środa, 1 października 2014

Od Tanith'a (do Carricka)

Stałem, spoglądając w puste, czarne oczy. Oczy kiedyś mi bliskie, kiedyś kochane, kiedyś pałające miłością... kiedyś... 
To było kiedyś...
Dawno, zanim jeszcze moje życzenie się spełniło, zanim dostałem życie, którego nie potrafiłem właściwie wykorzystać dostałem coś o wiele cenniejszego. Miłość. Najcenniejsze uczucie na świecie. Byłem kochany. Przez rodziców, rodzeństwo, przez wspaniałą kobietę. Nie umiałem tego docenić, chciałem więcej, zbyt wiele. Dostałem to, gdy płakałem, ostatkiem sił, kurczowo trzymałem się nici życia. Byłem już wtedy skazany na porażkę. Nie było dla mnie ratunku, a śmierć zaciskała dłonie na moim sercu, które zabiło w mojej piersi ostatni, raz. Usłyszałem wtedy krzyk. Straszny, pełen cierpienia, świdrujący cały świat wokół, przebijający się do mnie, zza woalu gęstego szkarłatu, za którym była tylko ciemność. Dalej był ból, tak silny, że wszystko co do tej pory przeżyłem było niczym. Ból, który sprawił, że zacząłem pragnąć śmierci, od której zawsze tak uciekałem. Wypełniał całe moje istnienie, zacisnął krtań tak, że nie mogłem nawet krzyczeć, wycisnął krwawe łzy z moich oczu, sprawił, że mięśnie napięły się, niemal zrywając ścięgna, a kości trzeszczały jakby miały za chwile popękać. Ale w raz z bólem przyszła siła. Nieznana mi dotąd, obca, zabierająca moje ciało i duszę, kształtująca je wedle własnej woli. Ta siła sprawiła, że moje serce znów zabiło, płuca złapały powietrze, a ból odpuścił tak szybko, jak nastał. 
Nie wiem jak długo leżałem, oszołomiony, bojąc się otworzyć oczy czy choćby drgnąć. W końcu jednak powoli rozchyliłem powieki. Światło zakuło mnie w oczy, po chwili jednak niemiłe wrażenie minęło, a ja uniosłem się. Zobaczyłem wokół siebie swoich rodziców. Wpatrywali się we mnie szeroko otwartymi oczyma. W ich oczach lśniły łzy, nie mieli jednak odwagi by podejść do łoża, na którym leżałem. Podążyłem za wzrokiem matki i spojrzałem na leżącą obok mnie dziewczynę. 
Yulen leżała, jakby spała z lekko rozchylonymi usteczkami, jednak jej oczy były otwarte i... zupełnie puste. Dotknąłem jej policzka, który był teraz zimny i twardy jak kamień.
- Yullen... - wycharczałem, próbując nią potrząsnąć, obudzić ją. Na próżno. - Yullen!
- Kiri... Ona... - zaczęła matka, wreszcie podchodząc i ostrożnie siadając przy mnie. Wyciągnęła dłoń w moja stronę, odtrąciłem ją jednak.
- Nie! - wrzasnąłem i wrzeszczałem tak bardzo długo, do chwili, gdy moje gardło zaczęło krwawić, a ja opadłem z sił...
Teraz spoglądałem w inne oczy, innej osoba, a mimo to bliskiej mi niemal tak, jak była niegdyś Yullen,  z może i bardziej, bo Carrick był moim wspomnieniem, moją teraźniejszością, a nie czymś co otrzymałem w spadku od Kiriliel'a. Oczy chłopaka były puste, nie do końca jednak. Gdzieś tam, głęboko widziałem w nich strach. Zraniłem go... zraniłem. Przecież to było do przewidzenia. taki już byłem. byłem nieodpowiedzialny, nic nie warty. Nie zasłużyłem na życie, które dostałem.
- Carrick.. przepraszam... - wymamrotałem i wyciągnąłem dłonie w jego stronę.
- Nie dotykaj mnie! - warknął, wzdrygając się. Ze strachu? Obrzydzenia? 
Dlaczego? Co ja zrobiłem? Dlaczego nie potrafiłem sobie przypomnieć?
Chłopak cofnął się, a na jego twarzy wykwitł bolesny grymas. 
- Poczekaj! - poprosiłem. Na próżno. Chłopak odwrócił się, by odejść. 
- Nie idź, proszę... Zostań, będę się zamartwiał - jęknąłem do niego. Ale on spojrzał na mnie tak, jakby zarzucał mi kłamstwo i puścił się biegiem, a ja... ja byłem za słaby, żeby go gonić. Mogłem tylko opaść na łóżko. 
Obudziłem się rozedrgany, świat rozmazywał mi się od łez, które wypełniły moje oczy. Przetarłem je i rozejrzałem się. Byłem sam... No tak, sam... Całkiem sam, znowu. 
- Przepraszam, cokolwiek zrobiłem... przepraszam - wydukałem, siadając z trudem i ukrywając twarz w dłoniach. Płakałem, zanosiłem się szlochem, dając upust wszystkim emocjom, które spalały mnie od środka, zostawiając wielką, ziejącą pustką dziurę.
Drzwi otworzyły się. Mój umysł znów płatał mi jakieś chore figle. Naigrywał się ze mnie. Sprawił, że go widziałem, że go czułem.
- Czemu uciekasz? Boisz się mnie? Nie chcesz? Odpycham cię? - spytałem to dziwne widmo. Nie licząc na odpowiedź. 
- Co ty sobie ubzdurałeś? - spytał, ale ja nie potrafiłem spojrzeć mu w oczy. Chciałem, żeby on tu był... On, a nie jakaś ułuda.
- Ty uciekłeś! Widziałem! - zaszlochałem. Dlaczego to tak bolało?
Poczułem ciężar jego ciała na swoim. Przysiągłbym, że był realny, a może tak bardzo chciałem, żeby był? Jego usta na moich, niecierpliwe, ciepłe, żywe... 
- Nie... - jęknąłem płaczliwie. Dlaczego muszę to znosić? Nie mogę po prostu się pogodzić z tym, że go nie ma? Muszę się jeszcze męczyć w tym dziwnym śnie? Pięknym śnie, ale jednak takim, który miał zostawić w moim sercu jeszcze większą wyrwę.
- Tu jestem do cholery! - usłyszałem, czując zapach kwiatów... Nierealny, nie na miejscu, jak cała ta scena.  Jak to, że Carrick zaczął zsuwać się, by w końcu położyć dłonie na wiązaniu moich spodni. Poczułem jak ujmuje moją obnażoną męskość w dłonie. chciałem protestować. Nie miałem siły, a gdy poczułem usta chłopaka i jego wilgotny, gorący język, poddałem się całkowicie. Moim ciałem zaczęły wstrząsać kolejne spazmy, gdy Carrick wziął mojego członka głęboko w usta, pieszcząc mnie mocno i szybko. Zupełnie jakby się spieszył, a przez to potęgując ogień, który buchał mi w żyłach i uderzał do głowy, odbierając resztki rozumu i zdolności logicznego myślenia.
Doszedłem z głośnym jękiem, mnąc pościel i opadając całkiem z sił. Co musiało się ze mną dziać, że miałem takie omamy? Że znów czułem Dłonie Carricka i jego ciepły język, wędrujący w górę mojego brzucha, do szyi, a w końcu do ust. Znów poczułem ciężar jego ciała na swoim.
- Jestem, głupku, jestem - szeptał mi do ucha, wtulony we mnie, a ja objąłem go mocno, drżąc wciąż.
- Nie zostawiaj mnie... - mamrotałem w kółko, tuląc go i głaszcząc. 
- Nie zostawię! - powiedział stanowczo.
Zamknąłem oczy, wciąż trzymając go w objęciach. Byłem taki zmęczony... Taki strasznie zmęczony.
Opadłem w ciemność.
Gdy obudziłem się po raz drugi poczułem an czole coś wilgotnego. Po chwili przypomniało mi się wszytko. Zerwałem się na równe nogi i zachwiałem z sykiem, bo ten manewr za mądry nie był.
- Spokojnie - usłyszałem i poczułem czyjeś dłonie, nalegające, żebym usiadł.
- C-Carrick? - spytałem, spoglądając na chłopaka.
- A i owszem. Ja. Jełopie jeden! - warknął na mnie, a ja zacząłem się śmieć jak głupi. Był tu! był! Wziąłem go w ramiona i wycałowałem chyba każdy skrawek jego buźki.
- Dobra, zgnieciesz mnie... - stęknął w końcu. Ja jednak ani myślałem przestać. Pchnąłem go na łózko i nakryłem swoim ciałem, zamykając mu usta swoimi.
Chciałem go, pragnąłem, potrzebowałem. Kochałem....
Uniosłem się nieco i spojrzałem w jego rozbawione, skrzące się oczy. Uśmiechnąłem się do niego i znów go pocałowałem. moje dłonie natomiast zniecierpliwione błądziły po jego ciele.

<Tak, czuje się już lepiej! xD>

Od Carricka (do Tanith'a )

Ułożyłem się na Tanith'cie kurczowo trzymając się jednej myśli, a dokładniej mowa tu o tym czego się dowiedziałem. Była to niesamowicie cenna informacja, na której mi zależało i to bardzo, co prawda nigdy o tym nie myślałem.
Rozbawił mnie też fakt zbieżności, on i Różańce Świątki? Wręcz idealne dopełnienie. Zachichotałem mimowolnie zatracając się w rozmyślaniach. Otrzeźwiałem dopiero gdy Tanith coś zamruczał i otworzył lekko skrzące się oczy. Zamartwiając się przyłożyłem mu dłoń do czoła, był rozpalony z nieznanych dla mnie przyczyn.
Ściśnięty tak z nim jak mogłem tego nie zauważyć i dopiero teraz przyglądałem mu się z niepokojem coraz to mocniej wtulając się w jego klatkę piersiową. Odwzajemnił to, instynktownie, czy też udawał, że śpi to nie miało znaczenia. Rozpływałem się w jego objęciach równie czerwony jak on teraz, zmieszany i wykopany po uszy nie tylko w uczuciu jakim darzyłem rudzielca, ale i w pierzynie.
Z westchnieniem dźwignąłem się z jakże wygodnej i doprowadzającej mnie do szału pozycji, gdybym został tak dłużej to... Nie, nie teraz do cholery!
Zmierzwiłem dłonią moje rozwalone na wszystkie strony włosy i czując jak ulatuje, a wręcz paruje ze mnie powoli ciepłe powietrze stłamszone w moim ciele odetchnąłem z chwilową, ale nie do końca szczerą, ulgą. Pocierając ze speszeniem dłoń, choć w sumie nikt na mnie nie patrzył... No chyba, że ten cwaniak udaje, że śpi! Postąpiłem wolnym krokiem w stronę wyjścia po drodze biorąc ze sobą drewnianą miskę i trochę urwanego materiału zapasowego prześcieradła.
Gdy otworzyłem drzwi obleciało mnie dawno zapomniane uczucie doskwierającego, kłującego zewsząd zimna, jednak gdy uświadomiłem sobie na powrót w jakim stanie jest Tanith nie cofnąłem się nawet krok i już dłużej nie stojąc w drzwiach wyszedłem zatrzaskując je za sobą szczelnie. Gdy postąpiłem na skostniałej pomimo lata ziemi przypomniał mi się dość istotny fakt o braku jakichkolwiek butów na moich stopach. Zadrżałem lekko unosząc jedną po drugiej, palce zaczęły boleć po niekrótkim czasie, aż w końcu doszłam do obranego przeze mnie za cel miejsca by nabrać trochę ubitego śniegu do naczynia i szybko wrócić by móc zacząć operacje z pielęgnacją zdrowia, które ostatnio okazało się tak kruche i cholernie zależne od drugiej osoby. Gdy myślałem tak o tym jak skłamał, zastanawiałem się ile właściwie bym dał gdyby był to tylko objaw choroby, a nie zamach na życie mędrca.
Nie będę potrafił wybaczyć temu kto ważył się podnieść rękę na wielkiego człowieka w tak nieuczciwym starciu i jeszcze śmieć tryumfować. Żeby móc zadać tak daleki cios i to nieświadomie... To nie fair. Poczułem na moich policzkach ciepłe łzy i wypieki, które biły się z otaczającym mnie zimnem. Z niezadowoleniem, prychnąłem ocierając oczy.
- Starczy. - Stwierdziłem stanowczo wstając i na powrót człapiąc już mniej entuzjastycznie w stronę chałupy. Zostawiając za sobą, oby jak najdalej te smutne przemyślenia, wyciskające ze mnie tłoczące się tu w moim serduszku uczucia. Proszę nie w taki dzień, choć raz mógłbym nie płakać, żałosne naprawdę.
Z wielką dokładnością i troską nakładałem okłady po czym przemywałem zimną wodą resztę twarzy, Tanith nie reagował na to w żaden specjalny sposób, spał twardo i to mnie cieszyło, przynajmniej nie widział mojej zbolałej miny nieznośnie nie schodzącej mi z twarzy.
Gdy do izby zawitały pierwsze promienie słońca woda w misce zdążyła już dojść do temperatury pokojowej, a ja mogłem tryumfować nad żmudnym, ale skutecznym zbijaniem gorączki. Wyraźnie odpuściła o parę stopni, wypieki, a przynajmniej te najgorsze znikły, a sam Tanith nie ziajał już ciepłem na odległość. Postanowiłem więc, że dam mu trochę spokoju i już miałem wstać z krzesła ustawionego przy łóżku gdy ten chwycił mnie słabo za dłoń. Podskoczyłem zupełnie nieprzygotowany na taki obrót spraw po czym ukląkłem przy szepczącym coś z zamkniętymi oczami rudzielcu.
- Nie idź, proszę... Zostań, będę się zamartwiał. - Jęczał układając usta w rybkę.
- Spokojnie, zaraz wracam... - Szepnąłem i pocałowałem go we wciąż otwarte usta.


Gdy wkroczyłem do mojej rodzinnej chaty odwodzi nie zastałem krzyku i wymizerniałych twarzy matki i siostry. Wręcz przeciwnie, siedziały dostojne i piękne jak zawsze w fotelach, radosne i z pozoru wyglądające na wypoczęte. Gdy usłyszały moje kroki, przerwały rozmowę i z uśmiechem zwróciły się w moją stronę.
- Jak się czuje twój przyjaciel? - Spytała pierwsza mama lekko wahając się przy doborze ostatniego słowa. W sumie nie dziwie się ani nie mam tego jej za złe po tym co odstawiłem nad Tanith'em, to co razem odstawiliśmy. Ech... Czułem się zupełnie nagi, nieswojo nawet przy własnej matce. Oczywiście cieszyłem się, lubiłem zawsze być otwartym wobec ludzi, ale ona przecież nawet nie była świadoma tego co nękało mnie przez pół życia.
- Jest lepiej... - Westchnąłem zbierając słowa. - Tylko... Jego gorączka mnie niepokoi, oczywiście trochę ją zbiłem no ale...
- Och... Mam nadzieje, że wróci do zdrowia... - Westchnęła zmieszana, chyba wciąż nie była pewna tego jak może się mu odwdzięczyć i to ją męczyło. Podszedłem do niej i położyłem dłoń na ramieniu.
- Spokojnie postaram się coś wymyślić. - Szepnąłem jej do ucha i pogłaskałem po główce małe stworzonko w jej rękach, które słodko kwiliło z radości na mój widok. Nie byłem niestety w stanie wciąż ich rozpoznać, wyglądały identycznie jak na bliźniaczki przystało to też uznałem, że po prostu powiem.
- Hej mała, czemu nie śpisz jak twoja siostra? - Uśmiechnąłem się uciekając palcem przed jej łapczywymi usteczkami.
- Nie zjedz mnie tylko mały potworku! - Warknąłem zaczepnie na co ona na chwile ucichła wpatrując się we mnie z ogromnym westchnieniem, a zaraz potem się roześmiała pokazując mi swoje różowe dziąsełka.
- Wracaj do niego. - Pośpieszyła mnie mama widocznie zniecierpliwiona moim przeciąganiem wizyty.
- Ale nie potrzebujecie pomocy? - Zdziwiłem się już wypychane za drzwi.
- Od kiedy to nie mogę podroczyć się z młodszymi siostrami? - Spojrzałem oskarżycielskie na Mor która wyprowadziła mnie na zewnątrz i teraz stanęła przed drzwiami by zagrodzić mi do nich dostęp.
- Od zawsze! Wiesz przecież jak tego nie lubię! - Wrzasnęła, po czym widocznie na widok mojej zmieszanej miny nie zdołała się powstrzymać i wybuchła śmiechem, wyciągając przed siebie dłonie z naręczem czegoś barwnego.
- Żartuje... Ale teraz masz coś innego na głowie. - To mówiąc wręczyła mi kwiaty w tym róże i mrugając popchała mnie do przodu z powrotem w stronę jej chaty.
- Powodzenia!
- Czy to jakiś spisek?! - Jęknąłem człapiąc pod górę z naręczem kwiatów, kwiatów które zdecydowanie nie rosły tu w górach. Dopiero po chwili i przebyciu większości drogi zrozumiałem o co chodzi i zachciało mi się śmiać do tego stopnia, że koniec końców potoczył się on echem o szczyty skał, a ja wprawiłem swoje dłonie w ruch.


Zdecydowanym krokiem przekroczyłem próg naszego schronienia, niestety mój uśmiech spełzł z twarzy natychmiastowo gdy ujrzałem zrozpaczonego Tanith'a. Zagrabionego i chowającego twarz w dłoniach. Siedział na łóżku więc niewiele czasu musiało minąć odkąd to wstał. Gdy podszedłem do niego zmartwiony i już miałem położyć mu dłoń na ramieniu gdy on przechwycił ją w locie.
- Czemu uciekasz? Boisz się mnie? Nie chcesz? Odpycham cię? - Wyjęczał czerwony i zapłakany. Byłem w szoku z początku nie potrafiłem go zrozumieć, nic do mnie nie docierało. Klęczałem przy nim z rozdziawioną mordą.
- Co ty sobie ubzdurałeś? - Stęknąłem ledwo zrozumiale na co on pokręcił głową.
- Ty uciekłeś! Widziałem! - Zaszlochał ponownie kryjąc twarz w dłoniach.
Nie wytrzymałem widząc jego paranoję, to jak zataczał się w nieprawdziwych omamach i to czego dotyczyły mnie ukuło i coś pękło.
Zwaliłem się na niego całym ciężarem ciała i przykułem do łóżka całując, czując jednak na wargach wciąż jego rozpaczliwszy szloch zapałałem żądzą.
- Tu jestem do cholery! - Wieniec który trzymałem w dłoni upadł na jego twarz, były w nim trzy róże i przepiękne polne kwiaty, które niespotykanym cudem dotarły tu w jednym kawałku. Ja natomiast mając gdzieś protesty Tanith'a który widział mnie jako zrywającego się ze smyczy psa, zjechałem niżej padając na kolana i dobierając się do dobytku jego spodni. Bez dłuższego zastanowienia począłem go drażnić, aż w końcu nie zbaczając na krzyk ująłem jego klejnoty rodowe w usta nie zaprzestając zabawy.

<Tanith co ci odwala buraku ty?>

niedziela, 28 września 2014

Od Giselle (do Sorley'a)

Kiedy poszłam w stronę Yrs zaczęłam głęboko rozmyślać. Uszłam jednak paręnaście metrów. Nie potrafię rozmyślać i iść. Kilka razy wpadłabym na drzewo. Westchnęłam głośno. Rozejrzałam się za odpowiednim miejscem do posiedzenia. Podeszłam do jednego z wielu drzew i usiadłam pod nim opierając się plecami o pień. Podciągnęłam do siebie kolana i oparłam o nie głowę. Zamknęłam oczy. Czas na chwilę przemyśleń. Cóż.... zdaje mi się, że kiedy znów zostaje sama czuję się osamotniona. Zostawić mnie samą na chwilę, a to uczucie powraca. Czeka aż zostanę sama i wtedy atakuje. To mnie trochę przeraża. Eh.... dlaczego akurat to u nas, Kargijczyków nastolatki muszą przejść dwuletnie „wygnanie”? No to jest po prostu irytujące. Żyjesz z rodziną i nagle musisz odejść i żyć sam. Kiedy się w końcu przyzwyczaisz nagle zjawiają się obcy ludzie i doskwiera ci samotność. Dołujące, naprawdę. Tak właściwie, zawsze tak histeryzowałam? Albo samotność mnie nie lubi albo sygnalizuje, że już czas rozejrzeć się za jakimś facetem. Chociaż w moim wykonaniu druga opcja jest niemożliwa! Bogowie... jakie to wszystko kłopotliwe.
Nagle ogarnął mnie niepokój. Czułam się nieswojo, miałam jakieś obawy. Szybko wstałam. Rozejrzałam się. Nikogo nie widziałam. Zaczęłam iść.... nie wiem gdzie. Drogę kierowała mi moja intuicja. Jeszcze nigdy się na niej nie zawiodłam więc nie zawiodę się i tym razem. Słońce powoli zachodziło. Jak mnie wzrok nie myli to ktoś leżał na ziemi.. nadziany. Dosłownie. Szybko podbiegłam do leżącego faceta. To... to... to przecież Sorley! Pewnie koń mu się spłoszył, a on spadł. Uklękłam przy nim i drżącą ręką dotknęłam jego twarzy. Trochę zimna. Spojrzałam na miejsce przebicia. Cóż.. zamarłam. Miał... przebite serce. Cały czas trzymałam rękę na jego policzku, a mój wzrok padał na przebitą pierś. Nie mogłam się ruszyć. Ja nie chciałam nawet dopuścić myśli, że nie żyje. Chcę by żył!

<Sorley? Żyjesz czy nie bo się martwię :( >

Od Tanith'a (do Carricka)

Spojrzałam na Carricka, który założył na siebie gorsecik w fikuśne wzorki. Na dodatek nieco krzywo zapiał haftki, przez co ubranie leżało nieco nie tak, jak powinno. Pomijam już oczywiście brak piersi, które wypełniłyby górę stroju, i wcięcia w talii. Góra ubioru oczywiście ostro kontrastowała z brązowymi, nieco podniszczonymi, spodniami ze skóry. Nie mówiąc już oczywiście o przystojnej, ale jednak męskiej buźce chłopaka, włosach w nieładzie, który szczerze mi się podobał no i licznych bliznach. Tak, kolorowy ciuszek pasował do nieco... dobrze, nie pasował, ale Carrick i tak wyglądał w nim jakoś... uroczo. Głupio, zabawnie, ale słodko.
- Ślicznie. Aż bym cię schrupał. Idealnie ci pasuje - zaśmiałem się, czego od razu pożałowałem, bo zmaltretowane płuca przypomniały o tym, że jeszcze do niedawna nie były zdatne do użytku. 
Zakrztusiłem się.
- Tanith... wszystko dobrze? - spytał Carrick, w mig znajdując się przy mnie.
- Tak, tak... - powiedziałem i wziąłem kilka głębszych wdechów. - Nie musisz się tak nade mną trząść - burknąłem, gdy poprawił mi poduchę i nakrył mnie szczelniej. Dalej byłem obolały, słaby i dygotałem z zimna, choć już nieco mniej. Dlaczego ja nie mam do diaska takich zdolności regeneracyjnych jak staruszek? On pewnie już zdołał się jako tako pozbierać i nie leży jak te zwłoki...
- Musisz odpoczywać - zganił mnie mój kochane, kiedy chciałem usiąść.
- Mam już dość leżenia! - ryknąłem, co zbyt mądre znów nie było. W gardle mnie zapiekło jak diabli, a łeb chciał mi pęknąć na pół. To było gorsze od najgorszego kaca, jakiego w życiu miałem, a trochę tego było. 
Carrick spojrzał na mnie wielgachnymi oczami. Nie wiem czy się mnie wystraszył, czy tego, że już mi odwala, a może zwyczajnie się martwił, bojąc, że coś wywinę...
- Nie cierpię tak leżeć... - jęknąłem żałośnie po chwili. - A ty... ty jeszcze robisz te wszystkie rzeczy...
- Jakie rzeczy? - zdziwił się.
- Przebierasz się, liżesz mnie, dotykasz, podniecasz! A ja nie mam nawet siły się do ciebie dobrać! To jakieś tortury... - nawet nie wiecie jak mówienie może zmęczyć. Mnie właśnie zmęczyło i to strasznie. 
Znów osunąłem się na poduchę.
- Mam dość.... Ja chcę już być normalny, zdrowy... To okropne tak leżeć... - miałem coś jeszcze powiedzieć, ale przeszkodził mi kolejny napad kaszlu. Na całe szczęście tym razem nie zacząłem pluć krwią, bo nie zniósłbym chyba tego obrzydlistwa.
- Przepraszam... - wymamrotał Carrick ze zwieszoną głową.
- Oj... to nie twoja wina... - jęknąłem i jak umiałem najmocniej, przyciągnąłem go do siebie.
Chłopak wtulił buzię w moją szyję, a ja zacząłem go głaskać po włosach.
- Wiem, że chcesz mi pomóc... Jakoś wyżyję... Prześpię się trochę, odpocznę i na pewno mi się poprawi... Mam nadzieję, bo nie uśmiecha mi się przeleżeć do góry zadkiem moich urodzin...
- Urodzin? - Carri uniósł się ożywiony.
- Tak, jutro mam urodziny, w same Różane Świątki...  - burknąłem. Jakoś średnio przepadałem za tym świętem, a  za swoimi urodzinami to już całkiem, ale cóż tam. 

<Carrick?>

Od Carricka (do Tanith'a)

Sunąłem po błotnistej ścieżynce miętoląc w dłoniach to co wypatrzyłem po drodze do domu, popędziłem mniej więcej tam gdzie wcześniej szukałem ziółek wszelkiej maści, w sumie to co zebrałem było prawie, że na ślepo, prawie… A dlaczego? Nie chodziło tu o to, że nie znałem tego nazwy, próbowałem doszukać się zamienników, bo powiedzmy szczerze nie są to rejony gdzie rośnie wszystko i wszędzie na pęczki.
Nie było to też łatwe bo minęło sporo czasu kiedy to ostatnio bawiłem się za garami, właściwie koło dziesięciu lat już będzie. Mogłem spokojnie zapomnieć, choćby i dlatego, że sam już nie odczuwałem potrzeby ani pociągu do przyrządzania czegokolwiek. Proste spojrzenia na świat udziela się chyba tu każdemu po nawet dłuższym czasie. Skaczący królik przecież był już od razu gotowy do posiłku, tylko czasami kłaki wchodziły miedzy zęby, cóż chyba jedyny mankament takiej diety. A tak a propos królików.
Przystanąłem na chwilkę dostrzegając przecinającego mi drogę młodziaka, niesamowitą puszystą kulkę. Skrzywiłem się trochę wyobrażając sobie jak bardzo kłopotliwe byłoby wygrzebanie tego spomiędzy zębów, ale że nie to teraz miałem w zamiarze to ucieszyłem się i zaraz potem w jednej dłoni ściskałem wesoło kępkę zielonego, a w drugiej dyndałem zwierzaczkiem z poderżniętym gardziołkiem.
W końcu pchnąłem drzwi biodrem i zaraz po chwili przytrzymałem je butem w ostatniej chwili przed uderzeniem o ścinę. Tanith spał wtulony rozkosznie w poduszkę, jak tak się zastanowić po raz pierwszy miałem okazje obserwować go w fazie tak błogiego snu, wręcz nie mogłem oczu oderwać od tej jego rozczochranej czuprynki i ogólnie dziwnie rozwalonego ciała na całej szerokości łóżka.
Odłożyłem moje zdobycze ze spacerku gapiąc się jak w transie w stronę łóżka i tam też się pokierowałem pod pretekstem naciągnięcia na rudzielca kołdry, pomimo tego, że się trząsł z zimna jego kocyki i cała reszta została przez niego skopana na ziemie obok łóżka. Otuliłem go więc szczelnie całując w policzek na co ten coś zamruczał i przewrócił się na drugi bok tyłem do mnie. Ależ wybredny.
- No nic.. - Westchnąłem wracając do przygotowywania potrawy, która miejmy nadzieje wyjdzie mi z oczekiwanym przeze mnie choć w pewnym stopniu efektem.
Zgarnąłem z rogu pokoju gar sporej wielkość zwykle używany do zagotowywania wody, w sumie od samych początków jego działalność więc dziś czeka go dziwaczna odmiana.
Dawno nie bawiłem się w oddzielanie dokładnie mięsa od skóry oraz kość, a przynajmniej z taką dokładnością, a do tego rękoma.
Właściwie ten u kogo otrzymywałem nauki nie pozwalał mi na takie bajeczne ekscesy, byłem ponoć za młody na czynienie takich rzeczy. Teraz nie robiło mi to w sumie różnicy... Flaki gorsze już się widywało, z czego dumny już tak bardzo nie jestem, wręcz ani trochę.
Uwiesiłem gar na palenisku, dodatkowym plusem tego co za chwile miało tu mieć miejsce był fakt, że mogło stać się dość parno, co chyba znaczyło dość dużo dla biedaka, który mimo opatulenia wysoce zimową wersją posłanka dygotał i szczękał zębami jak oszalały.
Na krojenie mięsa, czy też cebuli, czegokolwiek co było do posiekania poświęciłem mój krótki sztylet. W sumie jakby się uprzeć nóż z niego byłby niczego sobie.
Z początku mieszałem ze sobą wszystko ręcznie w misce, aż dziw, że miało to przypominać w późniejszym efekcie gulasz. Mięso było żylaste i twarde, a jednocześnie wszystko było jeszcze suche co bardzo kontrastowało z kolei z całokształtem zamysłu. Niezrażony jednak wrzuciłem zawartość miski do nagrzanego wnętrza kociołka, długo mieszałem dorzucając jeszcze wszystko co wydawało mi się odpowiednie, świeżo zebrane z tej mojej krajoznawczej wycieczki...
Sterczałem z przekrzywionym i pełnym zastanowienia łebkiem nad miską parującego dania, naprawdę nie było źle, kawałki mięsa rozpadały się gdy nakładałem je łyżką z gara do drewnianego naczynia, a to chyba dobrze wróżyło dla zapewne nie mającego siły rzuć w dużym nakładzie Tanith'a. Wesoło więc poczłapałem do niego z miską ciekawy zdania i reakcji na danie z pod mojej ręki, które uwierzcie naprawdę nie wyglądało źle!
Przysiadłem z początku na łóżku i odłożyłem porcje po czy szturchnąłem lekko jego ramie, nie zareagował więc nachyliłem się nad nim z uśmiechem po czym szepnąłem mu do ucha.
- Ożyjesz trupku? Czy ci pomóc? - Poruszył się niespokojnie po-czym otworzył lśniące oczy z rumieńcem na twarzy i spojrzał na mnie pytająco, jakby też z wyrzutem, że go budzę, ale humor mu się znaczenie poprawił gdy zobaczył jak blisko niego się znajduje.
- Pozwolisz, że cię nakarmię? - Spytałem podsuwając mu pod nos dymiącą miskę na co ten patrzył się na nią uważnie coraz bardziej zmieszany.
- Gwarantuje, że nie doprowadzi cię to do gorszego stanu niż, w którym obecnie się znajdujesz. - Mrugnąłem rozbawiony jego strachem, czy jednak nie winnem czuć się urażony? No cóż w każdym razie miałem nadzieję, że mi zaufa.
- A nie mógł bym tak sam... - Zaczął słabo, a ja pokręciłem głową ze smutkiem.
- Obawiam się że... - Zamruczałem układając się na nim tak by nie mógł się wyrwać.
- Musisz to przecierpieć. - Obdarzyłem go słodkim uśmiechem i nabrałem na łyżkę sporą porcje dania celując w usta Tanith'a, nie protestował, nie miał siły ani ochoty. 
Przełknął głośno, czyżby coś było nie tak? Zrobiłem smutną minkę, ale gdy dostrzegłem ściekający mu po brodzie sos od razu z wielką przyjemnością zlizałem mu to z twarzy.
Można by uznać, że na nim leżałem wymachując łyżką i co jakiś czas zlizując plamki z jego twarzy. Koniec końców jednak moje usta odnalazły jego, wtuleni w siebie ułożyliśmy się na łóżku, objąłem go tak by zapewnić jak najwięcej ciepła.
- Jesteś taki przyjemny i cieplutki w dotyku. - Rozmarzył się Tanith gładząc mnie po policzku. Uśmiechnąłem się i mrużąc oczy przytrzymałem przy sobie jego dłoń.
- Ciesze si,ę że jestem w stanie jakoś pomóc. - Szepnąłem podnosząc się z łóżka, może i byłem dość ciepły dla skostniałego Tanith'a, ale nawet ja czasem potrzebuje czegoś więcej prócz gatek na dupie. Spojrzałem w stronę już wcześniej otwieranego przeze mnie kuferka, nabrałem zdecydowanej ochoty na dokładniejsze zapoznanie się z jego wnętrzem.
- Nie podglądaj. - Skarciłem go niby to zawstydzony gdy ten powędrował za mną spojrzeniem.
- Niespodzianka bo twój piesek ma zamiar ubrać się jak człowiek. - Zaśmiałem się szczerze, bo to była prawda najprawdziwsza. Większość mojego życia przebalowałem w samych portach, może czas na zmiany? Wielokrotnie zresztą już proponowane przez Mor, czyżby goła klatka piersiowa wyszła z mody? W tych stronach, raczej wątpię ale czemu nie? Warto spróbować.
Wygrzebałem z czeluści owej skrzynki naprawdę podejrzenie, że przedmioty, w moich rękach przez chwile znalazła się jedna z wielu sukienek mojej siostry i nw czemu, ale przez moment wahałem się czy jej nie włożyć i zatoczyć parę piruetów... Pokręciłem jednak głową rozwiewając ten niedorzeczny pomysł. Gdy jednak wpadłem na gorset, którego nigdy nie wiedziałem jak zapinać ani zakładać, nie mogłem się powstrzymać.
Miałem ubrać zwykłą koszule i tyle, jednak oczywiście ja koniec końców wylądowałem na środku chaty przyodziany we wzorzysty gorset. Dodawało to mi męskości jak nic, cóż z tego, że był tak nieporadnie zapięty. Spojrzałem na Tanith'a i obróciłam się w miejscu po czym podpierając się w biodrach stanąłem wyczekując opinii.
- Jak bardzo wyglądam jak debil? A może wolał byś kieckę?

<Tanith? Pomóż wybrać! Pooosz.>

Od Wielkiego Mędrca (do Fenraia/Abyss)

- Nie... - powiedziałem szybko, wpatrując się nieco zakłopotany w dziewczynę, która kuliła się na ziemi. - To ja przepraszam.
Powiedzieć, że byłem skołowany to bardzo wielkie niedomówienie. Mój umysł był otępiały, przed oczyma co jakiś czas biegały mi rozmazane plamy, lub całkiem traciłem ostrość widzenia. Wszystko mnie nadal bolało, byłem przy tym słaby, a zawroty głowy i drżenie mięśni dawały mi się we znaki. Moje ciało aż za dobrze pamiętało ból, jaki zadała mi strzała przebijająca moje serce, a później obumieranie kolejnych fragmentów mojego organizmu. Tak, przez chwilę byłem martwy, tak martwy, jak to tylko możliwe. To tłumaczyło mój obecny stan. Dar, który mi podarowano sprawiał, że w chwili śmierci moje ciało odradzało się takim, jakim było tamtego dnia, gdy zmarło i powstało zupełnie zdrowe po raz pierwszy.
Sytuacja, w której się znalazłem też nie ułatwiała niczego. W obcym miejscu, wpół nagi, a przez moment i całkowicie, na dodatek z młodziutką, wystraszoną i równie roznegliżowaną dziewczyną. 
Usiadłem, walcząc z falą słabości i zawrotami głowy. Miało minąć trochę czasu, zanim wrócę do siebie. 
- Wszystko gra? - spytała dziewczyna, widząc jak przyciskam dłonie do skroni, unosząc się lekko.
- Tak.. daj mi chwilkę... - wycharczałem. 
- Jak ja się tu znalazłem? - spytałem, gdy świat wokół mnie przestał zataczać kręgi.
- Ty... Znaczy... - dziewczyna zawahała się, rozglądając. - Właśnie brałam kąpiel, gdy usłyszałam hałas, wyszłam, a ten starszy mężczyzna, znaczy to ty... chyba, leżałeś na podłodze. Przyniosłam cię tu... Nie byłam pewna, czy przeżyjesz, ale gdy twoje serce zaczęło bić, a rana się goić, zdjęłam z ciebie zakrwawione ubranie. Byłoby ci niewygodnie...
- Dziękuję za pomoc - powiedziałem, posyłając jej życzliwy uśmiech i wyciągnąłem dłoń w jej kierunku, żeby wstała. Przyjęła moją dłoń i wstała.
- Powinnaś się chyba ubrać, będzie nam nieco.. swobodniej - skwitowałem. 
- Tak.. Zaraz wrócę - dziewczyna popędziła coś na siebie założyć, a ja wstałem chwiejnie i podjąłem mozolne dość próby doprowadzenia swojego wyglądu do jakiegoś przyzwoitego stanu. Powiązałem koszulę, która zrobiła się teraz zbyt szeroka w ramionach, spodnie również ze mnie spadały. Dziwnie było sobie przypomnieć jaki byłem szczupły jako osiemnastolatek. Przez lata nie tyle przytyłem co nabrałem zdecydowanie postury, wyrabiając mięśnie. 
Złotowłosa wróciła, ubrana już kompletnie i usiadła na łóżku, w bezpiecznej odległości ode mnie.
- Jeśli mógłbym prosić... Nie mów nikomu o tym, co się stało - nerwowo potarłem kark. - Za wszystkie szkody i za twój czas oczywiście zapłacę. 
- Spokojnie, nic się nie stało... - powiedziała szybko. - I nikomu nie powiem. A ty... jak się czujesz? I jak mam się do ciebie zwracać... jeśli możesz mi powiedzieć, oczywiście.
- Mam na imię Kiriliel - przedstawienie jej się moim prawdziwym imieniem wydawało mi się bardziej na miejscu, niż używanie tytułu Wielkiego Mędrca, czy choćby imienia, jakie wcześniej sobie nadawałem. - I czuję się już nieco lepiej, choć jestem jeszcze dość skołowany. Powiedz mi jeszcze gdzie ja jestem tak właściwie...
- To moje kwatery...
- No tak... Kwatery wezwanych - mój otępiały umysł zaczął wreszcie działać ja należy i poznałem nawet siedzącą przede mną dziewczynę. - A ty jesteś Abyss, prawda? 
- Tak... skąd wiesz? 
- Znam imiona wezwanych - powiedziałem, co w gruncie rzeczy było zgodne z prawdą. - Nie będę ci długo siedział na głowie - to mówiąc uniosłem dłoń i nakreśliłem  w powietrzu znak przyzywania. Imp zjawił się niemal natychmiast, ale jego przyzwanie okazało się dla mnie sporym wysiłkiem.
- Krikri, kriiii - zamruczało stworzonko, próbując wymówić moje imię, układając się na moim ramieniu i łasząc mi się do policzka.
- Hej mały - przywitałem go, smyrając po bródce. - Sprowadź mi tu proszę Fanraia, a i jeśli mógłbyś sprzątnąć ten bałagan, którego narobiłem...
Mały zakwilił i zamruczał radośnie, po czym jak strzała wypruł z pomieszczenia. Usłyszałem znajome szuranie i mlaskanie, byłem pewien, że po plamie krwi nie zostanie ślad. 
Abyss patrzyła zdezorientowana za stworkiem.
- To mój mały przyjaciel - wyjaśniłem i wyprostowałem się,  z zamiarem sięgnięcia po dzban z wodą. Nie wyszło mi to najlepiej, bo znów zakręciło mi się w głowie.
- Pomogę - dziewczyna wstała i napełniła kubek, podając mi go po chwili, tak, żebym mógł się napić.
- Jeszcze raz dziękuję - uśmiechnąłem się i oparłem na poduchach.

<Abyss?>