sobota, 29 listopada 2014

Od Fenrai’a (do Sorley'a)

Dzień był zwyczajny i wręcz nudny do bólu. Dziadyga, a raczej już nie do końca, zniknął gdzieś i za cholerę nie potrafiłem go znaleźć, a szkoda, bo chciałem się z nim podroczyć, no i być może popatrzeć na jego nowe, całkiem przyznaję apetyczne, ciało.
Zakląłem siarczyście idąc w stronę chałupy Mędrca. Trzeba było gdzieś się wymknąć, zrobić coś przyjemnego. Czegoś się napić, z kimś milusim najlepiej. Do tego jednak potrzebowałem kasy.
Właśnie miałem wejść do chaty i poszukać mojej sakiewki, gdy prawie potknąłem się o jakiegoś mężczyznę. Kucnąłem przy nieznajomym. Przyjrzałem mu się dość dokładnie i musiałem przyznać, że był interesujący. Wyglądał na co najwyżej trzydzieści lat, a to głównie przez bladą, wręcz teraz ziemistą, cerę i białe włosy. Gdyby nie to zapewne dałbym mu zapewne o wiele mniej. A mimo to miał w sobie to samo dziwne coś, jakie miał Mędrzec. Coś co sprawiało, że czuło się po protu, że jest starszy niż na to wygląda.
- No ciekawe, ciekawe... - mruknąłem do siebie i spojrzałem na jego klatkę piersiową, na której widniała plama krwi.
Dziura w miejscy serca... Podobna jak ta, którą miał Dziadyga. Przypadek? Być może, a być może nie do końca...
Wziąłem rzeczy mężczyzny i uniosłem go w miarę ostrożnie. Wolno i ostrożnie ruszyłem do swojego lokum. Tam położyłem nieznajomego. Niby nie powinienem go tu brać. Nie wpuszczałem tu przecież byle kogo, ale miałem ochotę na zabawę, a ten tu mógł mi dostarczyć nieco rozrywki. Był też zagadką, taką ciekawą, którą chce się rozwiązać. Nawet jeśli miałoby mi się nie udać to przynajmniej zabiję nieco nudę.
Powoli dokończyłem opatrunek, który białowłosy zaczął. Rana wyglądała na świeżą, ale zasklepiała się zadziwiająco szybko. Zdolność do regeneracji, jeszcze bardziej ciekawe. Niewielu ją miało, a jeśli już to zdarzało się takim istotom długo żyć.
Ledwie skończyłem, a mężczyzna zaczął coś mamrotać pod nosem. Miał przy tym niezbyt miłą minę. Jego twarz wykrzywiała się w dziwnym grymasie, jakby coś go bolało.
Nachyliłem się nad nim, opierając o bok łóżka. Wtedy on chwycił mnie za rękę. Znów mamrotał. Jakieś imiona, coś o jakimś bachorze. Nie zwracałem na to uwagi i pozwalałem się ściskać, wpatrzony w niego z fascynacją kogoś , kto odkrył dziwne stworzenie. Nagle białowłosy się ocknął. Zobaczył, że trzymam go za dłoń i oderwał się jak poparzony. To było niezwykle zabawne. 
- Przepraszam bardzo, ale czemu... - zapytał słabym jeszcze głosem.
- Miał pan koszmary. - przerwałem mu zwyczajnie ukazując jaka była sytuacja. - Chciałem wesprzeć w dodatku... Rannego. 
Rannego, interesującego i niczego sobie... Ale tego jakoś nie miałem zamiaru dodać głośno. Jeszcze nie.
Mężczyzna obrzucił się wzrokiem, jakby zastanawiając się, czy mu czegoś nie zrobiłem, lub czy mówię prawdę i znów spojrzał na mnie.
- Jestem Fenrai - powiedziałem  z uśmiechem.
- Sorley... - przedstawił się. - Dziękuję za pomoc... Powinienem już iść - wybełkotał z lekkim niepokojem rozglądając się po obszernym pomieszczeniu ze sporymi drzwiami wychodzącymi na taras. To one przyciągnęły jego uwagę.
- Zbyt mądre to to nie jest - skwitowałem. - Radzę ci odpocząć, bo znów zemdlejesz i możesz nie mieć po raz kolejny tyle szczęścia. 
- Jak chcesz to możemy usiąść na dworze - zaproponowałem, widząc, że jego wzrok wciąż ładzi po ogrodzie.
- Dziękuję... - powiedział jeszcze raz i wstał. Ruszyłem mu oczywiście nader uprzejmie z pomocą, przy okazji dotykając jego ciała i oceniając, że nie tylko ładnie wygląda, ale i w dotyku jest przyjemne.
Posadziłem Sorley'a w ogrodzie na szerokiej ławce, a sam ruszyłem po puchary  wino. Gdy wróciłem, napełniłem oba naczynia, jedno podałem swemu gościowi.
- Nie powinienem chyba pić - rzucił.
- Daj spokój. Nic ci się nie stanie, a alkohol nie jest mocny - machnąłem dłonią dla potwierdzenia swoich słów.
Kłamałem. Alkohol był istną siekierą, do tego słodziutką jak miód i nie czuć było ile w nim mocy. 
Siedzieliśmy tak więc rozmawiając i pijąc. Zwłaszcza pijąc, bo Sor zdradził mi dość niewiele, raczej zbaczał z tematów i opowiadał rzeczy mało mnie interesujące. Za to jego pliczki, które nabrały rumieńców już bardzie mnie ciekawiły. Zanim mężczyzna zdążył zareagować nachyliłem się w jego stronę i pałowałem go. Odepchnął mnie początkowo i spojrzał na mnie mętnym wzrokiem. Był zaskoczony moją postawą i tym co zrobiłem.
- Co ty.. w-wyrabiasz...? - wymamrotał, bo język mu się plątał.
- Podobasz mi się - wymruczałem, wstając. On też wstał, ale zrobił ledwie krok, a ja musiałem go złapać, bo zakręciło mu się w głowie. 
Sorley opierał się jeszcze gdy prowadziłem go do sypialni (wychodziło mu to dość niezdarnie), ale gdy położyłem go na łóżku i zacząłem całować jego opór malał, by wreszcie zniknąć z chwilą, gdy pozbawiłem go ubrań. Miał takie ciało jakie sądziłem, że ma. Mocne, silne i piękne.
Gdy w końcu jego ciało zareagowało na mnie tak jak chciałem, żeby zareagowało, uniosłem jego biodra i wszedłem w  niego, co wyrwało długi krzyk z jego gardła. Czyżby zabolało? Być może, ale nie zmieniło to faktu, że mój kochanek przy okazji doszedł. Zaśmiałem się słodko, widząc, jak resztkami świadomości czuje zażenowanie. Gdy jednak zacząłem go brać wciąż mocniej i pieścić by znów dla mnie stwardniał, myśli ustąpiły miejsca odczuciom. A mnie było tak cholernie dobrze z tym interesującym, białowłosym...

