sobota, 14 maja 2016

Od Asheroth'a (do Manusa / Morwen)

Cierpliwość nigdy nie była moją mocną stroną. Tym razem nie było inaczej. Siedziałem niecierpliwie spoglądając na drzwi. W dłoni obracałem pusty już kielich, który opróżniłem ledwie chwilę wcześniej.
Miałem ogromną nadzieję, że nie będzie mi już dane zobaczyć Naitherell. Łudziłem się, że choć tym razem mój "związek" nie będzie niósł ze sobą poważnych konsekwencji, szczególnie teraz, kiedy zdawało mi się już, że zacząłem na powrót układać swoje życie. Niemal mnie to śmieszyło. Jeszcze niedawno sądziłem, że Naith to wreszcie ktoś dla mnie. Lekarstwo na to jaki byłem i co działo się ze mną w przeszłości. Sadziłem, że wreszcie spotkało mnie coś dobrego. Tak bardzo się myliłem, a za tę pomyłkę przyszło mi płacić. 
Sprawa była trudna. W pałacu działał ktoś, kto znał się an truciznach i to bardzo dobrze... Pierwszą "ofiarą" była ponoć Naith. Ponoć, bo niczego, za wyjątkiem jej słowa nie miałem. Było za to morderstwo, którego dokonano w dzień, w którym kobieta zniknęła, zostawiając mnie. Zajęty prywatnymi sprawami nie widziałem związku w tych dwóch zajściach... a może po prostu nie chciałem dostrzec związku? W końcu ufałem jej kiedyś... wierzyłem jej, zdawało mi się, że ją znam, rozumiem... i że ona zna mnie. No i znała... na tyle by mnie wykorzystać i omotać. Teraz jednak kiedy po raz kolejny użyto w mieście trucizny, a do tego w czasie kiedy w mieście widziano Naith, a do tego jeden z moich ludzi okazał się jej informatorem, nie miałem już złudzeń. Jej udział w tym co się działo był oczywisty. Powinienem kazać Manusowi ją zwyczajnie zabić. Tak byłoby prościej, szybciej i pewniej. Najbardziej irytującym jednak okazał się fakt, że nie umiałem tego od tak zrobić... skazać jej na śmierć.
W końcu ją przyprowadzono, nieprzytomną, bladą... A konkretniej przyniósł ją potwór, którego Manus targał ze sobą. Monstrum mi się zdecydowanie nie podobało, ale na szczęście nie musiałem tolerować stwora długo, bo Glista kazał mu wyjść.
- Tak kończą twoje kochanice? - zapytał Manus, unosząc wychudła dłoń Naith i pozwalając jej bezwładnie opaść.
- To nie twój interes. - Spoglądałem na Naith zastanawiając się gdzie zniknął cały jej urok, cała siła i duma, jaka biła od niej jeszcze niedawno. 
- Owszem, mój, od kiedy posuwasz moją siostrę - warknął rudzielec. 
Błyskawicznie chwyciłem mieszańca za grdykę i łupnąłem nim o ścianę. Nie powstrzymało mnie przed tym nawet to, że mały skurwiel zdarzył sięgnąć po ostrze, które boleśnie wbijało się teraz z mój bok.
- Jeżeli mówię, że coś nie powinno cię interesować, to zamknij pysk. W przeciwnym razie któregoś pięknego dnia przetracę ci kark - warknąłem zaciskając palce tak, że czułem pod opuszkami krew, która pospiesznie, aczkolwiek z trudem, przeciskała się przez tętnice. - Teraz możesz stąd grzecznie wypierdalać - syknąłem wypuszczając go z uścisku i popychając w stronę drzwi. 
- Któregoś dnia się przeliczysz, Ash - wyszczerzył się skrytobójca złowieszczo. Zupełnie tak, jakby miało mnie to w jakikolwiek sposób poruszyć. W końcu jednak wyszedł, co nie zmieniało faktu, że miałem przeczucie, że ten gnojek nie raz mi jeszcze życie uprzykrzy. Obym nie musiał bardzo żałować tego, że zaproponowałem mu współpracę.

- A-Asheroth? - W głosie Naith słychać było zaskoczenie i... radość? A może po prostu znów używała na mnie tych swoich sztuczek, którymi zakrywała mi oczy tak długi czas.
- Nie wydajesz się zaskoczona...
- Wręcz przeciwnie... Nie rozumiem... Szukałeś mnie? - spytała, całkowicie ignorując fakt, że została tu sprowadzona siłą. 
- Nie udawaj. Daruj sobie te swoje kłamstwa i powiedz mi kto zlecił ci morderstwa. A może robiłaś to na własną rękę? Tylko po co? Co chciałaś tym osiągnąć? - Starałem się mówić do niej spokojnie, choć emocje we mnie wrzały i nie chodziło bynajmniej o moją pracę. Kiedy przesłuchiwałem więźniów byłem okrutnym sadystą gotowym kości im łamać, ale byłem przy tym spokojny. Robiłem to bez emocji. Bez żalu, strachu, złości czy nawet radości. Po prostu robiłem, co musiałem zrobić.
- Nie mam pojęcia o czym mówisz... Nikogo nie zabiłam, nie ostatnio - zaczęła, a w jej głosie wreszcie pojawił się strach.
- Naprawdę uważasz, że taka zabawa ze mną coś ci da? Aż tak mało mnie znasz? - wysyczałem nachylając się nad nią.
- Ash... błagam, wiesz, że bym tego nie zrobiła - jęknęła i wstała. Wyciągnęła ramiona, starając się mnie objąć. Odtrąciłem ją na tyle mocno, że upadła przede mną. W jej oczach było zaskoczenie, które walczyło ze strachem i złością.
- Może nieco mojej gościny rozwiąże ci jęzor - warknąłem. - Zabrać ją do celi - rzuciłem na odchodne do swoich ludzi. Nie przejmowałem się krzykami Naitherel... A raczej starałem się tym nie przejmować.

Opróżniłem kolejny puchar wina i z zawodem stwierdziłem, że wciąż jestem za mało pijany, wciąż za dużo myślę i wciąż nie potrafię odnaleźć spokoju. Wstałem więc, chwiejnie nieco i powoli, by wyjść ze swojej rezydencji. Przez pewien czas krążyłem po mieście, nie mając pojęcia dokąd zmierzam... czy w ogóle mam gdzie iść. Jakoś nie spieszyło mi się wylądować w kolejnym burdelu, z kolejną butelką w dłoni i kolejna kurwą u boku. Było mi jakoś... ciężko. Czułem ciężar na barkach i poniżej gardła. To samo czułem w tamte noc, kiedy sądziłem, że umrę wreszcie w jednaj z ciemnych uliczek, znajdując ukojenie. Tak bardzo pragnąłem chwili spokoju. Odrobiny ciszy, braku zmartwień i natłoku myśli...
Stanąłem przed rezydencją Tanitha, wpatrując się w ciemne okna. Tylko ujadanie psa w oddali zakłócało ciszę nocy. Niebo było na tyle czyste, bym mógł widzieć blade oblicze księżyca, który zdobił nieboskłon i oświetlał okolicę.
Wahałem się... Nie miałem pojęcia jak Morwen zareaguje na moją obecność. Mogła mnie przecież po prostu wyrzucić, w końcu zaczęła żyć z kimś takim jak Robal, a rudzielec co jak co, ale życie od zawsze szanował. Nawet jeśli to ja działałem wedle prawa, to on miał czystsze sumienie. Dziewczyna miała prawo przywyknąć do tych przejawów cywilizacji, a moje zachowanie zwyczajnie uznać, za przejaw barbarzyństwa, którego tak nienawidziła u swego ojca. W końcu za to Odhr'an zarobił od Tanitha i skończył ze skręconym karkiem.
Ironia losu było także to, że kiedyś, równie pijany i w równie złym nastroju ruszyłem by odwiedzić tę sama kobietę, przez którą teraz czułem się zwyczajnie źle. Miałem ochotę się z tego powodu roześmiać... Ktoś, kto miał być dla mnie lekarstwem okazał się trutką, która skutecznie odbierała mi siły.
Jedyne na co miałem nadzieję, to to, że Morwen okaże się inna. W końcu znów zacząłem mieć... nadzieję. Znów zacząłem żyć, czuć jak długo jednak miało to trwać tym razem? Z obojętnością zdałem sobie sprawę z tego, że jeżeli i tym razem przyjdzie mi upaść, to już się nie podniosę... Nie będę miał na to siły.
Zapukałem w okno sypialni, która należała do Mor, zastanawiając się jak mnie przyjmie...

<Mor? Wpuścisz mnie, czy dostanę po ryju?>