierowałem do pałacu. Kilkoro już czekało. Król postanowił jednak poczekać na innych. Nie mając nic interesującego do roboty, wybrałem się na patrol po okolicy. Nie był to jeden z moich obowiązków, ale lubiłem to robić.
W trakcie zwiadu spotkałem kobietę, Makh'Araj. Odruchowo spytałem co tu robi. Moi pobratymcy mimo wszystko niezbyt często zapuszczali się do Yrs. Na dodatek twarz czarnowłosej wydała mi się znajoma. Kobieta przedstawiła mi się, ale nie wyraziła chęci do dalszej rozmowy. Zwyczajnie się oddaliła. Wtedy przypomniałem sobie, że widziałem ją przecież w pałacu. Była jedną z wezwanych. Ruszyłem więc za nią.
- Czego chcesz? - syknęła.
- Zostałaś wezwana? - spytałem w odpowiedzi.
- A co cię to interesuje?
- Początkowo niezbyt należycie się przedstawiłem. Jestem jednym ze strażników Królewskich - powiedziałem, co wywołało jej niemałe zdziwienie. No tak, przedstawiciel naszej rasy pełniący taką funkcję to niecodzienny widok. - Moim zadaniem będzie sprawdzanie was i przekazywanie wam rozkazów od króla.
- Czyli doczekamy się wreszcie tej audiencji? - zapytała. Widać było, że cierpliwość nie jest jej mocną stroną i, że jest jedną z tych osób, które nie potrafią usiedzieć w miejscu.
- Owszem. Proponuję żebyśmy ruszyli do miasta.
Zanim zdążyła odpowiedzieć, spiąłem swojego wierzchowca i popędziłem w stronę Yrs.
Arshia ruszyła za mną. Dotarcie na miejsce nie zajęło nam zbyt wiele czasu. Zostawiłem kobietę a holu, a sam wszedłem do sali audiencyjnej. Król już tam był i lada moment miał prosić zebranych.

Wyjazd - nieobecność

Wyjeżdżam do soboty/niedzieli (16/17.08.2014). Pod moją nieobecność to Quo będzie wstawiać i rządzić, więc słuchać jej grzecznie, bo jak wrócę to pogryzę ;) Można będzie mnie złapać na mailu, albo i czacie jeżeli dam radę się uporać z mini rzęchem.

środa, 13 sierpnia 2014

Od Naitherell (do Asheroth'a)

Dyszałam ciężko, leżąc pod moim ulubionym Strażnikiem. Ciągle czułam na sobie jego gorący oddech, ten sam, który sprawił, że doszliśmy jednocześnie. Tylko on tak na mnie działał, tylko on potrafił mnie rozpalić do czerwoności. Nie wnikałam, dlaczego. Po prostu doceniałam jego nadzwyczajne, wyważone zdolności. Z nieprzytomnym uśmiechem na ustach pomyślałam, iż gdyby w tej chwili miał większe libido, to cienko bym pod nim piszczała.
- Zazdroszczę twojej przyszłej - zaśmiałam się, głaszcząc go po głowie.
- Hm? - mruknął, unosząc się nieco i ponownie chłonąc wzrokiem całe moje nagie ciało.
- Mnie zadowolisz, to każdą zadowolisz. - Mrugnęłam do niego i delikatnie popchnęłam go dłonią, dając mu znak, by pozwolił mi wstać. Zrobił to z niechęcią, przelotnie chwytając mnie za biodro, za co spiorunowałam go wzrokiem. 
Podniosłam koszulę nocną z podłogi i zarzuciłam ją na siebie, głośno wzywając służącą. Ta przyszła po dłuższej chwili, podczas której zawzięcie wkurzałam Asheroth'a, przechadzając się po salonie jak kotka. 
- No i co tak długo? - warknęłam na dziewczynę, kiedy już stanęła w progu, wlepiając we mnie zdziwiony wzrok.
- Byłam daleko, pani...
- Podejdź no tutaj.
Stałam bezczelnie w miejscu, patrząc na idącą ku mnie drobnymi kroczkami nastolatkę. W jej oczach widziałam strach i wiedziałam, czego się boi.
- I czemu łżesz? - zapytałam drwiąco, widząc jej wypieki na twarzy i zamglony wzrok. - Ponawiam pytanie, co tak długo? - dokładnie zaakcentowałam każde słowo, dając upust irytacji. - Skoro stałaś za drzwiami? CO tam robiłaś?
- Nic... 
Niemal w tej samej chwili, w której usłyszałam odpowiedź, dziewczyna otrzymała siarczysty policzek. Uderzenie wytrąciło ją z równowagi, a rozwalony na sofie Asheroth aż drgnął. Nie zwróciłam na to uwagi.
- Zejdź mi z oczu, nie chcę cię oglądać - wycedziłam, odganiając służącą jedną dłonią i odwracając od niej twarz. Parsknęłam, gdy wybiegła ze łzami w oczach.
- Cóż za metody - roześmiał się Strażnik, wciągając spodnie i siadając z łokciami założonymi na oparciu sofy. - Nie za ostro, Ptaszyno?
- Akurat ty coś wiesz o restrykcyjnym wychowaniu - odparowałam ironicznie. Tak naprawdę miałam powód do gorszego traktowania służki. Przyjęłam ją z litości, a przyłapałam na "pożyczaniu" moich rzeczy. Całe szczęście, wtedy nie miałam przed sobą osoby wymagającej tłumaczenia mojego zachowania. 
- Mówisz o tym szczeniaku?
Przeklęłam samą siebie w myślach. Po co rozpoczynałam ten temat? Doskonale znałam metody Ash'a. Wiedziałam i rozumiałam, co nim kieruje, ale mimo to nie popierałam go w tej kwestii.
- Co tym razem zrobił źle? - westchnęłam.
- Jest słaby - uciął krótko ojciec.
- Nie uwłaszczasz ty przypadkiem samemu sobie? - uniosłam brwi, sięgając po grzebień i układając rozburzone, złote fale.
- Jest z mojej krwi, więc albo będzie silny, albo zdechnie podczas treningu - oznajmił tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Ciężki, złoty i wysadzany kamieniami szlachetnymi grzebień wysunął mi się z dłoni i uderzył we fragment kamiennej posadzki, nad którym stanęłam, a który spowodował nieznośny huk podczas rozpadania się przedmiotu na kilka mniejszych części. Dokończyłam czynność czesania włosów palcami, jak gdybym nie zauważyła braku grzebyka. 
Asheroth westchnął i podszedł do mnie, obejmując mnie od tyłu w pasie.
- Jesteś już śpiąca, co?
Powoli odwróciłam głowę i obdarzyłam go spojrzeniem, jakiego zapewne się nie spodziewał.
- Siła nie dzieli się tylko na fizyczną - niemal syknęłam, wypatrując sprzeciwu w jego szkarłatnych tęczówkach. 
- Jesteś zła? - zapytał, zdumiony moim zachowaniem. Natychmiast uniosłam dłoń i z uśmiechem pogładziłam go po policzku.
- Skąd - rzuciłam i pocałowałam go w usta, przerywając, gdy tylko stał się nazbyt śmiały. Było już zbyt późno, a raczej zbyt wcześnie na eksperymenty z jego potencjałem. - No, może troszkę. Też byś się wkurzył, gdybyś rozwalił tak drogi grzebień - mruknęłam z udawanym rozbawieniem, któremu po prostu nie mógł zarzucić sztuczności i zarzuciłam mu ręce na szyję. 
- Tak coś czułem - mruknął i sięgnął do kieszeni.
- Nie, nie mów mi, że tym razem to będzie twój pretekst... powiedz mi szczerze, ile ty wypiłeś i czego tak naprawdę?
No tak. Asheroth i jego poczucie obowiązku spłacania długów. Myślałby kto, że taki szlachetny. Próbował mi wciskać pieniądze po każdym razie, a ja zawsze miałam ochotę mu powiedzieć, że gdybym była uczciwa, to on musiałby dostawać zapłatę. Naturalnie nie zrobiłabym tego ze względu na pewien rodzaj umownego kodeksu prostytutek. Punkt pierwszy, nie chwal swojego zleceniodawcy. 
- Przynajmniej sobie odkupisz - rzekł, wręczając mi sporą sakwę wypchaną złotymi monetami. 
- Powiedziałam, zabieraj to! Stać mnie - ofukałam go, zarzucając długimi do pasa, falowanymi kosmykami w tył.
- W takim układzie przyjmij po prostu zapłatę za ... - Zanim dokończył, wyrwałam mu mieszek z dłoni i dostał nim w ten swój zakuty łeb, na co się cofnął z głupawym uśmiechem. Mało brakowało, a też bym się roześmiała.
- Masz mnie za jedną z kurw, które sobie w wolnym czasie posuwasz? - zrobiłam mu wyrzuty.
- Nie, ale doceniam czas, jaki mi poświęcasz. Wiem, ile jest warty. Za tę sumę wykupiłbym te kurwy razem z burdelem - przekonywał mnie dalej.
- Tyle to ja za nockę biorę - prychnęłam, udając wielce urażoną damę. Szkoda, że miałam na sobie prześwitującą koszuleczkę. 
- Wolę jedną z tobą, niż pół roku z innymi - wyznał nagle, chociaż nie brałam jego słów zbyt poważnie.
- Nie wylewaj mi się tu tak rzewnie, bo jeszcze każę ci to udowodnić - mruknęłam wrednie, skłaniając go do rozmyślań nad wypowiedzianym zdaniem. - Cóż to, mój miły? Kolejne uzależnienie? A może zauroczenie? Bez znaczenia. Jedno i drugie nałóg - machnęłam ręką, zadowolona z własnych docinków.
- Jesteś uparta... ale taką cię lubię. - Ponownie mnie pocałował, jeszcze raz próbując wcisnąć kasę.
- Dobra próba, ale na mnie nie podziała. No, a teraz już zwiewaj do siebie. Przyda nam się wyciszenie po dodatkowych wrażeniach... - Odwróciłam go w stronę drzwi i przygryzłam płatek jego ucha, na co znowu się rozmarzył. - No ileż ja mam powtarzać? Wyjdź! - nakazałam, ale nie brzmiałam zbyt poważnie.
- Oczywiście, lady Naitherell - zadrwił Ash i ukłonił się, na co rzuciłam w niego leżącym nieopodal, puchowym kapciem. Ku mojemu rozczarowaniu, przechwycił go w locie. - Ładny, ładny. A ile warte było to futerko...?
- Ty naprawdę jeszcze nie wytrzeźwiałeś - pokiwałam z niedowierzaniem głową i przewróciłam oczami, mimo wszystko szczęśliwa, że nam obu w jakiś sposób polepszył się humor. Miałam nadzieję, iż chwila radości potrwa dłużej, niż tylko do momentu zatrzaśnięcia drzwi. - Wracaj. Bliżej już wschodowi, niż zachodowi. A przecież dziś... audiencja - przypomniałam mu z niechęcią.
Ten argument okazał się trafny i Asheroth wyszedł. Zaraz po przekręceniu klucza oparłam się o drzwi i osunęłam po nich, wzdychając ze zrezygnowaniem.
- I znowu muszę się kąpać!

<I jak tam, Ash?>

Od Asheroth'a (do Naitherell)

Naitherell. Słodka Ptaszyna i jedyna osoba, przy której traciłem czujność i nie tylko. Ona dawała mi wytchnienie. Potrafiła wygonić z mojej głowy myśli, lub sprawić, żeby były znośniejsze. Nie chodziło nawet o seks, choć muszę przyznać, że bliskość fizyczna Naith sprawiała mi czystą radość, ale o samą jej obecność. Ona słuchała. Słuchała, radziła, była... 
Przyciągnąłem ją na powrót do siebie, sadzając ją sobie na kolanach. położyłem jej dłoń na policzku i pogładziłem kciukiem jej gładką skórę. Lubiłem na nią patrzeć. Po chwili jednak przyciągnąłem ją bliżej, by móc wpić się w jej usta. Uwielbiałem jej usta, pełne, miękkie i gorące. Uwielbiałem jej smak i to jak jej język wkradał się do moich ust. 
Moje dłonie zjechały na jej biodra, później an pośladki, które mocno ścisnąłem, sprawiając, że jęknęła głucho w moje usta. Szarpnąłem ją i położyłem na sofie, nakrywając ją swoim ciałem. Złapałem jej nadgarstki i przytrzymałem ponad jej głową, odrywając się od jej ust i językiem badając długą, idealną szyję. Lubiłem gdy wiła się pode mną, lubiłem sprawiać jej rozkosz, lubiłem władzę jaką mi to dawało. 
Pomrukując jechałem do jej obojczyka i niżej do piersi. Moja dłoń wślizną się między jej zgrabne uda. Wsunąłem palce do jej wilgotnego, ciepłego wnętrza. Naitherell uniosła lekko biodra, wychodząc mi na spotkanie i jęknęła gdy mocniej ścisnąłem jej pierś, jednocześnie szybciej poruszając dłonią. 
Spoglądanie w jej szkliste od pożądania oczy, na jej rozchylone usta, piersi, idealne, krągłe i duże, unoszące się w szybkim oddechu i lśniącą skórę, na której perlił się pot wprowadzało mnie w czystą euforię.
Uniosłem się znów, by złączyć swoje usta z jej, całując ją aż do utraty tchu. Tym razem ułożyłem się między jej udami. Odnalazłem drogę ku niej i wszedłem w nią szybko i gwałtownie, aż krzyknęła, a wtórował jej mój głośny jęk. Pragnąłem jej w tym momencie tak, że sprawiało mi to fizyczny ból. Brałem ją więc mocno, coraz głębiej się w nią wsuwając. Usłyszałem jej krzyk. Dźwięczny, przeciągły, poczułem jak jej ciało spina się, wygina pode mną. Nie zwolniłem ani na chwilę, dalej pieszcząc ją i dając sobie przyjemność, błądząc na granicy euforii i bólu.
W końcu jednak moim ciałem targnął impuls, pozostawiając po sobie ogarniającą mnie słabość. Czułem pod sobą mokre od potu ciało swojej kochanki, która, tak jak ja, łapała spazmatycznie powietrze.

<Ptaszyno?>

Od Wielkiego Mędrca (do Quith'a)

Spojrzałem na Quith'a z dumą. To co lubiłem w swoich uczniach najbardziej! Chęć do nauki. To pragnienie przyswajania wiedzy. Bez tego ani rusz. Z najmądrzejszego i najbardziej pojętnego ucznia nic nie będzie jeżeli nie będzie chciał się nauczyć.
- Dobrze, chłopcze - powiedziałem i wstałem. - Wiesz, synku, że podziwiam twój entuzjazm? - spytałem, idąc w stronę szafki. Potrzebowałem czegoś, by pomóc chłopakowi w nauce. 
- Podziwiasz... - wyszeptał. Wiedziałem, że nie często słyszał takie rzeczy, o ile w ogóle ktoś oprócz mnie powiedział coś takiego skierowanego do jego osoby. Wiedziałem przede wszystkim, że osoba, od której powinien to usłyszeć i z ust której miałoby to największe znaczenie, nigdy nie wypowiedziała takich słów. A wręcz przeciwnie. 
- Zapał do nauki to największy komplement dla nauczyciela, a teraz... Gdzie ja to dałem... - zacząłem rozglądać się, mamrocząc. Coraz częściej zdarzało mi się gubić różne rzeczy. To było uciążliwe i niezwykle irytujące. 
Zielone pudło, to wielkie, na stoliku... nie. To może kasetka na półce? Też gafa. Szafka i szuflada? Nic...
- Może mógłbym pomóc? - zapytał chłopak widząc jakie katusze przechodzę.
- Nie, synku... Chociaż pomoc by się przydała... - uniosłem laskę i zakręciłem nią w powietrzu. Błękitna kula rozjarzyła się, a mój cichy szept zmienił się w przeciągłe buczenie, które zaczęło wydobywać się z gardziołka niedużego impa.
Oczy Quith'a rozjarzyły się gdy spojrzał na ziewające stworzonko. 
- No mały, hop hop - pogoniłem skrzydlatego malucha, który zaczął węszyć i marszczyć nietoperzy nosek. Po chwili zabuczał i pognał po to, czego potrzebowałem. W swoje małe łapki złapał puzderko, w którym trzymałem dość cenny kryształ. 
- Dziękuję ci - powiedziałem do potworka i wręczyłem mu nieduży różowy kwiat, który wyciągnąłem z sakiewki. Imp wepchnął go sobie do buzi i pożarł mlaskając głośno. Później podleciał do Quith'a i zaczął łapkami miętosić jego włosy, mrucząc przy tym.
- Lubi cię - wyjaśniłem - tylko uważaj... - ledwie skończyłem mówić, a imp polizał chłopaka  po uchu.
- Bleee - jęknął dzieciak ze śmiechem.
- Dobra mały, starczy ci próbowania moich gości, zmykaj - powiedziałem, na co skrzydlaty maszkaronek spojrzał na mnie błagalnie, mrucząc i świergotając. - Nie - dalej błagalne spojrzenie - ... no dobrze, zostaniesz, al;e jak zwiejesz znów to przetrzepię ci skórę - pogroziłem. 
Malec zaświergotał i usadowił się na Quith'ie, stawiając pazurzaste stópki na jego ramionach i opierając łapki na głowie. 
- No to chodźmy się zabrać do ćwiczeń - powiedziałem. 
Wyszliśmy do ogrodu. Kochałem to miejsce, uwielbiałem siedzieć na trawie i grzać się w słońcu. 
- Od czego zaczynamy? - dopytywał Quith, lekko smyrając mruczącego impa. 
- Od teraz tylko będziesz mi musiał chłopcze wybaczyć - powiedziałem, podchodząc do niego, w dłoni trzymałem biały klejnot.  - Najlepiej wyostrzać zmysły po koli, a wtedy pozostałe przeszkadzają, proponuję więc, żebyś usiadł. Poćwiczymy za słuchem, a do tego wzrok jest ci zupełnie zbędny. Spokojnie, to tymczasowe, więc nie musisz się bać, choć będziesz zdezorientowany.
- Dobrze... - powiedział chłopak z lekkim niepokojem w głosie. Ja natomiast potarłem klejnot w dłoni i dotknąłem nim czoła chłopca. Ten zamrugał gwałtownie i skrzywił się.
- No mały - spojrzałem na impa. - Przydasz się, narób nam szmerów, a ty synku, staraj się słuchać i wskazywać stronę z której dochodzą dźwięki. Słuchaj uważnie, dźwięki są jak fale, jak zaczniesz je czuć przejdziemy dalej.

<Quith?>

wtorek, 12 sierpnia 2014

Od Naitherell (do Asheroth'a)

Siedziałam na wygodnym, usłanym aksamitną pościelą łóżku i obserwowałam tańczące na stojącym nieopodal stoliku płomienie świecy. Wokoło rozchodziła się eteryczna woń olejków, jakimi rozpieszczałam moje ciało po każdej kąpieli, a które w zadziwiająco skuteczny sposób koiły zmęczone, wykorzystywane do granic możliwości zmysły. Zazwyczaj to mi w zupełności wystarczało do zapadnięcia w spokojny sen, uwolnienia od stresów podążających za mną za dnia i w nocy. A jednak dziś było inaczej.
Wstałam i powoli podeszłam do okna. Odsunęłam rąbek zasłony w odcieniu królewskiej czerwieni, która w wieczornym oświetleniu nieznośnie przywodziła na myśl krew. Nigdy o tym nie myślałam, na pewno nie w ten sposób, ale wtedy miałam ku temu konkretny powód.
Podążyłam wzrokiem w ciemny kąt pokoju, gdzie już dawno pogasiłam świece. Na masywnym, zdobionym skomplikowanymi ornamentami stole skryby spoczywał niedawno odpieczętowany list. Zwykły świstek papieru, kawałek oficjalnie zabarwionego pergaminu. Dlaczego mnie tak niepokoił?
Mogłam się oszukiwać, ale doskonale wiedziałam, dlaczego. Został napisany ręką urzędnika Urdon'a. Otrzymałam wezwanie na dwór, którego nie mogłam zignorować. Tylko po co? Wezwanie samo w sobie nie zdziwiło mnie ani trochę - zwrócenie na siebie uwagi władcy przy podobnych poczynaniach było w pełni przewidywalne, a nawet zaskoczyło mnie, że stało się to tak późno - jednakże brak podanej przyczyny pozostawiał szerokie pole do rozmyślań. Czy komuś przeszkadzała śmierć barona? Hrabiego? Czy król wydał od dawna zapowiadany dekret o nakazie stracenia wszystkich "czarnych wdów"? Tak nazywano wszystkie prostytutki dopuszczające się morderstw, taką sławę miały "nierządnice łóżkowe" mojego typu. A może... może wreszcie ktoś mu doniósł, iż wydany na mnie wyrok śmierci został "nieoficjalnie" uchylony? 
Westchnęłam nerwowo, ponownie biorąc list do ręki i wysilając wzrok, by przeczytać słowa, które już znałam na pamięć. Miałam talent do zapamiętywania nieistotnych szczegółów, jakie w wielu przypadkach okazywały się istotne dla konkretnej osoby i w konkretnym czasie.
Moje myśli raz jeszcze utworzyły dziesiątki czarnych scenariuszy, a serce zabiło mocniej, ale kąciki ust drgnęły, mimowolnie unosząc się ku górze.
- Nic mi nie zrobicie - mruknęłam z uśmiechem i przekonaniem o własnej nieśmiertelności pośród kunsztownych komnat, gdzie praworządność i sprawiedliwość były pozostawiane na szarym końcu kolejki ukazującej rzeczywistość.
Już miałam zdmuchnąć ostatnie płomienie rozświetlające sypialnię, gdy usłyszałam męski głos. Zastygłam w miejscu, po czym odruchowo sięgnęłam po szpilki i krótki, cienki oraz nasączony śmiercionośną trucizną nożyk przypominający kształtem miniaturowy sopel. Tak też przywykłam zwać moją ulubioną broń.
Zdawało mi się, że rozpoznaję ten głos. Niemniej jednak elementem mojej pracy była ostrożność. Odpowiednio przygotowana, pospiesznie wyszłam z pokoju i bezszelestnie zbiegłam schodami w dół, ledwie tykając złoconą poręcz, by nie stracić równowagi w nocnych ciemnościach. Szybko dostrzegłam nowe źródło światła oraz gościa stojącego w progu, który to chwilę potem ten próg przekroczył, pewny swojego prawa do przebywania tutaj.
No tak, cały Asheroth. Niezły z niego byczek, ale jeśli już gdzieś włazi, to jak świnia do obory. "Pewnie jest pijany", pomyślałam i zamrugałam, odpierając chęć skomentowania jego nałogu.
 - Co tu się dzieje? - zapytałam typowym dla siebie, chłodnym tonem. 
- Witaj, Ptaszyno. - Obdarzył mnie uśmiechem, może szczerym, a może wymuszonym, sądząc po stanie, jaki prezentował. - Poświęcisz mi chwilę?
- Zostaw nas - rzuciłam do zdezorientowanej służącej. Wiedziałam, co dla Asheroth'a oznacza "chwila". Na pewno nie była to chwila w dosłownym tego słowa znaczeniu. Ale może i dobrze, że nie kończył tak szybko jak inni jego typu. Tacy mnie irytowali. Nic dziwnego, że nie mogą sobie znaleźć żadnej panny. Naprawdę wierzą, iż tym nas zadowalają? Dobry dowcip. - Znowu piłeś - rzekłam głosem kryjącym nutę żalu. Obaj wiedzieliśmy o jego skłonności do topienia smutków w alkoholu.
- Trochę...
- Naucz się wreszcie kłamać - mruknęłam, kiwając lekko głową i prowadząc Strażnika do salonu.
Niepostrzeżenie odłożyłam broń, niby przypadkiem przechodząc obok jednej z ciemnych, trudno zauważalnych w bogatym wystroju szafek. Asheroth w normalnych warunkach by to zauważył, ale wtedy...
- Zaproponowałabym ci coś do picia, ale obawiam się, że tobie to już starczy - powiedziałam, gdy już usiadłam obok niego na sporej, miękkiej sofie. Nie bez powodu zażyczyłam sobie najwygodniejszy mebel w akurat tym pomieszczeniu.
Jego głowa opadła na moje ramię. Przeszedł mnie dreszcz będący mieszanką wielu różnych uczuć.
- Chcę zapomnieć, tylko zapomnieć... - mamrotał.
Zdawałam sobie sprawę, że w takim stanie nie wykorzystuje całej logiki, za jaką był szanowany pośród najwyższych warstw społecznych.  Wiedziałam również, iż na moim miejscu mógłby się znaleźć ktokolwiek. Ktokolwiek zdolny. Wystarczyłby jeden mały ruch. Z potężnego i wpływowego Asheroth'a uchodzi życie...
Uniosłam dłoń, delikatnie muskając jego policzek i skłaniając go do spojrzenia w moje oczy. Nie mam pojęcia, co w nich widział, ale na pewno nie była to obojętność, jaką dostrzegała większość osób. Nikt nie zasługiwał na nic więcej. Otaczały mnie ścierwa szukające sposobu za zaspokojenie swojej zwierzęcej żądzy. A on... on był inny. Chciał tylko spokoju, wytchnienia. Miał uczucia, miał w sercu dobro... i ktoś je zniszczył. On nie zasługiwał na los, jaki usilnie próbował sobie zgotować.
- Alkohol nie jest drogą ucieczki. Pragniesz zniszczyć samego siebie? To twoja metoda na zapomnienie? - zapytałam, błądząc w jego szkarłatnych tęczówkach.
Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale przyłożyłam do nich palec, z łatwością pozbawiając go tej możliwości.
- Nie kłóć się. Wiesz, że mam rację. - Ujęłam jego twarz w obie dłonie, a on zaczął uciekać przede mną wzrokiem. - Czego się obawiasz...? - szepnęłam, składając na jego policzku subtelny pocałunek.
- Ja się niczego nie boję - warknął, ale jednocześnie objął mnie w pasie i przyciągnął do siebie.
- Więc dlaczego mnie unikasz...? Czy boisz się... zapomnieć? - mruczałam, oplatając jego biodra nogami i przylegając do niego całym ciałem.
- Co? O niej? - prychnął cicho, bawiąc się ramiączkami mojej koszuli nocnej. - Chcę. Chcę, ale nie mogę zapomnieć, nie mogę przestać myśleć o tej...
- Nie. Nie, nie mów tak - zaprotestowałam cicho, dostrzegając niemą złość w jego oczach, zmuszającą go do zaprzeczania własnym uczuciom. - Nie oszukuj siebie, bo przestaniesz w siebie wierzyć... - Gładziłam jego szyję, wyczekując z niepokojem reakcji na moje kolejne słowa. Nie chciałam go zranić.
Zamilkł. Pochylił głowę, a ja poczułabym wyrzuty sumienia, gdyby nie jego zainteresowanie moimi dobrze widocznymi spod prześwitującego materiału piersiami. Przygryzłam wargi, zapierając się kolanami po bokach jego ud i unosząc, by mógł się lepiej przyjrzeć.
- Nie była mnie warta - rzucił, a ja poczułam jego ciepły oddech na obojczykach.
- Ja wiem, że to nieprawda. Nigdy nie spojrzałbyś na kobietę, która nie jest ciebie warta. Nie wmawiaj mi, iż jest inaczej. Za dobrze cię znam - uśmiechnęłam się słabo, wędrując opuszkami palców po jego umięśnionym brzuchu.
- Co ja mam zrobić, Naitherell? Jak zapomnieć? - zapytał półgłosem i nie pozostając mi dłużnym, wsunął dłonie pod moją koszulkę i zacząć nimi sunąć ku górze.
Odchyliłam nieco głowę, rozkoszując się wprawnymi dłońmi pieszczącymi moją skórę. Zdecydowanie Asheroth był w tym lepszy od swoich przyjaciół. Tamci nie słyszeli chyba nigdy o pojęciu gry wstępnej, co dopiero o jakiejkolwiek delikatności wobec kobiety. Dbali tylko o swoje potrzeby. Zaspokajali je, płacili i znikali z charakterystycznym uśmieszkiem, który musiałam odwzajemniać, udając zadowoloną. Przywykłam do tego, a jednak nie ukrywałam przed sobą, że towarzystwo Ash'a odpowiadało mi o wiele bardziej.
- Nie zapominaj. - Westchnęłam lekko, gdy dobrał się do moich sporych, krągłych piersi, na zmianę gładząc i ściskając sutki. - Czy zapominasz o ranach odnoszonych w boju?
- Nie. Leczę je - rzucił jak gdyby od niechcenia, ściągając ze mnie skąpe odzienie, w czym chętnie mu pomogłam, przesuwając się "niechcący" wprzód i w tył.
- Leczysz, by być dumnym ze zdobytego doświadczenia - dokończyłam z zaakcentowanym uznaniem, obrzucając spojrzeniem jego liczne blizny. Zaraz potem chwyciłam go za włosy i znów zmusiłam do spojrzenia mi w oczy, chociaż mężczyzna wyraźnie rozmyślał już o czym innym. - Tak musisz postępować w swoim życiu. Nie zapominaj, a kuruj. Unikaj bólu, ale nie zapominaj o tym, który już zaznałeś. Tylko to gwarantuje szczęście.
Nie zamierzałam dłużej się nad nim znęcać. Usłyszał kazanie, jakie zamierzałam mu odprawić. Chyba coś mu się za to należało - nawet jeśli po wytrzeźwieniu miał z tego niewiele pamiętać...
- Wiesz o tym, że chcę ci pomóc. Jestem cała twoja... - szepnęłam i wpiłam się w jego usta, namiętnie go całując. Wybrzuszenie w jego spodniach uwierało mnie coraz bardziej, ale pomimo tego chętnie kręciłam tyłeczkiem, by zachęcić go jeszcze bardziej. Gdy tylko oderwaliśmy się od siebie, osunęłam się w dół, zsuwając mu spodnie na kolanach.

<Ash? ;D >

Od Quith'a (do Wielkiego Mędrca)

- Kiedy ja nie wiem co jest mi potrzebne. - stwierdziłem
Mimo to, że nie wiedziałem, zacząłem się zastanawiać. Po głowie chodziło mi wiele myśli, które jednak wydawały się być daleko ode mnie. Chciałem je złapać, próbowałem, jednak coś mi zawadzało. Coś bardzo nie chciało bym podjął jakąkolwiek decyzję sam. To było moje sumienie, sumienie, które zostało posłuszne woli i słowom ojca.
- Nie powinienem. - szepnąłem po chwili
- Powinieneś. Musisz nauczyć się dokonywać wyborów.
- A nie mógłbyś mnie nakierować? - spytałem patrząc mu w oczy
Wiedziałem, że wie. On zawsze wiedział. Teraz też. On już wiedział co wybiorę, wiedział co powiem, o co poproszę. On to wszystko wiedział. Był co najmniej dziesięć kroków przed każdym. Z jednej strony była to straszna umiejętność, jednak był przez to o wiele lepszym nauczycielem.
- Nie. Ty dobrze wiesz czego chcesz się nauczyć. Tylko się skup.
Zamknąłem oczy. Nawet nie wiedziałem jak i na czym mam się skupić. Nic porządnego i dobrego nie wpadło do mojej głowy.
- Ale ja nie umiem... - mruknąłem
Starzec nic nie powiedział, bo wiedział, że ja wiem co mógłby teraz powiedzieć. Powiedziałby "To się naucz". Właśnie!
W tym momencie mnie olśniło. Z przebłyskiem otworzyłem oczy i uśmiechnąłem. Spojrzałem na Mędrca, dobrze wiedząc co powiedzieć.
- Chcę się nauczyć panować nad zmysłami, wyostrzać je i używać ich.
- Dobrze więc. Nauczę cię Skupienia.
- Skupienia?
- Tak to się fachowo nazywa.
Uśmiechnąłem się i westchnąłem delikatnie. Mógłbym zamieszkać u tego dziadka. Potrafił dać w kość, ale w głównej mierze, był zwyczajnie dobrym nauczycielem. Zdarza się, że jego pomysły przerażają, ale jego Wielka mądrość wszystko wynagradza.
Choć znam go już dosyć długo, czuję się jakbym każdego dnia witał się z nim pierwszy raz w życiu. Codziennie jest dla mnie inną osobą, nawet nie zawsze przyjacielem. Każdy ma prawo się go bać i każdy może być jego przyjacielem. Trzeba się tylko o to postarać.
- Zacznijmy naukę. - powiedziałem z uśmiechem

<Mędrcu?>

Od Akiry

Patrzyłem w ślad za tym staruchem. Gdy zniknął mi z oczu popatrzyłem na kolesia obok i zmrużyłem oczy.
- Idę stąd... - mruknąłem i ruszyłem z powrotem.
- Czekaj! - krzyknął chłopak.
- Co? - spojrzałem na niego agresywnie.
- Mamy tu czekać na wezwanie.
- To poczekają na mnie.
- Nie możesz iść! Lekceważysz władcę i Wielkiego Mędrca!
- Chyba Wielkiego Starucha... - mruknąłem. - Nie bój się; wrócę zaraz tutaj i ten stary dziad nawet się nie zorientuje, że mnie nie było...
Chłopak już nic więcej nie mówił tylko się na mnie gapił. Gdy wyszedłem z miasta skierowałem się z powrotem do obozu bandytów. Przez tego piernika starego mój Than tam został i biedny pewnie czeka na swojego pana.
Nie musiałem ujść nawet paru metrów za mury miasta, gdy ujrzałem konia pasącego się spokojnie pod murem. Świsnąłem na niego, a ten po chwili był obok mnie. Pogłaskałem go po pysku.
- Zostań tu. Za niedługo wrócę.
Wyciągnąłem z kieszeni kawałek marchwi i podałem koniowi pod pysk. Powąchał ją i zjadł. Z uśmiechem poklepałem go po boku. Ruszyłem z powrotem do miasta. Miałem nadzieję że nic nie narobiłem tą 'ucieczką'.

Od Asheroth'a (do Naitherell)

Obudziłem się drżący i zlany potem. Usiadłem i przetarłem spocona twarz dłońmi. Na dworze było ciemno, ale wiedziałem, że nie spałem długo. W takie noce jak ta nigdy nie mogłem długo spać. Wspomnienia męczyły mnie. Wszystko to co niby sobie dawno poukładałem, co nie powinno mnie obchodzić, wracało, by wbić się w mój umysł i zadać mi ból. 
- Za szybko trzeźwieję... - wymamrotałem, wstając. 
Ruszyłem do łaźni, ale nawet ciepła kąpiel nie zdołała wygonić z mojego ciała nieprzyjemnego napięcia, a z umysłu obrazu kobiety, która była mi kiedyś bliska.
W przypływie bezsilnej złości rzuciłem stolikiem o ścianę, mebel huknął głośno, budząc służbę. Przybiegli sprawdzić co się dzieje. 
- Czego się gapicie, do cholery?! - warknąłem, wywołując w nich strach. Pospiesznie zeszli mi z drogi. 
Tak, strach. Budziłem go w tak wielu osobach. To był jedyny stały element mojego życia. Strach. 
Usiadłem w swojej sypialni i sięgnąłem po butelkę. Pociągnąłem spory łyk, ale... nawet alkohol stracił smak. Stał się nijaki, jak wszystko wokół. Przez dłuższy czas obracałem szkło, spoglądając na przelewającą się ciecz. Starałem się nie myśleć o niczym. Nie na wiele się to zdało. 
Wstałem, ubrałem się i wziąłem swój miecz, bez którego nigdy nie wychodziłem.
Ruszyłem do wyjścia. Noc była chłodna, ale nie przeszkadzało mi to. Niejednokrotnie spałem na gołej ziemi pośród górskich zasp. Klimat tu, był łagodniejszy, słońce nie tak ostre. Zapachy inne. Pamiętałem jak mnie to wszystko przyciągało. Te kolory, których nie można było dostrzec pośród śniegów i skał. Jak ja lubiłam ciepły deszcz, który był dla mnie czymś niezwykłym, sam w sobie. 
Nogi niosły mnie przez miasto, powoli, ale do celu, który wybrałem, nawet nie do końca świadomie. Do miejsca, w którym będę mógł zapomnieć lub pamiętać, ale nie będzie to tak boleć. 
Stanąłem przed sporą rezydencją. Musiałem poczekać zanim otworzono mi drzwi.
- Pani już śpi - poinformowała mnie służąca. 
- Muszę się z nią zobaczyć - powiedziałem stanowczo i wszedłem do środka.
- Co tu się dzieje? - usłyszałem. 
Uniosłem wzrok, spoglądając na kobietę, stojącą na schodach. Piękność odzianą tylko w nocną koszulkę, opinającą się na jej kształtnym ciele.
- Witaj, Ptaszyno - powiedziałem, uśmiechając się do niej. - Poświęcisz mi chwilę?
- Zostaw nas - powiedziała Naitherell do służącej i podeszła do mnie.
- Znowu piłeś - zganiła mnie. 
No tak, ona mnie znała, wiedziała, czasami miałem wrażenie, że za dużo. 
- Trochę... - powiedziałem.
- Naucz się wreszcie kłamać - rzuciła.
Ruszyła do salonu, a ja poszedłem za nią. Ciężko opadłem na sofę, a ona usiadła obok mnie.
- Zaproponowałabym ci coś do picia, ale obawiam się, że tobie to już starczy.
Odwróciłem się do niej i pozwoliłem głowie opaść. Wtuliłem policzek w jej ramię. 
- Chcę zapomnieć, tylko zapomnieć... - mamrotałem. 
Nie ufaj nikomu, to mi zawsze powtarzał ojciec i tak powinienem żyć, ale... Złamałem tę zasadę, zaufałem, jednej jedynej osobie i co mi z tego przyszło? Zdradziła mnie, w każdy możliwy sposób zdradziła. Wbiła mi nóż w plecy i zniszczyła to co sama stworzyła. 

<Naitherell?>

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Od Wielkiego Mędrca (do Quith'a/Akiry/Carricka)

To co usłyszałem było wielce niepokojące. Dlaczego młodzi zawsze muszą napytać sobie biedy? Tak, wiem ich prawo popełniać błędy, uczyć się na nich, ale o ileż łatwiejsze byłoby ich życie, gdyby posłuchali czasami kogoś mądrzejszego od siebie. Bardziej doświadczonego, kto wskazałby im dobrą drogę. Drogę bez tej ciągłej siekaniny, krwi i bólu. Ja wiem jakie jest życie i, że czasami pocierpieć trzeba, należy się wywrócić i potłuc kolana, żeby się nauczyć chodzić, ale po co wywracać się celowo?
- Brzmię jak stary dziad - zganiłem się półgłosem, stając obok osiodłanego już konia. - Widzisz, przyjacielu? Dziadzieję... 
Przygładziłem dłonią swoją siwą brodę i dosiadłem ogiera. Był sędziwy, siwy jak ja, a jego oczy już jakiś czas temu wyblakły. Mimo to drzemały w nim siły, o które nikt by go nie podejrzewał. Był w tym niezwykle do mnie podobny. Był moim przyjacielem od bardzo długiego czasu.
Ruszyłem początkowo stępa, ale ogier przyspieszył, wiedząc, że zależy mi na czasie. Był tak mądry, jak powinien być ktoś w jego wieku. Znał mnie na wylot, nigdy nie musiałem go poganiać, mówić mu co ma robić, on wiedział. 
Gdy dotarłem na miejsce walka już trwała, na nieszczęście były już ofiary. Z szybkością, której nie powstydziłby się dwudziestolatek, wbiegłem między walczących. Każdy dostał po solidnym ciosie w głowę. 
- Może to was rozumu nauczy! - ryknąłem groźnie.
Jeden z tak zwanych bandytów, podlotek, któremu się szybkie bogactwo cudzym kosztem zamarzyło, od co, wyciągnął dłoń po ostrze. Wytrąciłem mu je z dłoni.
- Nie uczyła cię matka, że nie wolno podnosić ręki na starszych? - spytałem. 
Dzieciak od razu spuścił wzrok. 
- Ty! - ryknąłem, mrużąc oczy na Araela, przywódcę tej zgrai. 
- Daj mi spokój dziadu! - warknął.
- O nie młodzieńcze, nie po to cię uczyłem, żebyś mi tu teraz wykorzystywał swoją wiedzą w niewłaściwy sposób. Nie jesteś złym człowiekiem i nie życzę sobie, żebyś się nim stał.
- Nic o mnie nie wiesz - syknął i rozmasował po raz kolejny czoło.
- Wszystko o tobie wiem, smarkaczu. Widziałem twoją matkę, jak cię nosiła w łonie, widziałem ciebie jak pierwsze kroki stawiałeś i sam osobiście uczyłem cię czytać. Wiem, że nie jesteś byle bandziorem, co zabija dla kilku miedziaków. Dlatego się teraz pozbierasz i wrócisz do miasta, ale to w tej chwili.
- Zamkną mnie! - ryknął.
- Więc odsiedzisz swoją karę, wyjdziesz, zajmiesz się czymś co da ci w życiu cel i zajmiesz się swoimi rodzicami tak, jak na to zasługują. Nie po to cię uczyłem, żebyś skończył jak każdy rzezimieszek, w nieoznakowanym grobie. A tak to jest. Jak mawiał mój ojciec, bogini Amere oświetlaj mu drogę, blask pieniądza zawsze oślepia sumienie. Nie bądź ślepy, zobacz do czego doprowadziłeś - wskazałem na jego martwych kompanów.
Zobaczyłem w jego oczach to, co chciałem zobaczyć, żal. Żałował swoich czynów, wiedział jak źle postąpił.
- Zbierać się, wszyscy i żadnych sztuczek, bo siły mam dość, żeby wam wszystkim natłuc do łbów.
Posłusznie wstali, choć znajomi Araela łypali spode łbów na swoich niedawnych przeciwników w boju.
- A wy? - spytałem. - Nie wstyd wam? Zabijać, jeśli nie wiecie nawet za co?
- Dostałem zlecenie... - powiedział jeden, jak nie trudno było stwierdzić Kargijczyk. Nie zajęło mi dużo czasu, by przypomnieć sobie co nie co o tym co też usłyszałem o kimś podobnym. 
- Oczywiście, że miałeś, ale czy zastanowiłeś się dlaczego ktoś chce jego śmierci? No oczywiście, że nie. Oboje wstawać i do pałacu.
- Pałacu? Po co? - W oczach drugiego czaił się niepokój.
- Nie słyszeliście o wezwaniu? A to dziwne, bo to co w was czuję jest silne. No, hop hop,  w drogę, bo zdążę tu zapuścić korzenie. A gdy mówi to ktoś w moim wieku to coś znaczy i nic dobrego, zapewniam.
Razem ruszyliśmy w stronę Yrs.
- Kto to w ogóle jest? - usłyszałem za sobą.
- Wielki Mędrzec, kretynie - odwarknął drugi.
- Nie ładnie jest przeklinać, a już tym bardziej mówić o kimś za jego plecami - zganiłem ich.
Odpowiedziało mi grzeczne "przepraszamy". Tak powinno być.
Araela zabrała straż, obiecano go dobrze traktować, jego towarzyszy podobnie, a pozostałą dwójka szła dalej za mną. 
- Tu zostaniecie i poczekacie na wieści od króla - powiedziałem. Najpierw jednak - podszedłem do Makh'Araj i położyłem mu palec wskazujący na czole. Po jego ciele rozeszła się fala energii leczniczej. - No, do jutra ci przejdzie - wskazałem na krwawiącą nieco ranę na dłoni. 
To samo zrobiłem i z drugim mężczyzną.
Zostawiłem ich zdezorientowanych, wróciłem do swojego skrawka ziemi. Mojej pracowni, która była mi mieszkaniem. Zaparzyłem sobie zioła.
- Za stary się na to robię - burknąłem pod nosem, siadając z kubkiem w ręku. To, że burczałem tak już od dłuższego czasu nic nie zmieniał.
Usłyszałem pukanie, wyszedłem więc do niedużego przedsionka. Zobaczyłem Quitha, który stał, rozglądając się uważnie, tak, jakby badał wnętrze, poznawał je. 
- Znowu to robisz. - powiedziałem. - Znowu się rozglądasz jakbyś pierwszy raz widział to pomieszczenie.
- Wiem. Lubię to robić - odpowiedział. 
- I znów odpowiadasz to samo - uśmiechnąłem się ciepło do chłopca.
W o9dpowiedzi spojrzał mi w oczy, zamyślony.
- Ojciec kazał mi przyjść. Przygotować się.
- Musisz się wstawić?
Spytałem, choć wiedziałem. Wiedziałem jak jest, jaki jest Quith, jaki jest jego ociec. Wiedziałem za dobrze o wyborach i ich braku.
- Muszę... Ale nie chcę. - stwierdził ze smutkiem, a ten smutek ciążył i na moim sercu.
Co też to dziecko uczyniło światu, że jego los wygląda tak, a nie inaczej? Często zadawałem sobie to pytanie. Odpowiedź znałem, ale kimże ja jestem by ją wyjawiać, by mieszać się w sprawy, które nie są moimi. 
- Chodź - powiedziałem, kładąc mu swoją kościstą, wysuszoną dłoń na ramieniu. - Napijesz się najpierw ze starcem naparu z ziół.
Poszedł za mną bez słowa więcej. Sam wlał sobie napój, wyręczając mnie. Usiedliśmy przy niedużym stole.
- Boję się... Nie powinienem się bać... Makh'Araj nie czują strachu - powiedział chłopak, cichutko. 
- Tylko głupcy nie czują strachu. Bo tylko głupiec skoczyłby z klifu, tylko głupiec włożyłby dłoń w ogień czy stanął naprzeciw głodnej bestii, nie próbując się bronić. Strach synku jest potrzebny, to on mówi uciekaj lub broń się i to pokonując strach uczysz się co to siła. Nie ta od mięśni, bo tę mają tury i to w nadmiarze, a inteligencją jak wiemy nie grzeszą, ale taka, która daje ci jeszcze coś między uszami. Nie bądź głupcem. Bądź mądry. Bój się tego, co powinno przerażać i miej siłę, by to w sobie pokonać. Jak mawiał mój ojciec, bogini Amere oświetlaj mu drogę, trzeba mieć nadzieję. I ty powinieneś ją mieć. A teraz chodź i powiedz mi czego chciałbyś się nauczyć. Co też takiego ci potrzebne. Ma to być synku twój wybór. Tylko twój.

<Quith? Akira? Carrick?>

Od Carricka (do Wielkiego Mędrca)

Długo maszerowałem już tym szlakiem, droga mi się dłużyła. Nigdy nie specjalnie trudziły mnie wyprawy o takim dystansie, ale teraz czułem jak bardzo ciążą mi powieki. Ziewnąłem potężnie wymachując krótkim sztyletem. 
Jeszcze kawałek - jęknąłem w myślach czując, że tracę panowanie nad nogami. I akurat w tej chwili wylądowałem ryjkiem w ziemi. Jak na złość.
Jeszcze w locie przygotowałem przygotowałem się do amortyzacji upadku. Podparłem się rękami zapominając niestety o jednym. Sztylecie.
- Cholercia - wrzasnąłem przekręcając się na drugi bok. Trochę jednak czasu zajęło nim zakodowałem lśniące ostrze przeszywające na wskroś moją dłoń.
Stęknąłem wyrywając nóż z rany. 
- Spać - zacząłem się czołgać przed siebie zapominając zupełnie o zasklepiającej się ranie.
Ledwo dźwignąłem się na nogi. Z każdym krokiem zimno towarzyszące mi przez całą drogę dotychczas zanikało. Dziwne.
Przystanąłem rozglądając się dookoła. Stałem na rzadkiej trawie, porastała ona lepką i mokrą ziemie, w której właśnie lekko grzązłem. Gdzieniegdzie znajdowały się pozostałości po śnieżnych zaspach.
- Co do? -  otarłem z twarzy grudki ziemi. Nigdy nie widziałem takiego krajobrazu, znałem tylko śnieg i skaliste wzniesienia. Nie sądziłem, że tu dojdę, co więcej nawet tego nie planowałem. 
Spojrzałem w górę i zaraz pożałowałem. Zapiekły mnie oczy, zaczęły wręcz łzawić. Oślepiony jednak zatoczyłem się naprzód w nadziei, że nie prędko o coś się zabije.
Z początku teren był równy, żadnych wzniesień ani spadków. Uśmiechnąłem się do siebie i już chciałem spokojnie odetchnąć gdy obsunęła mi się noga ze sporym kawałkiem kamienia.
- Ech...- Gruchnęło mną o ziemie z początku byłem prawie jak w locie jedynie co chwilę tłukłem się o ziemie.
- Uch ! - Stęknąłem głucho słyszą i czując gruchot pękającego żebra. Zaraz potem zwolniłem, grunt zrobił się płaski, a ja już jedynie się turlałem powstrzymując chęć oddania koźlego mięsa, które zdarłem dziś rano z upolowanej zwierzyny.
Tak to rogate coś nieźle skakało, ale zbyt wolno...
- Stooop! - Wrzasnąłem widząc na swej drodze drzewo i to dość solidne. Przekoziołkowałem starając się wycelować w pień plecami z jak najmniejszym impetem, ale coś nie wyszło.
Rąbnąłem tracąc dech.
Zwinąłem się w kłębek pod drzewem sycząc z bólu i kasłając.
- Prosto w brzuch... - Jęknąłem niedosłyszalnie. 
- O bogowie - podniosłem się natychmiast targany zawartością żołądka, która wręcz wyła o wolność no i niestety uciekła.
- Żegnaj koziołku...- Westchnąłem ocierając usta i przełykając z niesmakiem ślinę.
Za co - pochlipywałem opierając się o pień... dębu zdaje się. Moje spojrzenie jednak przyciągało już co innego. Mięta!
Dorwałem się do rośliny z entuzjazmem niespotykanym w mojej rasie, nie tolerowaliśmy przecież zielonego, ale chyba to leprze od capa z gębuli.
Z radochą począłem żuć listki wbrew wszystkiemu to miało przyjemny posmak... poniekąd.
Spojrzałem znów w górę tym razem jednak osłaniając się dłonią przed słońcem.
- A gdyby tak...- przez moją głowę przewiał wspaniały pomysł. Z wielką radością począłem wspinać się na mojego oprawce, który teraz jednak miał mi posłużyć jako posłanko.
Ułożyłem się wygodnie na gałęzi i przymknąłem oczy...
- Hej ty tam! - Wrzask wybudził mnie z błogiej drzemki, a ja przerażony mało nie spadłem z łóżeczka mego.
- Czego?! - Warknąłem wnerwiony i rozespany. Co jak co, ale nienawidziłem gwałtownych pobudek, a mój sen był lekki, za lekki.
- To moi bandyci! - Odburknął facet wyraźnie nie zadowolony z mojej tu obecności. - Mówiąc prościej... - zaczął lekceważąco i oschle - ...zjeżdżaj ! 
Zignorowałem jego drugą wypowiedź rozglądając się dookoła. Jacy bandyci? O czym on gada? Nagle jednak dostrzegłem całkiem niedaleko biesiadujących mężczyzn i jednego martwego. Ooo takie buty, widocznie temu tu nie odpowiada drzemiąca konkurencja... nie roztrząsałem tego długo, zeskoczyłem z drzewa już w zupełności rześki. 
- Dobra nasza! Pokarze temu palantowi. - Mruknąłem do siebie zadowolony.
- Jeszcze czego... - Powędrowałem wzrokiem po pokaźnej lodowej ozdóbce na jego ręce. - Sopelku. Byłem tu pierwszy!
Popędziłem w stronę bandytów dając chyba jasno do zrozumienia - kto pierwszy ten lepszy!
Ku mojemu zdziwieniu ten mnie wyprzedził mrożąc spojrzeniem.
- Na koniku co? - Zaśmiałem się widząc, że bandyci już dostrzegli tego geniusza i podnieśli alarm. Też mi co... Przeszedłem do większych susów jednak wciąż nie mając szans na przegonienie Sopelka. 
Ten już był przy nich i dorwał jednego z triumfalnym okrzykiem zapomniał chyba jednak, że było ich tam więcej ponieważ już jeden celował w jego piękną dupę dzidą. Jasne najlepiej od tylca.
Zamachnąłem się dobiegając akurat za  napastnika mojego "koleżki" i sieknąłem go w plecy. Sopel odwrócił się dopiero po fakcie, a bandyta zdążył mu jedynie krwią napluć w twarz po czym padł martwy. 
- Ups.. - Wyszczerzyłem się w uśmiechu do chłopaka.
Nagle zapadła cisza, a mnie coś cisnęło w głowę. Podparłem się kolanem zduszając jęk. Podniosłem wzrok tamtego spotkało to samo. Natomiast przed nami stanął starszy mężczyzna ze srogą miną. Speszyłem się rozmasowując formującego się w miejscu uderzenia laski guza. Od tego dziadzia biła niespotykana mądrość... aż ciarki przeszły.

<Dziadziu? Nie bij...>

Od Quith'a (do Asheroth'a i Wielkiego Mędrca)

Musiałem przyporządkować się woli ojca. Takie życie, trzeba go słuchać. Może nie zawsze podoba mi się to co muszę zrobić, ale nie mam nawet jak zaprotestować. No, a gdybym jednak zaprotestował... To marne moje życie.
Lubiłem Mędrca. Był z niego dobry rozmówca. Do tego uczył. Dzięki niemu mogłem odpocząć od codziennej rutyny. Różnił się od ojca i traktował mnie jak równego. Pomimo to ojciec kazał mi go szanować niczym siebie i kazał mi robić wszystko co Mędrzec będzie mi kazał. Nie odwiedzałem go często. Ojciec mu ufał, ale mimo to posyłał mnie do niego może dwa razy w tygodniu.
Co do Rithan'a to miałem mieszane uczucia. Jak zrobiłem coś źle to dostawałem od niego większy wycisk niż od ojca. Dlatego się go bałem. Jego i jego technik nauczania.
Może mógłbym się stać idealnym uczniem? Może mógłbym się rzeczywiście podszkolić? Może mi się wydaje, że jestem na to za słaby? Nie... Chyba zwyczajnie nie mam jak sprostać tym wszystkim wymaganiom. Nawet nie jestem pewien czy tego chcę. Nie mam planu na przyszłość. Prawdopodobnie zdecyduje o tym ojciec... O ile w ogóle przeżyję tyle lat, by myśleć o czymś na poważnie. Teraz jestem bachorem, którego jedynym zadaniem jest słuchanie ojca.
Chciałbym zostać kimś. Chciałbym zabijać i skazywać takich jak mój ojciec. Tylko nigdy nie będę mieć ku temu możliwości, jestem za miękki i za słaby. Ciekawie byłoby raz spojrzeć na takiego tyrana, błagającego o litość. Zawsze to ja błagam. Klęczę, płaczę i błagam roztrzęsionym głosem... Wątpię, żeby ta cała tyrania wyszła mi kiedyś na dobre.
Wyszedłem z domu i spokojnym krokiem ruszyłem do Mędrca. Mógłbym teraz uciec, odejść, ale ojciec by o tym wiedział, nie potrafiłem go przechytrzyć. Nie raz próbowałem, ale nigdy mi to nie wychodziło. Byłem zmuszony robić to co mi każe i robiłem to, zawsze. Od kiedy mama nie żyje, jestem skazany. Dosłownie.
Niedługo zajęło mi dojście do mieszkania Wielkiego Mędrca. Zapukałem i wszedłem do środka. Od środka wypełniło mnie ciepło. Uśmiechnąłem się delikatnie i rozejrzałem tak, jakbym był tu pierwszy raz.
- Znowu to robisz. - usłyszałem za plecami - Znowu się rozglądasz jakbyś pierwszy raz widział to pomieszczenie.
- Wiem. Lubię to robić.
- I znów odpowiadasz to samo. - powiedział z uśmiechem
Zamyśliłem się i spojrzałem mu w oczy.
- Ojciec kazał mi przyjść. Przygotować się.
- Musisz się wstawić?
To co powiedział było bardziej stwierdzeniem niż pytaniem. Mówił często w ten sposób. Robił tak dlatego by nie wyglądać na wszechwiedzącego. On dobrze wiedział to o co pytał, ale i tak czekał na odpowiedź. Sprawiał, że rozmówca czuł się jak prawdziwy i potrzebny informator.
- Muszę... Ale nie chcę. - stwierdziłem ze smutkiem

<Ojcze? Wielki Mędrcu?>

Od Giselle (do Tanith'a)

Mam ładny pyszczek. Mam to brać jako komplement? Powiedzmy, że tak, ale taki facet tak się zwracać do szesnastolatki? A po za tym po co mi się pyta czy jestem pierwszy raz? Czy tak trudno się tego domyśleć? Cóż... zaczął tłumaczyć mi wszystko po kolei. To jest tam, a tam to tam. Aha, dobra, rozumiem. Jednak wciąż nie wiem gdzie ten cały pałac. I nawet nie zorientowałam się kiedy wziął mi mieszek. No dobra. Będzie trzeba posłuchać jego rad. Wzięłam od niego moje monety. Tanith chciał się tłumaczyć dalej, a to skończyłoby się na rozbawieniu mnie. Od zawsze rozbawiali mnie tacy ludzie. W końcu jednak musiałabym się dowiedzieć gdzie jest pałac. Całą drogę ładnie mi wytłumaczył i zniknął. Westchnęłam. Jak dobrze, że się na niego natknęłam. Chociaż nie, wróć. To nie jest dobrze. Co jak co, ale wydawało mi się, że mnie podrywa. Chyba nawet nie zdaje sobie sprawy z tego ile mam lat. Pełnoletnia nie jestem. Ruszyłam w stronę świątyni. Kiedy byłam niedaleko zatrzymałam się. Teraz na południe. Rozejrzałam się dookoła. Zerknęłam na niebo. Zmarszczyłam brwi i ruszyłam na południe. Wkrótce dogonił mnie Tanith. Spojrzałam na niego. Razem brnęliśmy w ciszy pod górę. Chcę mieć to wszystko za sobą.
 
<Tanith? :3>

Od Ethana

Gdy już przekonałem Czorta, że się lepiej czuje, postanowiłem poszukać Rosyjo. Zajrzałem do domu. Wszystkie pomieszczenia były puste. Poszedłem do ogrodu i zacząłem ją wołać, gdy nic nie usłyszałem wpadłem w panikę, sądząc, że coś się jej stało. Ale jak zbliżyłem się do daszku usłyszałem odpowiedz: 
- Tutaj jestem 
Dziewczyna siedziała na dachu. Gdy zeskoczyła na ziemię, instynkt sam zadziałał i nim się zorientowałem miałem ją w ramionach i tuliłem do siebie. Po kilku minutach puściłem ją trochę zawstydzony i spojrzałem w jej błękitne oczy. Znów mnie zmroziło, nigdy nie byłem zakochany i myślałem, że mnie to nie spotka, ale teraz coś czułem, coś pięknego, ciepłego, radosnego. Nie wiedziałem co robić nagle coś mi błysło w pamięci i nagle wypaliłem:
- Rosyjo na śmierć zapomniałem o wezwaniu - wyciągnąłem z kieszeni kartkę i jej podałem - Mogłabyś mi pokazać gdzie mogę znaleźć Wielką Sale i Króla Urdona?
- Dobra pokażę ci gdzie to jest tylko pójdę po konie - powiedziała i odwróciła się w stronę stajni.
- Poczekaj chwile zaraz tu przyjdą oba konie - uśmiechnąłem się tajemniczo i gwizdnąłem, a po chwili usłyszeliśmy tętent kopyt, i zobaczyliśmy jak do nas biegną Czort i Nira. Gdy mój koń się do mnie zbliżył ukłonił się w powitaniu i położył żebym nie musiał się bardzo męczyć przy wsiadaniu. Najpierw jednak pomogłem Rosyjo wspiąć się na siodło, a potem sam wgramoliłem się na swojego wierzchowca.
- No to jedź pierwsza - powiedziałem to i szepnąłem koniowi, że jestem mu wdzięczny.
- Dobrze - pogłaskała konia po szyi i powiedziała mu coś do ucha, chwyciła się siodła, a wierzchowiec puścił się galopem. Popędziłem za nią zapominając, że dopiero co wróciłem do sił. Tęskniłem za wiatrem we włosach i odgłosem kopyt uderzanych o podłoże, ale po chwili poczułem przeszywający ból w żebrach i brak oddechu. Mój koń jakby to wyczuł, parskną i zatrzymał się. 
Rosayo, gdy to usłyszała zwolniła konia i spojrzała na mnie, a gdy zobaczyła w moich oczach ból, zrozumiała, że galopowanie mi nie służy i zapytała:
- Chcesz odpocząć?
- Nie, spokojnie muszę tam dojechać ale, widać galop mi nie służy więc zwolnijmy tempo  - powiedziałem i od razu się uśmiechnąłem się do niej.
- Dobrze, ale pojadę koło ciebie w razie czego - powiedziała, ja przytaknąłem i ruszyliśmy kłusem.
Po dotarciu na miejsce powiedziałem:
- Mam prośbę przypilnowałabyś konie a ja dowiem się co i jak - uśmiechnąłem się do niej czarująco
- Dobrze, poczekam tu - stwierdziła.
- Czort pilnuj ją - usłyszałem prychnięcie na potwierdzenie i wszedłem po długich schodach do bogato zdobionej sali.

Od Rosyjo (do Ethana)

Spojrzałam na Ethana, był taki sam jak ja. Nawet jego matka była z tej samej rasy co moja, ale jak powiedział, że został znienawidzony przez swoich to mi się smutno zrobiło. Spytał jak tam jego wierzchowiec
- Dobrze. Jest cały i zdrowy! Bym zapomniała prosił mnie, żebym ci przekazała, że życzy ci szybkiego powrotu do zdrowia - powiedziałam.
Spojrzał na mnie z uśmiechem. Ethan miał cudny uśmiech, ale później do niego dotarło co powiedziałam.
- On ci to powiedział? Skąd to wiesz? - pytał zaskoczony
- Em, ponieważ z nim rozmawiałam i jest bardzo miły! - dodałam i wyjaśniłam - Potrafię rozmawiać ze wszystkimi zwierzętami
Uśmiechnął się, a ja sprawdziłam znowu czy nie ma gorączki. Poszłam po coś do picia i jak wróciłam podałam mu herbatę. Wypił ją i zaczęliśmy rozmawiać... Widać, że szybko wracał do sił. Już mógł chodzić, cieszyłam się z tego powodu. Zaprowadziłam go do jego konia. Przywitał się z nim i zaczął opowiadać co przeżył. Postanowiłam ich zostawić samych. Wyszłam i wspięłam się na dach. Ciekawe co u siostrzyczki? Nagle usłyszałam jak mnie woła..
- Tutaj jestem! - krzyknęłam i zeskoczyłam
Widać, że się martwił. Nie wiem jak, ale nagle znalazłam się w jego objęciach. Przytulił mnie.. Zaskoczyło mnie to, ale przy nim czułam się bezpieczna.... Nawet nie próbowałam się wyrwać z jego objęć. Jeśli byłoby to możliwe mogłabym trwać tak przez cały czas...

<Ethan?>

Od Ethana (do Rosyjo)

Gdy patrzyłem na nią jak się waha, czy powiedzieć mi, że jest mieszańcem, smuciła mnie, że się tego wstydzi. Ale jak powiedziała, że jest z ojca Makh'Araj i matki Dakh'Ranie nie mogłem wytrzymać po prostu wybuchłem śmiechem, tak głośnym i radosnym, że uspokoiłem się dopiero, jak mnie dopadł kaszel i ból. Gdy zobaczyłem ją jak patrzy zaskoczona, znów zacząłem się śmiać ale mniej gwałtownie. Nie dołączyła się do mnie, postanowiłem wszystko wyjaśnić:
- Moja droga Rosyjo pozwól, że ci się przedstawię jak należy - uśmiechnąłem się tajemniczo.
- Ależ nie trzeba znam już twoje imię - powiedziała. 
- Oczywiście, że znasz, ale reszty nie - powiedziałem i znów się uśmiechnąłem - Jestem książę Ethan, pochodzę z rodu króla Makh'Araj, który mnie nienawidzi, posłał mnie nawet na śmierć, i matki Dakh'Ranianki, która mnie zostawiła pod opieką ojca. Więc jestem księciem mieszańcem, który został przez swoich znienawidzony - skończyłem ze smutnym uśmiechem. 
Gdy zobaczyłem jak bardzo zasmuciłem mojego anioła musiałem zmienić temat - Hej nie smuć się, jest dobrze, a jak tam mój konik?

< Rosyjo? >

Od Rosyjo (do Ethana)

Kiedy Ethan upierał się, że musi iść zgodziłam się i poszłam z nim, lecz po paru metrach osunął się i stracił przytomność. Podbiegłam do niego i przewiesiłam jego jedną rękę przez moją szyję i dźwigałam go aż do medyka. Okazało się, że w rany wdało się zakażenie, ale na szczęście nie postąpiło znacznie i uzdrawiająca moc Quaarianina podziałała. 
Siedziałam przy chłopaku do następnego ranka.
- Gdzie jestem? - spytał, gdy się przebudził.
- W moim domu. Straciłeś przytomność i zaniosłem cię do medyka, a potem, jak cię uleczył, to pomógł mi przenieść cię tu. W rany wdało się zakażenia, ale już wszystko dobrze - odpowiedziałam
Spojrzał na mnie i widziałam smutek w jego oczach.
- Jesteś blada! - krzyknął przerażony
- To nic takiego, zajmowałam się tobą dopóki się nie obudziłeś - powiedziałam.
Zrozumiał, że nawet w nocy musiałam się nim opiekować. Nakłaniał mnie do odpoczynku, lecz odmawiałam, mówiąc, że to jego zdrowie jest najważniejsze. Przyniosłam mu coś do jedzenia i swoją dłoń położyłam na jego czole. Uśmiechnęłam się radośnie, nie miał już gorączki, ale musiał jeszcze odpoczywać.
- Jak się czujesz? - spytałam zmartwiona - Proszę, mów prawdę!
Uśmiechnął się, a po chwili wybuchnął śmiechem
- Lepiej mi, dziękuję - odparł.
Ulżyło mi, na prawdę mi ulżyło. Był taki miły i dobry.... Szkoda, że muszę być mieszańcem, takich jak ja się nie lubi... nie kocha. Co ja wygaduję! Nawet się nie znamy...
- Rosyjo mieszkasz tu? Jesteś Quaarianką? - spytał.
- Nie, ja tu nie mieszkam. Ja i moja siostra otrzymałyśmy wezwanie od króla Urdona, więc przybyłyśmy. Jestem z Tharvis, pierwszego królestwa Makh'Araj. - powiedziałam. 
Przyjrzał mi się badawczo.
- Nie wyglądasz na jedną z Makh'Araj. - stwierdził. 
No tak, wszyscy z tej rasy mają czarne włosy i tatuaże, a ja nie, ponieważ moją matką była jedna z Dakh'Ranów. Jestem mieszańcem, a jak mam mu to powiedzieć znienawidzi mnie tak jak inni....
- Aż tak to widać? - spytałam.
Przytaknął, widziałam, że chciał wiedzieć dlaczego, choć z bólem, ale powiedziałam mu.
- Ponieważ moja matka była Dakh'Ranianka, a ojciec Makh'Araj. Jestem mieszańcem - nie umiałam kłamać...
Czekałam jedynie jak zacznie na mnie krzyczeć.

<Ethan?>

Od Ethana (do Rosyjo)

Gdy patrzyłem na Rosyjo jak cierpi, dlatego, że nic więcej nie może dla mnie zrobić postanowiłem udawać, że już mi lepiej i, że mnie nie boli chociaż ledwo żyłem.
- Dziękuję ci, za zaopiekowanie się mną i moim wierzchowcem, naprawdę już dobrze - uśmiechnąłem się do niej radośnie. - Jeszcze chwile posiedzę i już ci nie będę głowy zawracać.
Gdy to powiedziałem przyjrzałem się jej i stwierdziłem, że wygląda jak jedno z tych niebiańskich stworzeń, nie lepiej ona była jak bogini i jedna część nie chciała tu zostać, na zawsze, i się nią zaopiekować żeby nie smuciła się. Jednak ta rozsądna cześć twierdziła, że muszę iść, bo jej w ogóle nie znam i gdyby dowiedziała się z jakiej rasy się wywodzę, wystraszyłaby się i mnie znienawidzila chociaż nie jestem taki jak oni. 
- A i dziękuję za herbatę, jesteś bardzo miła.
- Nie ma za co - uśmiechnęła się lekko, lecz w oczach miała smutek i żal.
Po kilku minutach picia herbaty stwierdziłem, że czas na mnie. Wiec podniosłem się bardzo ostrożnie powoli i się do niej uśmiechnąłem,  wtedy przeszedł mnie potworny ból i z uśmiechu powstał grymas. 
- Przepraszam za kłopot i jeszcze raz dziękuję za pomoc. Ale na mnie już czas mogłabyś mi pokazać gdzie jest mój wierzchowiec?
- E..Oczywiście zaprowadzę cię, ale nie wydaje mi się, że dasz radę gdziekolwiek jechać, - przejrzałam mi się - a poza tym dopiero co rany przestały krwawić.
- Spokojnie nie bój się o mnie, dobrze się czuje - uśmiechnąłem się do niej.
- No dobrze, ale jak coś możesz tu zostać jeszcze trochę mam wolny pokój.
- Naprawdę nie mogę muszę... - musiałem złapać bolesny oddech - już iść.
- No dobrze jak się upierasz, to chodź za mną.
Poszedłem za nią, czując coraz większy przytłaczający ból. Po połowie drogi musiałem oprzeć się o ścianę, bo nie mogłem złapać oddechu. Gdy już miałem iść dalej coś mnie przytoczyło i osunąłem się po ścianie na ziemię. Po chwili usłyszałem krótki krzyk i szybkie kroki. Poczułem czyjeś rece na moim nadgarstku, ktoś sprawdzał mi puls. A potem poczułem jak ktoś mnie lekko dźwiga i przewiesza moje ramię przez szyję i w takiej pozycji ciągnie mnie gdzieś. Potem poczułem miękkie łóżko, delikatną i puszystą kadrę. Wtedy zapadłem w bardzo głęboki sen. 
Wszędzie wokół było dużo mojej krwi i innych ludzi. Ja byłem umierający po środku stosu trupów i pomyślałem" oto mój los. Nagle coś mnie wyciągnęło z tego snu. Poczułem jak łzy i pot się mieszają na mojej twarzy, a potem poczułem chłód i wilgoć ręcznika na czole i policzkach wiedziałem, że znów mam gorączkę. Budziłem się, to zasypiałem, ciągle miałem gorączkę.

<Rosyjo? >

Od Tanith'a (do Giselle)

Dziewczyna wyglądała na zrezygnowaną i padniętą.
- Pierwszy raz w mieście, Giselle? - spytałem. - Ktoś taki od razu powinien pomyśleć o przewodniku, bo jak się nie zna uliczek, to można się nieźle wpakować, i nie o zgubienie się tu chodzi. Tak ładny pyszczek to cenna rzecz.
Kargijka sparaliżowała mnie wzrokiem. Sądzę, że ją uraziłem w pewnym sensie. Często mi się zdarza, nie nowość. A przecież chciałem tylko być miły. W pewnym sensie powiedziałem jej, że jest ładna, a więc i że mi się podoba, ale najwidoczniej zrobiłem to jak zwykle źle. Zastanawiałem się dość często czy to oni wszyscy mnie nie rozumieją czy to ja jakoś inaczej mówię. No bo co bym nie powiedział to albo ktoś zrozumiał źle, nie widział sensu w tym co mówię, lub wręcz szukał czegoś czego nie było. 
Wróćmy jednak do dziewczyny, która stała przede mną.
- Cóż kilka wskazówek. Najlepszymi punktami orientacyjnymi są wieża świątyni bogini Amere, o tam - wskazałem białą wieżyczkę na zachodzie, na której powiewał biały proporzec - i "włócznie" przy głównej bramie, tam - obróciłem dziewczynę na północ, by mogła zobaczyć co chciałem jej pokazać. 
- Widzę - mruknęła.
- No jak znasz te miejsca to zawsze trafisz gdzieś, gdzie cię dalej pokierują. Lekcja druga: jak gdzieś jest ciemno i cuchnie zjełczałym piwskiem, to omijaj szerokim łukiem i często oglądaj się za siebie. Lekcja trzecia: to - pokazałem jej jej własny mieszek, w którym pobrzękiwało kilka monet - trzymaj bliżej ciała i schowane.
- Kiedy ty..? - warknęła. 
- Widzisz, nawet nie poczułaś. A skora ja mogłem, to inni też mogą i oni ci tego nie oddadzą. Jak się spłuczesz całkiem, możesz iść do świątyni, tam ci pomogą. Ale radzę nie naużywać ich dobroci, bo to nie ładnie...
- Za kogo ty mnie masz? - syknęła.
- Za nikogo.. to znaczy nie miałem na myśli nic złego... - tłumaczyłbym się dalej, ale coś, a raczej ktoś przykuł moją uwagę. - Wiesz... będę musiał coś zrobić. Karczmę znajdziesz tam - wskazałem grupę budynków. - Tam wynajmiesz nocleg, kupisz jedzenie i tak dalej.
- A gdzie pałac? - zapytała.
- Pałac... to do świątyni, później na południe i cały czas pod górę. nie przeoczysz. Znajdę cię jeszcze, nie martw się - rzuciłem, pomachałem jej z uśmiechem i ruszyłem w swoją stronę, wysłuchać co ma mi do powiedzenia jeden jegomość.

<Giselle? Ja cię jeszcze znajdę tylko coś załatwię ;)>

niedziela, 10 sierpnia 2014

Od Rosyjo (do Ethana)

Kiedy moja siostrzyczka odjechała było mi smutno, nie znałam tu nikogo i się bałam. Nagle usłyszałam tętent kopyt. Spojrzałam w tamtym kierunku i zobaczyłam galopującego konia. Zatrzymał się o kilka metrów ode mnie, a mężczyzna siedzący na nim spadł na ziemie. Wystraszyłam się, a jego koń poprosił mnie o pomoc. Pobiegłam do chłopaka i szybko. Po krótkich oględzinach pobiegłam kupić bandażem i inne potrzebne rzeczy. Wróciłam po kilku minutach. Zajęłam się ranami nieznajomego, dokładnie obandażowałam je. Potem zajęłam się jego wierzchowcem, a kiedy wróciłam do chłopaka stwierdziłam, że odzyskał przytomność.
- Twój wierzchowiec jest oporządzony, najedzony i trochę poddenerwowany twoim zdrowiem. Jesteście strasznie zżyci ze sobą widać to po tym jak się o siebie troszczycie. A teraz odpoczywaj za niedługo przyjdę, teraz idę uspokoić twojego konia - powiedziałam do niego
Podeszłam do konia i zaczęłam go uspokajać.
- Już dobrze przyjacielu. Już nic mu nie grozi - mówiłam szeptem.
Po paru minutach jego koń się uspokoił, więc znów podeszłam do mężczyzny i widząc, że chce wstać pomogłam mu.
- Powinieneś odpoczywać - stwierdziłam - Jestem Rosyjo, a ty jak masz na imię?
- Ethan i dziękuję za pomoc.
Uśmiechnęłam się i zaprowadziłam go do naszego pokoju. Nie wiem kiedy, ale moja siostrzyczka dała mi do niego klucze. Przygotowałam herbatę i podałam mu ją. Spojrzałam na jego rany. Było mi przykro, że nie mogę już nic więcej zrobić. Na pewno czuje ból. Dołowało mnie to, że jestem taka słaba i nieprzydatna, zwyczajnie... bezużyteczna. Ethan spojrzał na mnie
- Coś się stało? - spytał trochę zmartwiony.
- Przepraszam, ale byłam w stanie tylko tyle zrobić dla ciebie, żeby uśmierzyć twój ból. Ja... - mój głos zadrżał.
Nienawidzę patrzeć jak ktoś cierpi, nigdy nie chciałam, żeby ktoś cierpiał. Chciałam móc być przydatna, żeby w końcu ktoś mnie docenił, ale nie potrafiłam być taka. Zawsze wszystko psułam i ja.... - Ja... - znowu mój głos się załamał...

<Ethan?>

Od Ethana (do Rosyjo)

Gdy usłyszałem jak ojciec mówi do swoich towarzyszy, że niedługo pozbędzie się ciężaru, od razu wiedziałem, że o mnie chodzi. Postanowiłem się przygotować i pozbierać kilka rzeczy. Schowałem do swojego małego skórzanego tobołka kilka sztuk wysuszonego mięsa, które suszyłem na taki właśnie wypadek. Zdawałem sobie sprawę z tego, że ojciec wyśle mnie na śmierć. 
Przyszykowałem mojego konia za bramą z paroma sztukami skór do przykrycia i szablę, którą podwędziłem z arsenału wojskowego i mały sztylet, tak by nikt go nie zobaczył. Potem poszedłem do siebie i czekałem na wezwanie. Po kilku godzinach przyszedł ojciec i kazał mi się ubrać i wyruszyć do miasta Yrs w stolicy Quaaria. Jak podejrzewałem nie dostałem nic ciekawego nawet mi konia nie zaproponowali. 
Poszedłem bez słowa skargi. Przeszedłem przez bramę i jeszcze kilka kilometrów aż doszedłem do mojego ogiera i ruszyłem kłusem w stronę stolicy. 
Pierwszy tydzień wędrówki przeszedł bez kłopotu. Miałem kilka postojów na zjedzenie i napojenie mojego wierzchowca. Czort był tak inteligentny i mi oddany, że mogłem się przespać na jego grzbiecie, a on szedł prosto tam gdzie zmierzaliśmy. W trzecim tygodniu wędrówki napotkałem grupę bandytów składającą się z trzech mężczyzn i dwóch kobiet uzbrojonych w miecze.
Dzięki pomocy Czorta udało mi się ich pokonać, ale niestety zostałem ranny w rękę i żebra. Odjechałem kawałek i zatrzymałem się, żeby opłukać rany i je zawiązać prowizorycznie materiałem. Po kilku kilometrach osłabienie dało się we znaki, więc znalazłam małe źródełko, napoiłem konia, umyłem siebie, zawiązałem nowy opatrunek i zjadłem sztukę mięsa. Ruszyłem dalej w drogę. 
Obawiałem się, że nie dotrę na miejsce ponieważ do ran wdało się zakażenie, dopadła mnie gorączka z bólem i z każdym kilometrem byłem bardziej osłabiony i częściej zasypiałem. Czort był tak bardzo zaniepokojony moim stanem zdrowia, że postanowił pogalopować ze wszystkich sił, a mi tylko pozostało tak mało sił, że z ledwością dałem rade przytrzymać się siodła żebym nie spadł na ziemie. 
Gdy dotarłem do bramy stolicy miałem majaki i brakowało mi siły nawet, żeby się unieść, a co dopiero mówić cokolwiek. Po kilku kilometrach za bramą mój ogier się zatrzymał, a ja zemdlałem. Gdy się obudziłem od razu chciałem wstać i się bronić. Bałem się także o mojego przyjaciela. Przed wstaniem powstrzymał mnie tak duży ból, że aż straciłem oddech, po chwili gdy ból miną usłyszałem cichy, ciepły, kojący głos: 
- Uspokój się, wszytko dobrze - Pomyślałem o Czorcie a po chwili usłyszałem. - Twój wierzchowiec jest oporządzony, najedzony i trochę poddenerwowany twoim zdrowiem. Jesteście strasznie zżyci ze sobą widać to po tym jak się o siebie troszczycie. A teraz odpoczywaj za niedługo przyjdę, teraz idę uspokoić twojego konia.

<Rosyjo?>

Od Akiry

Patrolowałem jakieś pustkowie niedaleko stolicy konno w poszukiwaniu małej grupki bandytów; za ich głowy dobrze płacą, więc czemu nie skorzystać?
Co jakiś czas przystawałem obserwując okolicę. Za ten czas Than skubał trochę trawy. W pewnym momencie ujrzałem dym za małym wzgórzem. Zerwałem konia do galopu i po chwili stałem na wzniesieniu. Za skałą stał bandzior-strażnik. Musiałem jego na pierwszym miejscu wyeliminować. Zeskoczyłem bezszelestnie z konia.
- Than zostań... - wyszeptałem.
Ogier cofnął się do tyłu za linie wzroku i zaczął skubać trawę. Skupiłem się na swojej ręce i poczułem otaczający ją chłód. Z szybkością obeszła lodem; tworząc na łokciu i palcach ostre zakończenia.
Strażnik stał na oko dwadzieścia metrów od obozu. Musiałem go umiejętnie zabić żeby nie narobił hałasu. Podkradłem się do niego bezszelestnie. ''Normalną'' ręką złapałem go za usta, a tą zamarzniętą wbiłem w jego plecy uszkadzając kręgosłup. Lód wszedł w jego ciało gładko, nie łamiąc się i zamroził część organizmu.
Z szybkością wyrwałem rękę z truchła. W tym samym momencie runął na ziemię, martwy. Popatrzyłem w kierunku ich obozu. Siedziało ich tam z pięciu pijąc piwo i planując następny atak na karawanę czy coś innego. Nie byli nawet świadomi że przed chwilą zginął ich kompan.
Zrobiłem szybkie rozpoznanie terenu, który mógłby stać się moim sojusznikiem. Zatrzymałem wzrok na jednym z pobliskich drzew. Siedział tam ktoś i również planował atak na bandytów...

<Ktoś?>

Od Giselle (do Tanith'a)

Wiedziałam, że się zgubię! Co jak co, ale tutaj nie działa mój zmysł orientacji. Jak na razie to cały czas chodzę w kółko. Dobra, jakoś się odnajdę. Właśnie przemierzałam nową trasę oglądając się dookoła. Wszystko było tutaj nowe, a ja... znowu jestem w tym samym miejscu! Wszystko jest tutaj bardzo podobne. Grr...! Właśnie kiedy miałam ruszyć znikąd pojawił się jakiś facet.
- Pomóc w czymś może? - zapytał, zwracając na siebie uwagę.
Spojrzałam na niego podejrzliwie. Uśmiechał się do mnie przy czym ja czułam się dziwnie. Zakłopotana? Nie... nie ja! Odepchnęłam tę myśl na bok. Przejdźmy do oczywistszych rzeczy. Kolorowe oczy, rude włosy... Zarik jak nic!
- Tanith do usług panienki - przedstawił się i lekko skłonił głowę.
Dalej się uśmiechał, kretyn jeden. To trochę irytuje, kiedy sam nie masz po co się uśmiechać i cieszyć z życia. Cóż... ja większość czasu leniuchuje no, ale dobra. Kiedy podniósł głowę spojrzałam na niego głęboko rozmyślając. Ufać mu czy też nie. W końcu postanowiłam zaryzykować. Westchnęłam ciężko.
- Gisell - powiedziałam szybko i krótko. - Mógłbyś oprowadzić mnie po mieście? Gubię się tutaj - mruknęłam niezadowolona.
Nie sądziłam, że kiedykolwiek się zgubię mój zmysł już dawno zanikł wraz z przekroczeniem bram miasta.
 
<Tanith?>

Od Arshii (do Asheroth'a/Rosyjo)

Rosyjo nadal bawiła się z sarną. Widać było, że nie zdawała sobie sprawy z powagi sytuacji. Jeśli dzisiaj nie będzie tej audiencji to zjeżdżam stąd. Nie mam zamiaru czekać aż się wszyscy zjawią.
- Rosyjo wracamy - rzekłam krótko
Bez sprzeciwu ruszyła za mną. Po godzinie dotarliśmy do miasta, dalsze swoje kroki skierowałam do stajni. Zaczęłam oporządzać najpierw konia, a potem siodłać go. Rosyjo też już chciała to zrobić, lecz ją wstrzymałam.
- Ty zostajesz tu - powiedziałam wyprowadzając konia
Była smutna, ale nie kłóciła się. Odprowadziła mnie kawałek. Postanowiłam skrócić swój czas przejażdżką po okolicach. Przez miasto jechałam stępem, ale gdy tylko opuściłam mury miasta to ruszyłam cwałem. Wiatr rozwiewał mi włosy. Czułam się wolna jak ptak, wolna od trosk i zmartwień. Mojemu koniowi też się to podobało. Po godzinie takiego szalonego biegu zrobiłam przerwę. Zsiadłam z konia i usiadłam na trawie, Brego pasł się nieopodal mnie. Zaczęłam wsłuchiwać się w szum drzew, śpiew ptaków. Nie chciało mi się wracać do miasta. Jeśli nie będzie w przeciągu dwóch dni tej audiencji to opuszczamy Yrs i ruszamy dalej zwiedzać. Nagle Brego trącił mnie...
- Co jest ? - spytałam, wiedząc, że nie zrozumiem jego mowy.
Odwróciłam się, a za mną ktoś stał.
- Kim jesteś? - spytałam.
Byłam czujna i gotowa do ataku. Tajemnicza osoba się nie odezwała, lecz stała jak słup soli. Oceniał mnie wzrokiem. Odezwał się dopiero po chwili.
- Jestem Asheroth, a ty?  
Teraz to ja milczałam, przyglądając mu się.
- Arshia - odpowiedziałam krótko
Mężczyzna przyglądał mi się badawczo
- Co tu robisz? - spytał. 
- A ciebie co to obchodzi? Nie twoja sprawa - rzekłam.
Szybko dosiadłam konia, jeszcze raz spojrzałam na mężczyznę i odjechałam. Koń prychnął z niezadowolenia. Pogłaskałam go po szyi.
- Uspokój się Brego..
Ujechałam dość spory kawałek drogi i zeskoczyłam z konia. Tu już słyszałam szum wody... Powinnam już wracać, ale nie miałam zbytniej ochoty. Ten mężczyzna też mi nie dawał spokoju. Był jakiś dziwny....

<Asheroth? Rosyjo co porabiasz?>

Od Abyss

Drobna postać rysowała się w półmroku pomieszczeń, oświetlana strzelającym blaskiem paleniska. Z wolna rozczesywała długie falujące włosy majestatycznie opadające na jej smukłą i delikatną sylwetkę. Nie była ona szczególnie widowiskowa ani nawet nie przyciągała uwagi gdyby nie kontrast jaki dawały jej oczy... Ciemne, głębokie w zupełności odróżniające się od jasnej cery i loków damy.
Przeklęty ten kołtun! - przeleciało mi przez myśli, kiedy dobrałam się do końcówek.
Warknęłam niezadowolona szarpiąc grzebieniem jeszcze mocniej.
W końcu puścił bez większych strat, a ja mogłam spokojnie poczynić kolejny krok w codziennej toalecie.
- Panienko? - Usłyszałam nagle jedyny głos, który odbijał się o te ściany od miesięcy. 
- Abyss, śniadanie - Kontynuowała, gdy obróciłam głowę. 
W odpowiedzi jednak jedynie przytaknęłam nie otwierając nawet ust.
Przeszłam zaraz za nią tak jak stałam do jaśniejszego pomieszczenia jadalnego. Na stole stały rozmaite pieczywa, ser, mleko, owoce. 
Jednak nie to najbardziej zwróciło moją uwagę.
Zacisnęłam w dłoni materiał mojej sukienki jeszcze mocniej.
W pełnym świetle słońca przy dodatkowym nakryciu siedziała ona... Z błogim uśmiechem na twarzy, zupełnie tak, jakby każdy dzień mojego życia był normalny.
Jej wzrok był skierowany na mnie jednak nie zareagowała zupełnie na moje wejście, już chciałam odejść gdy...
- Wszystkiego najlepszego Abyss! - Zaszczebiotała słodko kobieta jednym ruchem ręki dając do zrozumienia służącej, że ma postawić na stole wielgachny tort, który jakby znikąd pojawił się w jej rękach. Zawahałam się.
Urodziny? Czego ona chce? - Natychmiast zadźwięczało mi w głowie. Spojrzałam pytająco w stronę matki. 
Wciąż się uśmiechała.
Coś jest na rzeczy, ukończyłam przecież dwadzieścia lat prawie cztery miesiące temu.
- Czego oczekujesz? - Spytałam spuszczając głowę, nie mogłam już patrzyć w jej niebieskie oczy. Chorobliwie zimne i zbłąkane.
- Odejdź...- Syknęła z wciąż jednak nienaganną postawą.
Jej żądanie nie dziwiło mnie ani trochę czekałam na te słowa. Hasło, które wyzwoli mnie z uwięzi. Skłoniłam się unosząc rąbek sukienki.
- Tak też będzie. - Uniosłam głowę z bezuczuciowym wyrazem, zaraz jednak upewniając się, że widzi zrobiłam coś czego nikt by się z mej strony nie spodziewał.
Wyszczerzyłam zęby w radości.
Drobna zakapturzona postać stała nad ozdobną, kipiącą bogactwem mogiłą. 
Jej twarz zakrywał kaptur, spod którego jaśniał perlisty i szczery uśmiech. 
Schyliła się ocierając marmurową tabliczkę z kurzu. Jej oczy zaiskrzyły gdy poczuła pod swoją dłonią starannie wyryte imię Abyss.
Nie czekała tam już jednak ani zbędnej chwili dłużej.
Dosiadła niepozornego konia który przybył na jej wezwanie.
- Czy można przyjacielu? - Szepnęłam mu do ucha.
Horance zastrzygł uszami.
Stał jeszcze tak niepewną chwile, ale gdy tylko lekko stuknęłam piętami ruszył z wolna. Zmierzając w ciemność lasu wprost do Yrs.
Długo wyczekiwał tego hasła podobnie jak ja. 
Nie obracałam nawet głowy to co tu zostawiałam nie miało znaczenia.
Liczył się tylko wiatr spowodowany pędem wspaniałego wierzchowca.
Wtuliłam się w jego kark, znał drogę ja w tej wyprawie byłam tylko bagażem.
Silny powiew odsłonił drobną twarz kobiety pędzącej na koniu, rozwiał jej jasne włosy pozostawione luźno tylko na te okazje. Gdy tylko staną znów skryje je kaptur, a wstęga zdusi ich wolność.

Od Tanith'a (do Giselle)

Otrzepałem się po raz kolejny, stojąc na dziedzińcu. Robiłem to odruchowo, krzywiąc się przy tym. To niesamowite jak zapach zatęchłych papierzysk i kurzu może przylgnąć do ciebie. Nie chodziło nawet o to, że tym cuchnąłem, wręcz przeciwnie. Po tak długiej kąpieli jaką wziąłem i ilości pachnideł, które w siebie wsmarowałem. Ja ten zapach po prostu wszędzie czułem, zupełnie jakby zagnieździł się w moich zatokach. Mówi się jednak trudno. Pewne rzeczy wymagają poświęceń. Po co się tak poświęcam? Nie mam pojęcia, ale lubię to co robię, jaki jestem. Głupota...
Ruszyłem ulicami miasta. Rozglądałem się i nasłuchiwałem, zawsze gotów, by zakodować w umyśle co ciekawsze rzeczy. Oj tak byłem bardzo ciekawski, bardzo. A jeszcze bardziej lubiłem się wtrącać w nie swoje sprawy. Dlatego też stanąłem przy murku, niewidzialny i przysłuchiwałem się co też pani Rathia ma do powiedzenia swojemu kochankowi. Och, no tak, chłopak znów się nie postarał, jaka szkoda. Umówili się na dzień kolejny, oczywiście zapamiętałe datę, godzinę i miejsce schadzki. Tak an wszelki wypadeczek, gdybym do czegoś tego potrzebował.
Idąc dalej ulicą wpadłem na starego szlachcica. Przeprosiłem wylewnie, kajając się, ale nie przyznałem się za co przepraszam. Nie, nie za to, że go potrąciłem, ale za to, że idąc dalej ważyłem w dłoniach jego sakiewkę. Prosta robota i jakże przyjemna. 
Kawałek dalej moja uwagę przykuła... Kargijka. Niewiele ich było w tych stronach, a co dopiero w mieście. Oni z natury nie przepadali za murami i kamiennymi drogami. 
Dziewczyna rozglądała się, wyglądała na zainteresowaną, ale i zdezorientowaną. Podszedłem więc do niej, uśmiechając się ślicznie, jak to miałem w zwyczaju.
- Pomóc w czymś może? - spytałem, zwracając na siebie jej uwagę.
Spojrzała na mnie podejrzliwie.
- Tanith, do usług, panienki - lekko skłoniłem głowę, dalej czarując uśmiechem.

<Giselle?>

Od Asheroth'a (do Quith'a)

Spojrzałem na syna, który posłusznie niósł głowę. Samo patrzenie na niego sprawiało, że miałem ochotę westchnąć i pokręcić głową. Przypominał mi Marissę, był do niej tak bardzo podobny. Tylko do niej. Do tej samej kobiety, która zdradziła mnie i zwiała. Do tej samej, która... nie ważne z resztą, aż tak pijany nie jestem, żeby ją wspominać.
- Jutro po audiencji będziesz trenował z Rithian'em - stwierdziłem. 
W oczach Quith'a przebłysnął strach, ale chłopak nie zaprotestował. Na całe szczęście dla niego. 
- Jesteś pewien, że chcesz go zostawić pod moją opieką? - spytał mężczyzna.
- Owszem. Ja będę zajęty, a dzieciak musi ćwiczyć - rzuciłem.  - Zjesz, doprowadzisz się do porządku i pójdziesz jeszcze do Mędrca, niech ci coś wbije do łba.
- Dobrze, ojcze - powiedział dzieciak.
Wróciliśmy do posiłku. Quith zjadł i kazałem mu wyjść. Nawet nie wiem kiedy służący przynieśli kolejną butelkę wina. Nie wiem też kiedy Kyth, śmiejąc się do rozpuku, prowadził mnie do moich komnat.
- A ten znów o niej bredzi - usłyszałem jak przez mgłę słowa Rithian'a.
- Co baba potrafi zrobić z facetem... To jest straszne... 
Usłyszałem jak drzwi zamykają się, a ja leżałem na łóżku, świat wirował mi przed oczami. Czułem się źle, jakbym spadał, tak jak wtedy spadałem.
- Co robisz? - wycharczałem, spoglądając jej w oczy.  W te jej brązowe oczy, tak rzadkie u Quaarian, podobnie jak włosy w kolorze ciepłego brązu. Była wyjątkowa, niezwykła, zawsze, dla mnie szczególnie, a teraz.. Teraz spoglądałem na kogoś obcego. Zupełnie obcego.
- Przepraszam - powiedziała, nie patrząc mi w oczy. - Muszę.. nie mogę inaczej.
- Nie! Nie do cholery! - ryknąłem i złapałem ją. - Jesteś moją żoną, moją!
Zaczęła się wyrywać.
- Kocham cię... - jęknąłem, ale ona pozostała głucha. 
Szarpnąłem ją, mocno, za mocno. Straciła równowagę. Runęła w dół. Ja także. Złapałem ją jednak, drugą ręką chwyciłem krawędź muru. 
- Trzymaj się... - syknąłem na nią. 
- Nie... - stwierdziła. - Nie jestem już twoja...
- Co ty wyrabiasz...? Nie! - warknąłem gdy wyciągnęła sztylet, gdy ostrze sięgnęło mojej dłoni, wbiło się w moje ciało, rozluźniając uścisk...
Spadła, wprost w lodowatą wodę, w fale, bijące o klif. Nie wypłynęła....

<Quith?>