- Carrick! Nie! - wrzasnąłem i rzuciłem się w stronę psa, który leciał już na spotkanie ze zbójem.
Nie zdążyłem, nie mogłem zdążyć. Mój towarzysz był teraz zwierzęciem, szybkim, silnym, groźnym mimo łagodnego wyglądu. Zdołałem jednak wyszarpnąć sztylet i rzucić nim w kusznika celującego w psa. Mężczyzna oberwał w przedramię, zachwiał się i zwolnił spust. Bełt wbił się w moje ciało, z zastraszającą siłą wwiercając tuż pod obojczyk. Upadłem, szybko się jednak pozbierałem, nie miałem czasu na leżenie i zastanawianie się czy coś mnie boli.
Kły Carricka sięgnęły celu, a herszt bandy upadł, brocząc w krwi i unosząc dłonie do rozszarpanego gardła. Pozostała czwórka bandziorów już szykowała się do ataku.
Ruth'Ra wbiegła między nich, częstując napastników solidnymi kopniakami.
Chwyciłem długi sztylet w lewą dłoń i ruszyłem na kolejnego ze zbirów. Uniknąłem jego ataku, odskakując niezbyt zgrabnie, bo ból utrudniał mi ruchy i wbiłem ostrze w jego ciało. Bluznęła krew, a od jej smrodu żołądek podszedł mi do gardła. Nie lubiłem krwi, nie cierpiałem śmierci, przemoc była dla mnie ostatecznością. Tylko dla mnie chyba, bo Carrick dorwał kolejnego mężczyznę, którego powalił i kłami rozszarpał mu policzek.
Wszystko skończyło się tak szybko jak się zaczęło. Kilku zbirów zdołało uciec, trójka leżała martwa w kałużach krwi. Upuściłem sztylet i zrobiłem kilka kroków w tył. Po chwili odwróciłem się i zacząłem iść przed siebie. Targany dreszczami, bólem i mdłościami usiadłem na trawie ciężko oddychając. Usłyszałem za sobą skomlenie, który przerodziło się po chwili w ludzki jęk. Pierwsza przemiana nigdy nie trwa specjalnie długo.
- Dlaczego?! - warknąłem, gdy chłopak podszedł do mnie. Znalazł jak widać swoje rzeczy, które włożyłem do juków Mgiełki.
Carrik spojrzał na mnie speszony i jakby z lekka wystraszony. No tak, sterczący z mojego ciała bełt nie wyglądał zbyt ładnie, podobnie pokaźna plama krwi, która przesiąkała przez moją koszulę. Cholera!
- Dlaczego zachowujesz się jak pieprzona bestia!? - ryknąłem znowu. - Po co ci to było?! - wskazałem na ciała. - Co do cholery was tak kręci w odbieraniu innym życia? Jaki ma to sens?
- Przecież to oni chcieli nas obrabować, a może i zabić! - stwierdził, podnosząc głos.
Machnąłem ręką, zrezygnowany. Można było mówić jak do ściany. Tak było zawsze. Nigdy nie rozumiałem dlaczego ludzie się zabijają. Oni nie rozumieli dlaczego mam przed tym opory. Skoro byłem kimś tak silnym miałem prawo do korzystania ze swojej siły. Gówno prawda! Siła to zawsze odpowiedzialność, tylko kretyni tego nie rozumieją. Przez długie stulecia swojego życia zabiłem jedynie garstkę ludzi, tylko tych, których musiałem zabić, chroniąc nie tyle własne życie, co życie innych, i każde zabrane życie opłakałem.
Wyszarpnąłem bełt z ciała, krzywiąc się przy tym i jęcząc. Bolało jak diabli. Położyłem się na trawie, żeby nieco odsapnąć. Będę musiał jakoś zatamować krwawienie...
- Jesteś Wielkim Mistrzem, nie możesz się zwyczajnie uleczyć? - spytał.
- Mogę - syknąłem. - Ale to, że się coś może nie oznacza, że należy to zrobić.
Uniosłem się z jękiem. Zdjąłem koszulę i złożyłem ją, przyciskając do krwawiącej rany. Całe prawe ramię rwało niemiłosiernie. Pięknie, kurwa, pięknie...
<Carrick?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz