sobota, 3 stycznia 2015

Od Carricka (do Tanith'a)

Śmiech Tanith’a wciąż pobrzmiewał mi w uszach. Cieszyłem się jego szczęściem, nie miałem też za złe mu tego dawnego już epizodu z moją siostrą, lecz dopiero tak naprawdę teraz poznawaliśmy jego efekty.
Dzieciątko, mieliśmy wiele dzieci w domu, ale z tym mogło być inaczej i już było to czuć. Ledwo dzień nie miął, a Tancio już był straszliwie napięty. No i Mędrzec, ponoć zupełnie się z nim rozdzielił na tyle, na ile to możliwe. Ale nie to teraz najbardziej mnie nurtowało… Zagadką dla mnie było co będzie dalej, jak to wszystko ma wyglądać. To było naprawdę śmieszne, zaczęło się od dwóch walniętych facetów, a skończyło na komplecie rodzinki i, że niby dzieci mają to zrozumieć skoro sami tego nie ogarniamy.
I to dziecko, które dopiero kształtuje się do zmierzenia się ze światem i mój roczny syn będą mieli ciężki orzech do zgryzienia, bo żadne z ich dwojga wspaniałych i bardzo odpowiedzialnych jak widać ojców nie będzie z ich matkami, a wspólnie buszują w łóżku. Jedno drugiemu dogadza i tak dalej… a mamusie gdzie?
Zastanawiam się kto miał gorzej, czy to nienarodzone jeszcze dziecko, które pozna swoją matkę, ale będzie żyć ze świadomością, że jego ojca i matkę łączy przyjaźń, czy też Nepeta, któremu po matce mogły pozostać najwyżej wspomnienia ponieważ ja bałbym się spotkać z nią twarzą w twarz… Grzej nie przepadałem za kobietami, nie wliczając w to siostry i matki.
Takie właśnie myśli błądziły po łepku względnie niezbyt rozumnego psiaka, który przechadzał się po ulicach miasta w samotności. Dziwne uczucie samotności… To samo co za każdym razem gdy rozstawałem się z Tanith’em by ten mógł ustąpić Mędrcowi, który był potrzebny ludziom w Yrs. Moje serce chyba nie mogło zabić w bardziej przemyślany sposób, tylko oczywiście na przypadkowego rudzielca, znowu… Mam pieskie szczęście, nie?
A jednak nie zrezygnuję, bo go kocham, a to dość solidny argument według mnie.
Nagle zarwałem się do biegu z głośnym szczekiem, nie zwracając uwagi na przeklinających tego szczura, czyli mnie, ludzi. Wbiegałem im pod nogi wymijałem koła powozów bez przerwy szczekając i przebierając niespokojnie łapami. Po prostu miałem chęć się wyszaleć, a gdy w końcu wybiegłem z miasta miałem ku temu okazje.
Gdy dało mi się trzy raz okrążyć mury miasta pod wpływem euforii, zupełnie nie myśląc, w końcu opadłem spokojnie na świeżą zielona trawę i obserwowałem jak co jakiś czas przez bramę wtacza się powóz, zwykle jakimiś produktami sprowadzonymi z innego zakątka świata. Zapewne nie do końca świeżymi jak na mój nos.
Zmarszczyłem się i kichnąłem gdy przejechał tuż przede mną taki z górą ryb. Ohyda, nigdy nie przepadłem za rybim mięsem, a szczególności zapachem, jedzenie tego było zwykle po prostu jak już przymusem.
Zakasłałem po psiemu i zakryłem swój pysk łapami skacząc, gdy nagle poczułem czyjś dotyk. 
Koś mnie głaskał, to było przyjemne nie powiem, bo byłem przecież psiakiem lubiącym pieszczoty.
Zaskamlałem, czy też może zamruczałem dziwnie, ale z zadowolenia, tego byłem pewny.
Dawno nikt mnie tak nie czochrał, a i torochę czasu minęło odkąd biegałem sobie na czterech łapach.
Niekontrolowanie odwróciłem się na plecy wywijając łapami gdy tymczasem drapano mnie po brzuchu…
Rozpłynie się zaraz, naprawdę to przeradza się w torturę.
Gdy otworzyłem przymknięte wcześniej z rozkoszy ślepia zamurowało mnie i przez chwile leżałem tak z przekrzywionym łbem jak głupek, a z mojego pyska wydało się tylko takie jakby… Hauu? 
Klęczał nade mną Tanith oczywiście i miał na twarzy ten swój niepowtarzalny uśmieszek. Wrrr
Machnąłem mu przed twarzą łapą z dezaprobatą i podniosłem się otrząsając się z kurzu i pojedynczych ździebełek trawy, po czym chwile tak stojąc i mierząc podejrzanego rudzielca wzrokiem z ostrzegawczym szczeknięciem stanąłem na dwie łapy i zwaliłem się na niego merdając ogonem z dumą ze swego czynu.
- Hej włóczęgo. - Zaśmiał się gdy się na nim ułożyłem pyskiem na jego klatce piersiowej, okazując radość dalej.
- Nie pozwolisz mi wstać prawda? - Głupie pytanie jasne, że nie, a jak będę mieć nastrój to i zaraz będę leżeć na tobie świecąc gołym tyłkiem, ale najpierw rzuć mi patyczkiem!
- Patyczek! Patyczek - Zaszczekałem z entuzjazmem liżąc go po twarzy.

<Tancio? Nie, ale tak serio nie jestem pewny czy moje porty nie zostały w domu xD>

piątek, 2 stycznia 2015

Od Jashy (do Manusa)

Siedziałam na wielkiej sofie w salonie i uśmiechałam się do swojego oblicza.
Jak ja marzyłam, żeby usłyszeć od mojego ukochanego te dwa słowa. 
Kocham cię - wciąż brzmiało mi w uszach przecudną muzyką. Sprawiając mi najzwyczajniej w świecie przyjemność. Owszem wiedziałam... Chciałam wierzyć, że Manus mnie kocha. Wiedziałam, że mi to okazuje. Być może niezbyt często, ale jednak. Jednak on tak rzadko mówił o tym co do mnie czuje, a każda taka chwila była dla mnie niewyobrażalnie cenna.
Wciąż zerkałam w stronę drzwi wejściowych. Mój ukochany zapewniał, że niedługo wróci, że ma tylko jedną sprawę do załatwienia. Oczywiście korciło mnie, by zapytać cóż jest tak ważnego, więcej, chciałam iść z nim, ale ostatecznie zrezygnowałam. Każdy miał przecież swoje małe sekrety. A przynajmniej miałam nadzieję, że jego jest mały i że nic między nami nie zburzy.
Czekałam więc cierpliwie, na tyle na ile pozwalały mi moje myśli, wciąż rozbiegane, wciąż podsuwające mnie złe scenariusze. Wpadałam co chwilę to w euforię, to w panikę, to w złość, by po chwili zacząć od początku i uśmiechać się do siebie.
Gdy drzwi się otworzyły zerwałam się z kanapy i wesołym, rytmicznym krokiem ruszyłam w stronę ukochanego. Ledwie jednak wyciągnęłam ramiona w jego kierunku, a poczułam obcy zapach. Czyjaś dłoń śmignęła w moją stronę niespodziewanie.
Spięłam się i wyszczerzyłam z sykiem kły, gotowa do ataku. Poczułam jednak silne, chłodne dłonie zaciskają się wokół mojej tali, unieruchamiając mnie. Szarpnęłam się w pierwszej chwili odruchowo, ale już ułamek chwili później stałam spokojnie, choć czujnie wpatrywałam się w wyciągniętą w moją stronę dłoń. 
- Nie radzę - rzucił Manus stając między mną, a obcym.
- Zrobiłem coś nie tak? - zapytał przybysz, ostrożnie cofając dłoń i wpatrując się to we mnie, to w mojego ukochanego, to znów omiatając wzrokiem ciemne kąty.
- Powiedzmy, że Jasha nie przepada za... nadmiarem czułości, szczególnie ze strony nieznajomych - wyjaśnił.
- Ale jaki ta ze mnie nieznajomy? - rzucił mężczyzna z pogodnym uśmiechem.
Dopiero teraz mu się przyjrzałam. Lata młodości miał już za sobą, choć jak u większości Zarików trudno było określić jego wiek. Jego rozbiegane oczy co chwilę skupiające się na cennych przedmiotach, które lubiłam kolekcjonować, dały mi jasno do zrozumienia, że to nie tylko zwykły zachwyt i ciekawość. 
- A kim takim jesteś? - spytałam, dalej bacznie go obserwując. 
Nie ufałam mu, jak każdemu, za wyjątkiem Manusa. Wiedziałam tylko, że mój ukochany nie przyprowadziłby do naszego domu kogoś, kto mógłby nam zagrażać. 
- Wybacz, Gadzinko. Już śpieszę z tłumaczeniem. To jest Merektus, mój ojciec. Tato, to jest Jasha, moja jak to zgrabnie ująłeś narzeczona.
- Miło mi - usłyszałam.
- Wzajemnie - rzuciłam, nieco spokojniejsza.
Manus opowiadał mi co nie co na temat swojego ojca. Złodziejaszek z lekkim podejściem do życia. Rozgadany, głośny i uważany za kontaktowego człowieka, co do mnie nie przemawiało wcale. 
- Może usiądźmy i napijmy się czegoś - powiedziałam i ruszyłam w stronę salonu, wciąż czując na sobie zainteresowane spojrzenie starszego mężczyzny.
- Zrób nam herbatę i podaj coś słodkiego - rozkazałam dziewczynie, która przybiegła na dźwięk dzwoneczka. 
Usiedliśmy, ja i Manus, który chyba mnie pilnował, na kanapie, zaś nasz gość na sporym fotelu. 
Po kilku chwilach podano nam ciastka i parujący, aromatyczny napar. 
- Ładnie tu macie. Tylko nieco oryginalna lokalizacja - stwierdził Merektus.
- Odpowiada nam. A co do wystroju, to Jaszczureczka ma do tego zapał - wyjaśnił mój ukochany. - Ja mam u siebie... artystyczny nieład.
- Syf, kiła i mogiła - skomentowałam, patrząc na niego znacząco. - Tak to się fachowo nazywa. Artystyczny nieład to to przestał być dawno temu.
Manus uśmiechnął się wymijająco, a jego ojciec zaśmiał.
- No więc? - rzucił mój mężczyzna. - Dowiem się co cię sprowadza.
- Cóż... - Zarik spojrzał na mnie. 
- Spokojnie. Jasha może o wszystkim wiedzieć.
- Dobrze... Otóż, powiedzmy, że chciałem się nieco popisać kunsztem złodziejskim... Z tej okazji obrałem sobie nietypowy cel... - mężczynza wyciągnął z sakwy, chowanej głęboko pod ubiorem zawiniątko, które następnie rozpakował.
Moim oczom ukazał się przecudny naszyjnik z mlecznobiałego matula bogato wysadzany szlifowanymi diamentami. Główny klejnot iskrzył się feerią wszelkich możliwych barw, a rozmiar miał przepiórczego jaja.
- Rąbnąłeś... - zaczął Manus, ale ja dokończyłam za niego:
- Naszyjnik Eluriell.
Eluriell była według legend jedyną córką Jusuth'a. pierwszego króla Quaari. Narodzona z obowiązku, gdy ten był jeszcze śmiertelny, ale kochana przez ojca i samą Amere, która ponoć podarowała jej naszyjnik z łez samych gwiazd.
- No i to jest ten kłopot! - zawołał z żalem w głosie. - Każdy zna to cacko! Nie mogę tego nikomu sprzedać, bo jakiś klecha wywrzeszczał kiedyś, że przyciąga złe duchy i przynosi nieszczęście. I faktycznie mi przyniósł! Nie dość, że zarobku na tym żadnego, to jeszcze sypnął mnie ktoś, gdy chciałem to cholerstwo wycenić. No i teraz jeden bardzo nieprzyjemny tym depcze mi p piętach. 
- No i co ja mam niby z tym zrobić? - rzucił Manus.
- Mógłbyś spróbować wpłynąć na tych zbirów... A konkretnie tego, kto ich za mną posyła. Co do tego świecidełka to chcę sę tego tylko pozbyć. Obojętnie jak. Tylko pozbyć. Pomożesz mi?
Merektus spoglądał na swego syna z nadzieją w oczach. 
Nie dziwiłam się, że ktoś mógł chcieć ukraść ten naszyjnik. Był przepiękny, a gdy wzięłam go w dłonie i poczułam chłód i gładkość metalu, kontrastujące z ostrymi, twardymi kamieniami, które jednak były równie chłodne, uśmiechnęłam się mimowolnie.
- Kupię go - rzuciłam, na co oboje mężczyźni spojrzeli na mnie zdziwieni.
- Jesteś pewne? - spytał Zarik, ale w jego oczach czaiła się nadzieja.
- Owszem. Podoba mi się. Azor! Przynieś kufer ze złotem! - zawołałam.
Mój sługa przyszedł ciężkim krokiem, taszcząc za sobą sporych rozmiarów skrzynię.
- C-co to jest? - Merektus, wpatrywał się w Azora szeroko otwartymi oczyma.
- Moja była zabawka - wyjaśniłam i podeszłam do kufra. Wyjęłam z niego sporych rozmiarów worek, wypełniony złotymi monetami. 
- Mam nadzieję, że to wystarczy - powiedziałam kładąc worek na stole. Część zawartości rozsypała się, a oczy mężczyzny zabłysły.
- T-tak... oczywiście... - wydukał.
Ja natomiast kazałam Azorowi odnieść kufer, a sama sięgnęłam po naszyjnik, który już po chwili zdobił moją szyję.
- I jak? - spytałam, wpatrując się w ukochanego, spoglądającego na mnie z uśmiechem.

<Manus?>

Od Wielkiego Mędrca (do Narishy)

Spojrzałem na mężczyzn i pokręciłem głową z dezaprobatą. Jak można okazać taką bezmyślność? Okrucieństwo i nienawiść i za co?
- Proszę byś ją puścił - powiedziałem stanowczo.
- Nie. Ona tu zginie, a ty lepiej się w to nie mieszaj dziadku - warknął młokos.
- Nikt tu dziś nie zginie - warknąłem donośnie i zbiłem kostur w ziemię. 
Mężczyźni mimowolnie cofnęli się, gdy wlałem strach w ich umysły. Nie chciałem tego zrobić, ale nie miałem wyjścia. Następnie przywołałem moce ziemi, by utworzyć klatki z pni cierniowego drzewa. 
- Zostaniecie tutaj, do chwili, aż przyjdzie po was straż z miasta. Nie radzę zbliżać się do ścian klatki. Nie dacie rady się uwolnić - wyjaśniłem i podszedłem do Narish, która leżała na ziemi ciężko oddychając.
Ułożyłem dłoń na ranie, delikatnie wyjmując strzałę i lecząc mięśnie i naruszoną przez grot kość.
- Wytrzymaj jeszcze chwilę. Za kilka dni będzie jak nowa - powiedziałem łagodnie, gdy skrzywiła się, z chwilą, gdy wyjąłem do końca drzewiec strzały.
- Cholerny staruchu! Niech ja się tylko stąd wydostanę! - warczał ten hardy dzieciak, który przewodził grupie.
- Radze, żebyś okazał mi więcej szacunku, dzieciaku - powiedziałem surowo, wpatrując się w niego. - Nie lubisz mieszańców, co? Każdy z was nie wie i nigdy się nie dowie jaka to krew płynie w waszych żyłach.
- Co ty pierdolisz, starcze. Jesteśmy...
- Makh'Aray? - spytałem, kończąc za niego. - Czarni, którzy od pokoleń nie odwiedzali nawet Makhi. Harde młokosy, których ojcowie odeszli w siną dal, a matki od ust sobie odejmowały, żeby was darmozjady wyżywić. Zwący siebie wielkimi Czcicielami Krwi. Gdybyś żył syneczku w Makhi, to poczułbyś co to dyscyplina, a twój ojciec złoiłby ci rzyć jak należy za pyskowanie. Dobrze jest udawać groźnego pośród słabych. Zobaczymy jak sobie poradzisz w lochach, bo prawo tu nie będzie działać wedle twojego widzimisię.
Młokos nie odezwał się, a jedynie rzucał na boki nienawistnym spojrzeniem. Znałem takie dzieciaki jak on. Chcące być lepszymi poprzez gnębienie słabszych. Żyjące nienawiścią, bo ktoś im powiedział. e tak powinny żyć. Przecież Makh'Aray powinien być bestią. Jeśli nie jesteś pewny tego, kim jesteś stań się bestią, a będziesz czysty. Głupota!
- Pomogę ci wstać - powiedziałem do dziewczyny i uniosłem ją delikatnie.
Zagwizdałem, a mój wierny Siwek przydreptał, kołysząc z wolna łbem na boki. Pomogłem dziewczynie wdrapać się na grzbiet konia.
- A pan? Nie jedzue?
- Spacer na uspokojenie mi się przyda, młoda damo.
- Dlaczego? - spytała tylko.
- Bo świat moja droga ma wiele ciemności, a w ludziach jest ich jeszcze więcej. Ale nie mówmy już o tym. Proponuję, byśmy odwiedzili moją chatkę w lesie. Tak - rzuciłem na nieme pytanie w jej spojrzeniu - także zdarza mi się przesiadywać pośród natury. Nie lubię zgiełku. Choć muszę go znosić z racji funkcji, jaką pełnię.
- A tamci mężczyźni? - spytała Narisha z lekkim niepokojem.
- Trafią do lochu za swoje zbrodnie - wyjaśniłem. 
Przywołałem Impa, który zamruczał i połasił się do mojego karku.
- Co to? - zapytała dziewczyna.
- Mój mały przyjaciel. Imp. No maluchu. Leć i sprowadź straże, niech zabiorą tych rozbójników zanim zrobią sobie krzywdę.
- Mrr... Prrr.... - zamruczał i jak strzała pognał w stronę Yrs.
- No, jesteśmy - oznajmiłem, gdy moim oczom ukazała się nieduża chatka pośród brzóz.

<Narisha?>

Od Asheroth'a (do Naitherell)

Wciąż bijąc się z myślami ruszyłem do komnat króla. 
- Pan jest w bibliotece - przekazał mi strażnik. 
Skinąłem i ruszyłem pospiesznie do ulubionego pomieszczenie władcy. 
Urdon nie raz przyjmował tu gości. Tu czuł się najlepiej. Pośród ksiąg i zwojów, pod którymi uginały się niezliczone regały.
- Chciałeś mnie widzieć, panie - skłoniłem się lekko.
- