Siedziałam wciąż w swojej pracowni. Zajmując umysł wszystkim, byle nie myśleniem. Nie tym, że... nieważne. To naprawdę nieważne.
Gdy skończyłam i poodkładałam wszystko na miejsca poszłam do łaźni. Wzięłam długa kąpiel, a służąca przyniosła mi posłusznie czyste szaty. Gdy tylko zabrałam co mi przyniosła, uciekła w popłochu, byle dalej ode mnie. Było mi to na rękę. O ile dziewuchy robiły co im kazałam. Nie lubiłam jak plątały mi się pod nogami.
Spięłam mokre jeszcze włosy w luźny kok kościaną spinką i wyszłam z domu. Najpierw do kamiennego korytarza, a później na nierówno ciosanych stopniach w górę, ku światłu.
Nie często wychodziłam. Nie lubiłam tego. Nie lubiłam nadmiaru słońca, a już tym bardziej nie lubiłam ludzi. Ich smrodu, hałasu jaki robili. Gdy wokół mnie za dużo się działo, gdy ktoś był za blisko... wpadałam w popłoch, panikę i atakowałam. Brutalnie i skutecznie.
Światło słońca mnie raziło. Moje oczy od zawsze widziały lepiej w nocy niż w dzień, w słońcu. Dobrze, że wejście było choć zacienione przez rosnące opodal drzewa. Zamieszkanie w tym miejscu, jaskini przekutej na sporych rozmiarów rezydencję, było moim pomysłem. Dobrze się czułam pod ziemią, tam, gdzie było chłodno i ciemno. Manus za to preferował komnaty wyciągnięte na powierzchnię ze sporymi oknami. Tak wiele nas dzieliło...
Gdy pomyślałam o ukochanym z miejsca zaczęłam się zastanawiać co robi, gdzie jest. Obróciłam się i lekkim krokiem pognałam do domu.
- Manus! - zawołałam śpiewnie i zwolniłam. Gdy szłam w stronę jego komnat usłyszałam... Płacz dziecka?!
Weszłam szybko do jego komnaty, bez pukania i stanęłam za nim.
- Manus! - wrzasnęłam, bo moich nozdrzy doszedł obcy zapach.
- Tak? Kochanie? - zapytał, a w jego głosie pobrzmiewały nuty, które mi się nie podobały. Zmrużyłam oczy, przyglądając mu się uważniej.
-
Co robisz z znów tak ważnego? Mogę spytać? - spytałam i lekko uniosłam się na palcach, próbują zerknąć na to, co jak mi się wydawało, chował za plecami.
- Noo... - jąkał się.
-
Co to za koszyk? - zadałam kolejne pytanie, ale po plecach przeszedł mi lodowaty dreszcz.
- Nie złość się Gadzinko... - wyszeptał Manus i... wyciągnął zza pleców dziecko.
Spoglądał na mnie mały, czarnowłosy chłopiec. Był... śliczny z czerwonawymi oczętami i jasną buźką.
Ile ja razy wyobrażałam sobie Manusa trzymającego na rękach takiego szkraba. Naszego synka lub córeczkę. Nasze małe kochane dzieciątko... Część mnie i jego. A teraz stał przede mną. W ramionach, niedbale trzymając wiercącego się malucha.
- Upuścisz go! - zawołałam nagle, gnana jakimś impulsem i wyjęłam delikatnie malca z jego rąk.
Oparłam dziecko na swojej piersi, jedną dłonią podtrzymując mu pupę, a drugą przyciskając lekko plecki do swojego ciała i podtrzymując główkę. Uważałam przy tym, żeby nie skaleczyć go szponami. Maluch oparł łapki na moim dekolcie i patrzył na mnie uśmiechając się słodko. Za chwile jednak usłyszałam donośne burczenie w jego brzuszku, na co chłopczyk skrzywił się i zakwilił.
- Ćśśś... zaraz cię nakarmię... - wymruczałam do niego i mocniej go przytuliłam. Szarpnęłam za dzwonki, wzywając służbę. Dziewucha przybiegła pędem.
- Przynieś mleko i butelkę - rozkazałam - Jak będzie za gorące to obedrę cię ze skóry - dodałam.
Dziewczyna wybiegła i po niedługim czasie drżącymi dłońmi podała mi szklaną buteleczkę, na którą nałożony był prowizoryczny smoczek.
Usiadłam na łóżku, posadziłam sobie malca na kolanach i dałam mu butelkę. Od razu zaczął ssać łapczywie. Ja natomiast spoglądałam na niego, lekko wplatając palce w jego włoski.
Zdałam sobie sprawę z tego, że Manus, wciąż spięty, przygląda mi się.
- Czekam... - syknęłam, wlepiając w niego oczy. - Lepiej, żebyś miał na to dobre wytłumaczenie, bo jeżeli jest coś o czym przez rok nie wiedziałam, to przyrzekam, że kark ci przetrącę...
Tylko dzięki maluchowi w moich ramionach zdolna byłam siedzieć spokojnie w miejscu.
- Nie! To nic z tych rzeczy! To nie moje! Przysięgam - zaczął gorączkowo. - To dziecko mojego brata. Carricka. Dobra? Dostałem list, zlecenie.... W końcu ktoś musiał dzieciaka zabrać... Odniosę go do Carricka. Miałem to zrobić jeszcze dziś...
- Odniesiesz.... - wyszeptałam.
No to słowo było mi... przykro? Wiem, że to było całkiem obce dziecko. Nie moje, nawet nie Manusa, choć zapewne przetrzepałabym mu skórę, gdyby mi przywlókł swoje dziecko, o którego istnieniu nie miałam pojęcia.
- Tak... - wstałam i podałam usypiającego malca ukochanemu. - Tylko pilnuj, żeby mu było ciepło... i nakarm go jeszcze dobrze... Niech twój brat o niego dba.
- Dobrze - wyszeptał, spoglądając na mnie, ale ja odwróciłam szybko głowę i wyszłam.
Stojąc na korytarzu potarłam ramiona, bo zrobiło mi się dziwnie... zimno... Nabrałam powietrza w płuca i ruszyłam szybko dalej. Może wezmę jakiś kontrakt? Znalezienie sobie kolejnej zabawki było chyba dobrym pomysłem...
<Manus?>