<Sor?>

wtorek, 25 listopada 2014

Od Sorley'a (do Fenrai'a)

Z niezbyt sporym zapałem dźwignąłem się na nogi. Prawdę powiedziawszy nie tyle co zmęczony, a odrętwiały i oderwany od rzeczywistość. Tak właśnie funkcjonowało moje ciało za każdym razem nadając mi nowe, zupełnie nowe wyzwania. Owszem wracałem do tego co już znałem po prawdzie, co przeżyłem dawno temu, ale czy dla ludzi w moim wieku nie była by normalną koleją rzeczy śmierć. Nie nie wyczekiwałem jej, choć miewałem chwile takie jak te gdy usilnie próbowałem się chwycić czegoś co stałe.. Moje życie ulatywało chodź w inny sposób, każdy chyba by się cieszył, a mimo to ja sam cierpię. 
Co to spowodowało nie mam pojęcia, ale nie było tak od zawsze. Kiedyś nawet dorobiłem się brody, dość pokaźnej, śnieżnobiałej o co nie było trudno bo przecież moje włosy od zawsze były białe. Wyglądałem jak miałem wyglądać, a nie tak.
Wyciągnąłem przed siebie mimowolnie ramie przyglądając mu się uważnie... Może faktycznie nie powinienem narzekać w końcu taki przypadek chyba tylko raz na milion. Staruszku czy nie tęskniłeś może za czymś co ponoć zostawiłeś za sobą daleko w przeszłości, a z biegiem lat nawet o tym nie myślałeś? Tak była taka rzecz, jednak nie mnie przystoi o niej wspominać czy myśleć.
Uniosłem głowę spoglądając ukradkiem na dziewczynę która pomagała mi się utrzymać na nogach. Była silna, stanowcza w swych działaniach, a swoje własne decyzje brała za priorytet i nikt nie miał prawa jej rozkazywać. Byłem jej wdzięczny to chyba oczywiste, nie sposób mi było wciąż pojąć jaki to zaszczyt na mnie spadł iż ta młoda dama martwiła się o mnie. Owszem jesteśmy jednym ludem, mieszkamy na jednej planecie, wciąż jednak się różnimy detalami bo tak chciała natura, bogowie... W gruncie rzeczy nie znała mnie, zaledwie imię, a ja nie znałem jej.
- Słuchaj jesteś pewna, że nie masz nic lepszego do roboty niż eskorta takiego... Nieudacznika jak ja? - Mało bym nazwał się staruszkiem, a to przecież nie prawda, znów czułem, jak z mojego kręgosłupa, całego szkieletu spływa ciężar lat. Niczym brud gromadzący się tu z różnych przyczyn, miejsc i czasów. Stałem pod bieżącą wodą i powoli ściekały ze mnie grudki nieczystości.
- Proszę? - Spytała nagle przystając, a ja mogłem wreszcie zawładnąć nad plączącymi się nogami. Uśmiechnąłem się do niej słabo, ale szczerze i położyłem lekko dłoń na ramieniu choć przecież przez cały czas na nim się wspierałem zapewne pesząc dziewczynę.
- Nie zrozum mnie źle. To co robisz jest szlachetne i prawdę powiedziawszy po naszym pierwszym spotkaniu nie spodziewał bym się takiego gestu z twej strony. Myliłem się.
Ale czy nie uważasz, że tracisz... Tracisz czas, tu ze mną? - próbowałem układać w głowie sensowne zdania, a jeszcze wyraźniej je wypowiadać na głos. Sprawiało mi to problem dlatego, że mój umysł wciąż jeszcze nie wybudził się ze snu. Głębokiego i harmonijnego.
Skrzywiła się dokładnie rozumując każde moje słowo. Niestety, ale wiedziałem, że przeginałem tak narzekając na samego siebie. Bo ona nie lubiła słuchać wymówek.
Chwyciła mnie za koszule, mocno, przyciągając do siebie równie blisko tak że czułem jej oddech na swojej twarzy. Przyjemna ziołowy woń.
- Żartujesz sobie ze mnie Sor? - Spytała podminowana ściskając bardziej mój kołnierz.
- Jesteś ranny... I ... I... - Nie potrafiła wydusić tego z siebie pod napływem emocji, a jedynie niepotrzebnie mną trząsała.
-... Umarłem? - dokończyłem spokojnym tonem bo taka była moja codzienność. Widząc jej skrzące się spojrzenie pełne zmieszania przytaknąłem stanowczo, rozwiewając wszelkie wątpliwości.
- Nie... Żyjesz! - Warknęła zdenerwowana i przyciskając mnie do siebie a tym samym tłamsząc materiał mojej koszuli mocno objęła. Usłyszałem szloch... Nie wiedziałem co robić nigdy nie spotkałem się z taką reakcją. Dziwne, ale.. Urocze?
Odwzajemniłem subtelnie uścisk, nie chciałem by okazało się, że liczy na więcej czy na przykład zwali mnie z nóg gdy tylko się ruszę. Nie stało się jednak nic pozostaliśmy więc w tej pozie, a ja po dłuższym zastanowieniu począłem gładzić ją po ciemnych gęstych włosach.
Uniosłem wzrok ku górze potem przed siebie, z daleka już widać było dachy dobytku miasta Yrs. Mojego celu od wielu lat, a nawet wieków, więc czemu dopiero dziś tu docieram? Nie miałem pojęcia. Jedyne na co miałem nadzieje to to czy mój stary przyjaciel pomoże mi odnaleźć to czego szukam.
- Dziękuje. - Szepnąłem cicho do uszka dziewczyny nie przestając gładzić.

Mury miasta przekroczyliśmy wspólnie późnym popołudniem. Udało mi się ubłagać Giselle by wreszcie odpoczęła, nie była przecież poza domem już od jakiegoś czasu, choć uparcie wpajała mi iż to nie jest jej dom, ona nie ma stałego miejsca, swojego jedynego na ziemi.
Nie słuchałem jednak i na siłę którą w sobie cudem znalazłem wprowadziłem ją do najbliższej karczmy i wysypując przed właścicielem zawartość mojej sakiewki mimo jej licznych protestów, a wręcz nawet próby ząbków zakupiłem jej przytulny pokoik na piętrze.
Podziękowałem jej raz jeszcze gdy znikała za drzwiami które z trzaskiem za sobą zamknęła, co trochę mnie ugodziło nie powiem. Mimo to wymusiłem na karczmarzu opiekę nad nią, cokolwiek przez to rozumiał. Lecz chyba język pieniędzy przemówił doń skutecznie.
Sam zaś udałem się mimo jeszcze ciągłego braku sił pod jak przypuszczałem dobytek Mędrca, mojego dawnego znajomego jeśli za takiego mogłem go uważać. No bo co to za imię "Wielki Mędrzec", dobrze wiedziałem, że mało komu coś w ogóle na te tematy mówił, a ja? 
Cóż nigdy nie wplątywałem się w sprawy innych chyba, że mojej rodziny.
Znałem go jednak na tyle by mieć nadziej, że będzie mi w stanie pomóc. Nie była ona wielka a jednak. Może też chęć odnowienia dawno zapomnianych stosunków, nawiązania zamierzchłych już rozmów. O czym my właściwie po raz ostatni rozmawiali? 
Przez chwile zamroczyło mnie, przed oczami zawirowało. Chyba jednak lepiej zająć się tym co teraz... Tak. Warto by było coś poczynić w stronę opatrzenia mojej rany, to też gdy dotarłem pod budynek nim nawet sprawdziłem czy jest tu ów jego właściciel przysiadłem przy jednej ze ścian domu i rozłożyłem swój asortyment.
Bandaż powoli owijał się wzdłuż klatki piersiowej po ramie i znów i jeszcze raz.. To zajęcie mnie nużyło do tego stopnia iż nie zauważyłem gdy usnąłem na siedząco z na wpół gotowym opatrunkiem.

- Sor! - Usłyszałem jakiś głos. Damski, ciepły i znajomy. Choć obecnie poirytowany.
- Powiedz mi proszę kochanie kiedy ty ostatnio rozmawiałeś z naszą... Przypomnę ci po raz kolejny już dorosłą córką?! - Wrusill była wyjątkowo podminowana... Zaraz skąd pamiętam to imię? No cóż. W każdym razie stan rzeczy przedstawiał się tak.
Stałem w sporawej wielkości pokoju, rozświetlonym sporą ilością dużych okien, a wokół mnie twarze. Twarze ludzi. Byłem otoczony przez rodzinę, liczną i szczęśliwą.
Podeszła do mnie złotoskóra dama, młoda i piękna. Miała białe włosy spięte w kok i prostą suknie z pośród której fałd wyłaniał się zarysowany sporawą brzuszek.
- To twój wnuk tatusiu. - Uśmiechnęła się biorąc mnie za dłoń i kładąc ją sobie na brzuchu.
Poczułem jak maleństwo wierci się dosłownie na moich oczach do których właśnie w tej chwili napłynęły mi łzy. 
- Ależ Wrusill rozmawiam właśnie teraz i to nie tylko z moją córką, ale i obecnie najszczęśliwszą kobietą w rodzinie. - Zachichotałem gładząc dalej z uwielbieniem brzuszek.
Dopiero gdy odwróciłem się do żony, zobaczyłem jej smutek w oczach i zmarszczki powoli uwydatniające się na twarzy.
- Wrus? No co ty przecież wciąż... - Nie dokończyłem bo gdy wciągnąłem ku niej dłoń rozsypała się w drobny pył, to samo stało się z moją córką, a cień jej syna nikł mi w oczach odsalając się coraz bardziej.

Lekko się rozbudziłem czując lekki chłód na skórze, ale nie tylko.
Spojrzałem zdezorientowany dookoła siebie. Jaki był mój szok gdy odkryłem, że trzymam za rękę jakiegoś siedzącego obok mnie mężczyzny wpatrującego się we mnie z nieukrywanym rozbawieniem. Zabrałem szybko dłoń.
- Przepraszam bardzo, ale czemu...
- Miał pan koszmary. - Przerwał mi, a jego ton brzmiał bardziej jak stwierdzenie niż pytanie. - Chciałem wesprzeć w dodatku... Rannego. 
Spojrzałem po sobie natychmiast. Faktycznie opatrunek był brawurowo dokończony bez wątpliwość, to też moje spojrzenie znów powędrowało na twarz nieznajomego.

<Fen?>

poniedziałek, 24 listopada 2014

Od Tanith'a (do Carricka)

Słuchałem tego co mówił mi Carrick z uwagą. To wszystko... zszokowało mnie i przyprawiło o niemiły dreszcz chodzący po plecach. To co ten chłopak przeżył i to tylko dlatego, że był sobą. Wiedziałem, że był delikatny, było to widać. Choćby w jego stosunku do mnie. Słodki? Tak, był taki. Tym i mnie ujął, ale ja nigdy nie zrobiłbym mu krzywdy, nie w ten sposób. To, że ktoś go do czegoś zmuszał...
Westchnąłem, spoglądając na Carricka.
- Chodź tu - rozkazałem, biorąc go za rękę i przyciągając do siebie.
Posadziłem sobie chłopaka na kolanach i oparłem podbródek na jego ramieniu. Kerenza spojrzała na nas z lekkim uśmiechem. Cieszyła mnie jej aprobata odnośnie tego co było między mną, a jej synem. Nie wyobrażam sobie co bym zrobił gdyby była temu przeciwna. To zdecydowanie by bolało. Nie mnie głównie, ale przede wszystkim Carricka. Chciałem dla niego jak najlepiej. Chciałem żeby był szczęśliwy, a rodzina była mu do tego potrzebna. Nie tylko ja, który zawsze musiałem coś spieprzyć, ale przede wszystkim matka i siostry. Nawet jeśli Kerenzza miewała niezwykle... interesujące pomysły, czy zdarzało jej się wprawiać mojego słodziaka w zakłopotanie.
Rozumiałem dlaczego Carrik odszedł. Dlaczego mimo chęci pomocy dziewczynie, swojej dziewczynie poniekąd, nie walczył z całych sił. Też przecież nie raz uciekałem. Choćby przed Nadią. Mogłem o nią walczyć, zrobić cokolwiek, przecież ją... wydaje mi się, że ją kochałem. A mimo to pozwoliłem jej odejść, a sam ruszyłem w świat, żeby zająć myśli. 
Muszę przyznać, że wyznanie Carricka mnie... ubodło? Nie wiem jak inaczej to nazwać. Czułem się dziwnie wiedząc, że chłopak kochał swojego brata... Kochał. no i, że był z jakąś dziewczyną, nawet jeśli wbrew swojej woli. Oczywiście sam miałem na sumieniu ogrom różnych romansików i w żaden sposób nie miałem prawa oceniać Carricka. 
- Co było, a nie jest... - wyszeptałem i pogłaskałem go po ramieniu. - Przepraszam, że o to zapytałem. Nie powinienem chyba budzić mało przyjemnych wspomnień...
- I wzajemnie - wymruczał, tuląc się do mnie.
- No, ale teraz przynajmniej sporawo o sobie wiemy. Choć pewnie są jeszcze jakieś nowinki, które wyjdą po czasie - skwitowałem.
Tak, z Carrickiem mimo wszystko wiązałem przyszłość. Jakoś odruchowo myślałem o dniu jutrzejszym, o tym co będzie kiedyś tam. Chciałem być z nim i opiekować się jego siostrzyczkami.
- Chyba wam muszę podziękować - powiedziałem głośno, spoglądając to na Carricka, to na Kerenzę.
- Ty? Nam? - zdziwiła się.
- Owszem. Można powiedzieć, że dzięki wam odrobinę wydoroślałem - powiedziałem, co mnie samego śmieszyło, bo czego jak czego, ale dorosłości nie można było do mnie przypisać. - No i dzięki wam zapełniła się spora pustka w moim życiu. Mam o kim myśleć i o kogo walczyć.
Po tych słowach pocałowałem Carricka w policzek. Ten od razu lekko poczerwieniał i obrócił się w moja stronę ze skrzącymi oczyma.
- To może ja już was zostawię - powiedziała Kerenza, wstając. Na jej ustach gościł dość dwuznaczny uśmiech. 
Kobieta jednak nie wyszła, a obróciła się an pięcia w tej samej chwili, w której ja wstałem gwałtownie. Przez okno bowiem wparował jakiś facet. Młody Zarrik z tego co mogłem ocenić po wyglądzie. Odruchowo sięgnąłem do sztyletu, ale powstrzymał mnie Carrick, chwytając mnie za nadgarstek.
Nie maiłem pojęcia co się dzieje. Biegałem wzrokiem od nieznajomego, który okazał się mieć... dziecko, w nosidełku z chusty, do Kerenzy i Carricka, którzy osłupiali wpatrywali się w nowo przybyłego jak w ducha.
Obcy spojrzał po nas, a dzieciak w jego objęciach zakwilił radośnie, również wodząc wzrokiem po pomieszczeniu.
- Co do cholery? - wyparowałem, ale nikt nie zwracał na mnie uwagi.
- Widzisz młody? Nie wyszedłem z wprawy, dalej mam mocne wejście - zakomunikował rudzielec jakby do malca, który pociągnął go za kucyk. - Ajć... No dobra nie wypominaj mi tej wpadki z dziurą w dachu burdelu! Jeszcze się w życiu naoglądasz młody. A teraz... Gdzie nasz szczęśliwy ojciec?
Nieznajomy znów przebiegł po naszych twarzach i... spojrzał na Carricka, uśmiechając się przy tym jadowicie. 
- Ojciec? - zapytałem kiedy Zarik włożyła malucha w zdrętwiałe dłonie Carricka. - Może mi ktoś wyjaśnić o co tu chodzi?
- Rzecz prosta. Mój braciszek zmajstrował sobie dzidzię. Mamuśka go nie chce, jej obecny mężunio tym bardziej. Więc proszę. Małe dostarczone. Trudne to? - zapytał.
- Braciszek?! Dzidzie? Ale... - chyba pierwszy raz w życiu zabrakło mi języka w gębie.
Sytuacja była tak absurdalna, że aż komiczna. I byłbym się śmiał, gdyby nie przerażenie i szok. Zwiduje się jakiś koleś z dzieckiem, nazywa się bratem Carricka i twierdzi, że jest on ojcem malucha. Fakt, że w połączeniu z tym czego się dziś dowiedziałem było to... Cholernie logiczne?! Potwornie wręcz! Dzieciak wyglądał na może około roku. To niby tyle ile by miało dziecko tej całej Miezgi i Carricka, z tego co zdołałem policzyć na szybko. Carrick miał też rudego brata, który powinien niby być martwy, ale jak wiadomo nie zawsze wszystko wygląda tak jak niby powinno. I nie raz martwi jakoś mi wracali do życia... Mimo to mój umysł jakoś nie chciał przyjąć, że to racjonalne i miałem wrażenie, ze to wyjątkowo dziwny sen.
- Manus... - odezwała się pierwsza Kerenza, podczas, gdy Carrick wlepiał wystraszony wzrok w malucha, który unosił łapki do jego policzków i pacał w nie, jak w bębenek. Po chwili chłopak spojrzał na mnie, jakby szukając oparcia i pytając co on ma zrobić w ogóle. Zbliżyłem się i otoczyłem go ramieniem, nie spuszczałem jednak wzroku z Manusa.
- Po pierwsze to kim ty dokładnie jesteś? I chcę to usłyszeć od ciebie, nawet jeśli rzekomo o tobie mi mówiono. Jak się tu dostałeś i jak to dziecko do ciebie trafiło? Czy masz pewność, że to dziecko Carricka? - zarzuciłem go gradem pytań ostrym tonem. W tym gościu coś mi się nie podobało. Cuchnął... śmiercią. Nawet jeśli był kiedyś kochanym bratem Carricka to chłód jaki od niego bił nie pasował mi do tego ciepłego opisu jaki przedstawiał Carri. Coś tu było nie tak...

<Carrick?>

niedziela, 23 listopada 2014

Od Carricka (do Tanith'a)

Patrzyłem przez chwile na Tanith’a wpatrzony w jego usta które przed chwilą lekko uchylone układały się w przeróżne części zdania, a właściwie pytania które postanowił mi wspaniałomyślnie zadać.
Oko za oko ? Naprawdę aż tak bardzo uraziłem go, a właściwie zapędziłem w kozi róg zadając takie a nie inne pytanie? Czy to nie normalne, że pies który wyczuł trop pragnie za nim podążać aż do źródła?
Z trudem przełknąłem łyk wina którego przed chwilą nabrałem do ust. A było to na tyle głośne by rudzielec siedzący przede mną mógł dosłyszeć rosnące we mnie napięcie i posłać mi uśmiech który jasno mówił iż jeśli nie wyduszę tego teraz… trudno, zaatakuje później. 
Ale nie da sobie z tym spokoju.
Brawo futrzaku! Potknąłeś się idąc własnym świeżo wytyczonym szlakiem! 
- No dobra, co chcesz dokładnie wiedzieć ? Hm? - Burknąłem krzyżując ręce na piersi. Tak byłem zły, ale bardziej na siebie, mogłem przewidzieć to wszystko, nie ma nic bez porządnego wynagrodzenia lub przynajmniej równo wartość. Ja miałem nigdy więcej o tym nie wspominać, a nawet nie myśleć, co dopiero opowiadać ze szczegółami których właśnie domagał ów jegomość który ogłupiał mnie pod każdym względem.
- Manus. - Oświadczyłem po dłuższej chwili ciszy odwracając niby to od niechcenia spojrzenie od mojego “napastnika”, choć sam przecież nie byłem lepszy. A że on nawet nie był łaska mi odpowiedzieć dalej torturując, postanowiłem ulec jego zachcianką i sam znaleźć stosowny początek, uznać też jaki ma być tego definitywny koniec. 
Nie usłyszałem odpowiedzi, nawet odchrząknięcia, nie miał zamiaru mi przerwać. 
Zdziwiony zerknąłem w stronę Tanith’a. Ten siedział dalej jak był z tym, że jego wyraz twarzy świadczył o głębokiej zadumie. 
Krótka pamięć? Pomóc? Czy uznać, że to moje szczęście?  Mimo wszystko jednak rozluźniając się z uśmiechem ułożyłem się na stole przeciągając na wzór rozleniwionego kota i nabrałem lekko powietrza w usta.
- Mój starszy brat, Manus. Wspominałem już o nim… Jak widać mam słabość do rudzielców. - Schowałem się po tych  słowach nieznacznie w splocie własnych ramion bo poczułem jak na moich policzkach pojawia się wkurzając ciepły i mrowiący rumieniec. Jęknąłem nie przekonany wciąż o rozwinięciu, a właściwie drążeniu tego dość specyficznego dla mnie tematu.
- On nie był Makh'Araj? - Tanith zdawał się niesamowicie zdziwiony. Nie wiem czemu ale jakoś nie specjalnie widziałem ku temu podstawy. Czyżby doprawdy uważał, że moja matka była na tyle potulna by uparcie sterczeć jak kolek w gównie jakie jej zmalował ojciec. Co by dało jej kręcenie z innym przedstawicielem jej rasy skoro właśnie w tych kręgach była najbardziej pogrążona, próbowało uciec. To chyba dość zrozumiałe.
- Nie... Był rdzawy, matka ponownie nie miała na tyle szczęścia by uciec, niestety.
 Manus... Chyba nie musze wspominać o tym, że jest mieszanką z Zarkiem. Nigdy nie dociekałem jednak kim był ten mężczyzna, jakoś też i teraz nie podłodze mi o tym myśleć… cóż. - Obdarzyłem Tanith’a iście oskarżycielskim spojrzeniem na co ten w końcu się zaśmiał.
- I tak bym o to spytał tak jak i ty mnie. Oj przed takimi sprawami nie da się uciec, prawda Kerenzo? - Na jego słowa od razu obróciłem się leniwie na krześle. Rzeczywiście w drzwiach stała mama, jej spojrzenie błądziło po pokoju z politowaniem.
- Może i tak… Ale doprawdy chłopcy, czy wy zawsze musicie tak narobić wokół siebie chaosu ? - Westchnęła wkraczając śmiało do pokoju i podnosząc z podłogi najwidoczniej zgarniętą przeze mnie zeszłej nocy koszule Tancia.
- Ależ ja zastałem to pomieszczenie właśnie w takim stanie gdy wróciłem. Oj Carrcio, Carrcio co z ciebie wyrosło? - Uznał melodyjnie opierając buciory o stół. Spoglądałem przez chwile jak błoto skrusza się na blat, po czym napierając silnie powietrza w usta, chuchnąłem posyłając sproszkowany brud na rudzielca.
- No ej! - Jęknął strzepując rozpaczliwie drobinki które już zdążyły ubrudzić materiał. 
- O moim rozwoju pogadamy później… Mam dokończyć ? Nie ? Och jaka ulga ! - Uśmiechnąłem się szeroko do niego, nie ukrywając złośliwość w tym zawartej.
Poczułem jednak dłoń matki na swoim ramieniu, a właściwie dwie dłonie prostujące mnie na krześle.
- Nie garb się słońce moje. A o czym to rozmawiacie? - Spytała wzmacniając nacisk swoich dłoni tak że niemal mogłem się poczuć jak przygwożdżony do oparcia. 
Świat jest przeciwko mnie !
- Ach takie sobie skromne zwierzenia miłosne co nie słodziaku? - Tanich sięgnął po kolejny łyk z niesamowitą radością, czy to od trunku czy od sytuacji… Nieważne kipiał niesamowicie mnie irytującą radochom.
- Och! Chętnie też się przyłącze, przyda się chwila relaksu prawda ? - Przez chwile miałem wrażenie jakby wszystkie kości u dłoni miały popękać pod nagłym napływem nieznanej mi siły. Zdecydowanie czułem się osaczony, nawet jeśli napastnicy tego nie są świadomi… W co wątpię, bardzo, ale to bardzo.
Nie odezwałem się jednak słowem tylko patrzyłem jak Krenza usadawia się wygodnie na skraju łóżka. 
Nastała cisza, choć to pewnie ode mnie oczekiwano kontynuacji tematu. Spojrzałem na obydwoje spode łba dając co zrozumienia iż nie mam najmniejszego zamiaru zaczynać tej farsy od nowa.
- Carrcio wspominał mi parę razy o Manusie. - Zaczął niby niepewnie, choć to zupełnie do niego nie pasowało. 
Jednak zaczął się teraz interesować  bardziej obecnością mojej mamy, ja za to mogłem odetchnąć z ulgą.
Kobieta posłała mu zdziwione spojrzenie, a potem zaraz posłała mi pytające, pełne zmartwienia spojrzenie. 
Wiedziałem o co chodzi, tak samo jak ona wiedziała, że jest dla mnie ciężkie wspominanie tematu ukochanego brata… Może nawet zbyt kochanego.
- Musisz niesamowicie wpływać na mojego syna by ci był w stanie o nim wspomnieć. - Oznajmiła zamyślona, nie widziałem gdzie jej myśli błądzą ani nie byłem pewny czy chciałbym je poznać, ale jedno było pewne gdy mój język na ten temat się rozwiązał nie byłem trzeźwy.
- No tak, Manus na pewno był kimś kogo nie tak łatwo zapomnieć jak być może by się chciało z tym, że zmarł i to chyba największy problem tego tematu. - Krenza posmutniała pocierając niespokojnie dłonie.
Teraz nawet Tanith nie odważył się drążyć tematu dalej, choć widać było, że ten temat należy teraz do jednego z jego priorytetów, choć przecież powinien zemrzeć wraz z właścicielem tego imienia.
Poczułem wilgoć na policzkach i szybko przetarłem twarz dłoniom, niestety jednak nim zdążyłem zatuszować wszelkie strony nagłego wybuchu gorzkich emocji poczułem na sobie spojrzenie kobiety.
- Zastanawiało mnie zawsze czy gdybym bardziej się uparła zdołała bym uciec, patrzyć jednak na późniejsze zdarzenia… Nie żałuje, że i on mnie zostawił, bo nie miała bym jeszcze dwójki tak wspaniałych dzieci. 
Widziałem szczerość w jej oczach, uśmiech. Mimo tego co przeżyła pod dachem naszej starej chaty nie żałowała ani chwili. Bo przecież zawsze trzeba się dopatrywać pozytywów.
- On? - Drążył jednak dalej temat Tanith. Nie miałem pojęcia co go tak wzięło na po poznawanie wszelkich sekretów o jakie ja nikogo nie miał bym odwagi zapytać.
- A czy to teraz aż tak ważne… Jeśli już czepiać się strasznie szczegółów to dość mocno uderzyło mnie podobieństwo gdy po raz pierwszy ciebie spotkałam. 
Sytuacja stawała się coraz cięższa, ze zwykłych żartów zeszliśmy na trochę przygnębiające tematy, to też postanowiłem zrobić największe głupstwo które przecież mogło mi dziś ujść jednak płazem.
Choć po prostu może potrzebowałem się zwierzyć. Nawet jeśli mama te historie dość dobrze znała.
- Miałem też… dziewczynę. - Z trudem przeszło mi przez gardło to stwierdzenie, bo nie dość, że nie było do końca prawdą to i budziło we mnie uczucie niechęci. A przecież to tak bardzo nie fair.
- No proszę ! Czego ja się jeszcze dziś nie dowiem?! No zadziw mnie kochasiu! - Zaśmiał się mało szczerze Tanith i opróżniając do dna swoją porcje alkoholu. Dobrze, bo pewnie by się udławił.
- Miezga, tak się nazywała i była dość… Nadopiekuńcza…- Przerwał mi wypowiedzi lekki, ale nagły chichot matki, zadziwiające jak szybko zmieniała nastawienie do całokształtu sytuacji. No, ale fakt, że znała te historie zupełnie ja usprawiedliwiał.
Bo to była jednak wielka komedia…
- Widzisz, nie obejrzałem się nawet gdy przy mnie się pojawiła, byłem jednak obojętny z wiadomych mi od dawna przyczyn, ona była natomiast jeszcze bardziej obojętna wszelkim moim protestom.
Jej miłość była specyficzna i niekiedy bolesna, fizycznie bolesna. Miezga była dla mnie bardziej niczym opiekunka, nie pozwalała mi prawi że kopnąć pierwszych lepszych kamyczków na drodze, wspinać się po górskich szlakach bo jeszcze sobie coś jej mały najdroższy książę zrobi. Sam nie wiedziałem czy uznać to za miłość czy za nadzwyczaj gorliwą opiekę nad dzieckiem, gdyby nie doszło do niebezpiecznych dla mnie, coś też jakby przerażających zbliżeń. - Na samo wspomnienie przymykałem oczy i trzęsłem. Nie omieszkałem tego też i zauważyć swym bystrym okiem Tanith. Pozostawił to jednak bez komentarza. 
No proszę mam wiernego słuchacza.
-… Była ślina i jej okazywanie czułości nie mogłem nazwać delikatnym, cóż i tak byłem wiecznie posiniaczony… Znowu, jak miałem się czuć gdy dopiero co już od jednego oprawcy się wyrwałem, od bólu ran. Nie, przesadzam może bo ona po prostu nie wiedziała kiedy przestać… Czy ja naprawdę jest tak prowokująco słodki? - Spytałem opierając się rękami o stół. Wpatrywałem się uparcie w rudzielca oczekując reakcji.
Przygryzł lekko wargę uciekając wzrokiem… Rozumiem.. Byłem zgubiony od początku.
- No więc owe czułostki działy się z taką częstotliwością, że panikowałem zatracając się w czasie, a nim się obejrzałem stało się to najgorsze. Rok temu jak nie więcej, zupełnie niczego nieświadom cieszyłem się niezwykłą chwilą wolności, naprawdę niezwykłą. Nie trwało to jednak długo bo wystarczyło tylko krążyć po rynku, a tu nagle krzyk. Znajomy, a jak! Co dziwne nie podekscytowany i przepełniony słodyczą jak zawsze, a pełen błagania.
Oczywiście pobiegłem do jego źródła… i to był błąd ciągnący za sobą niezły splot innych. - Na ten fragment opowieści nawet śmiech matki ucichł. Pamiętała to dobrze.
Kontynuowałem więc bez ogródek by mieć to po prostu za sobą, naprawdę nie chciałem Nidy tego powtarzać na głos, ale może i to mi pomoże, znowuż boje się efektu, być może kolejnego tragicznego błędu.
Spojrzałem na Tanith'a z bólem w oczach. Czy będzie na mnie patrzył tak samo?
- Miezga pochwycona w ramiona obcego mi zupełnie faceta, cóż nie musiałem wiele się zastanawiać by wiedzieć o tym, że właśnie mi ją odebrano… odebrano niewole. Po raz kolejny poczułem lekkość na sercu. - W tej właśnie chwili niemal usłyszałem ponownie ten krzyk pełen błagania, nawoływanie mojego imienia.
- Chciała bym o nią walczył, wierzyła że to zrobię bo przecież miałem ją kochać tak jak ona mnie. Tak ona sądziła z tym, że nigdy nie było w tym prawdy. Postrzegałem ją jako pułapkę dla mojego życia, wielokrotnie odmawiałem jakichkolwiek przysiąg choć już nie raz prawi wpadłem po całość. Ale teraz miałbym szansę… Już miałem odejść od tak głuchy na, na to wszystko, ale nie potrafiłem, więc wrzasnąłem na tego goliata, jednak co mogłem zrobić. Byłem znacznie drobniejszy od tego faceta, nawet teraz byłbym przy nim krasnalem, a przecież minął może ponad rok od tych zdarzeń. Stać mnie było jedynie na przeprosiny, kolejny błąd. Miezga doznała furii, wyzwała na pojedynek tego goliata, z tym, że dopiero podczas walki opamiętała się przypominając sobie o swej przysiędze dla rodziny. Tak, nie była ona już tak młoda co dodatkowo udziwnia nasz stosunek. A przyrzekła ona rodzinie że nigdy więcej nie postawi się mężczyźnie i jeśli któryś ją zechce ma brać co podarował jej los. Odeszła więc stamtąd bez słowa pożegnania, a mimo ciężkiej sytuacji ulgła na sercu. 


<Tanith?>