Wyszedłem z sali audiencyjnej. No tak, niedługo czeka mnie sporo roboty. Coś czułem, że moje beztroskie dni idą w odstawkę. Wielka szkoda, bo bycie takim dawało mi ogromną radość i pozwalało odsapnąć, odciąć się od zmartwień, obowiązków, odpowiedzialności. Sądzę, że każdy ma takie dwie strony. Jedną tą mądrą, dobrą i odpowiedzialną, a drugą.. no cóż, kompletnie szaloną, nieprzewidywalną i nieuczciwą...
No i tak à propos mojej nieuczciwości. Moje śliczne oczęta skonstruowane były tak, by widzieć wszystko co interesujące. Jeżeli to się dodatkowo błyszczało, to szedłem za tym jak ćma do ognia i nic nie było w stanie mnie powstrzymać, choćbym miał się sparzyć. Tym razem moje oczka dojrzały coś prześlicznego, przecudnego i przyciągającego mnie z mocą.
Najpierw ujrzałem śliczny, czarny kamyk. Onyks i to do tego spory. Idealny. Dopiero później z czystą zazdrością spojrzałem na dłonie, które go trzymały, a w końcu i na resztę jegomościa. Przyjrzałem się chłopakowi i wiedziałem kim jest.
- Oż ty niedobry - burknąłem do niego pod nosem, choć był przecież za daleko, żeby mnie usłyszeć. - Najpierw wplątujesz się w bezsensowne walki, a teraz posiadasz coś, czego ja chcę. Nie ładnie, nie ładnie.
Ruszyłem w stronę celu, spokojnie, naturalnie i zupełnie niezauważalnie. Nie musiałem być niewidzialny, żeby nie rzucać się w oczy.
Bardzo szybko przyjąłem dogodną pozycję, a nieuwaga dzieciaka ułatwiła mi zadanie. Gdy wpadł na mnie zgrabnym ruchem odciążyłem jego kieszeń. To było tak proste, że aż żałowałem, że nie mam co liczyć na chwilę zabawy. Mimo to byłem zadowolony z twardego, sporego kamyczka, który pieściłem w dłoni.
- Uważałbyś - burknąłem, tak dla zachowania pozorów.
- Przepraszam - jęknął potulnie. Och, ależ on słodki, aż prawie miałem wyrzuty sumienia. Prawie.
Skinąłem na niego, ale po chwili odwróciłem się:
- No ja myślę - rzuciłem i puściłem mu oko. Nie umiałem się powstrzymać od droczenia się z nim.
Odszedłem, czując na sobie jego zainteresowany wzrok. No ładnie, ładnie... zaczynała mi się podobać ta zabawa z nim. No to się pobawmy, w kotka i myszkę.
Jeszcze raz się odwróciłem i obdarzyłem chłopaka pięknym uśmiechem, po czym uniosłem dłoń, w której trzymałem swój łup.
- Sorki, ale wiesz taki zawód! - krzyknąłem, machając mu. Odmachał mi nawet, a jakże, i to nawet stalą.
Puściłem się biegiem, uważając, by nikogo nie staranować i nie stracić równowagi. Mój kochany, młody prześladowca ruszył pędem za mną, ale jemu brakowało mojej zwinności i skrzywiłem się, słysząc za plecami jego syk, gdy nieostrożny woźnica niemal go najechał. Bardzo przykre, bardzo. Zwolniłem więc nieco, żeby zdołał nadgonić i zgrabnie wskoczyłem na nieduży murek. Po nim hops na balkon i na dach. Tamten wiernie podążał za mną, ale... nie miał większych szans. Nie znał tego miejsca, podczas, gdy ja znałem tu każdy kąt, Z resztą byłem świadkiem powstawania niektórych z tych ulic i każdy kamyczek tu znałem. Nie mówiąc już o tym, że potrafiłem być niewidzialny, a to nie była jedyna sztuczka w moim repertuarze, ale o tym sza.
- Oddawaj mój kamyk! - wrzasnął za mną ile sił w płucach.
- Nie drzyj się tak! - odkrzyknąłem. - Słuch mam dobry, a jak się będziesz tak wydzierał, to zmarłych pobudzisz. Oj nie chciałbyś Drakh'a obudzić. Straszny był z niego wredniak. A kamyczka - przeskoczyłem przez barierkę i zgrabnie wylądowałem na ziemi, by po chwili znów uskoczyć w uliczkę - nie oddam.
Ganialiśmy się tak jeszcze dłuższą chwilę, w końcu jednak zniknąłem za zakrętem i to, dzięki niewidzialności, na dobre. Mój ogonek stanął, rozglądając się bacznie, w końcu puścił pod moim adresem mało przyjemną wiązankę. Był zły, ale nie tylko.
Chłopak usiadł, przygnębiony i załamał ręce. Wyglądał jakoś... marnie. Nawet bardzo.
- Morwen... - wyszeptał.
Z tonu głosu nie trudno było wywnioskować, że to ktoś dla niego ważny.
No i stało się. Kamyczek w mojej kieszeni zaczął mi ciążyć i nie miało to nic wspólnego z jego wagą.
Nie! Nie do cholery! Nie będę miał wyrzutów sumienia. Nie teraz. Może inny ja, owszem, ale nie teraz!
A jednak, gdy spojrzałem na wyciągnięty z kieszeni onyks... nie potrafiłem odwrócić się i odejść. Co innego okradać szlachcica, który kasy ma tyle, że jedna sakiewka mniej nie robi mu różnicy, a co innego orżnąć kogoś, kto nie ma zbyt wiele.
- Łap - burknąłem niechętnie i rzuciłem klejnot w stronę chłopaka.
Złapał go odruchowo i uniósł wzrok. Spojrzał na mnie zdezorientowany.
- Nie gap się tak i schowaj to dobrze, bo zaraz się rozmyślę - warknąłem na niego. - Dziadzieję na starość - jęknąłem, żałośnie sam do siebie, niespiesznie odchodząc. - Mam za miękkie serce... Jest źle...
<Carrick?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz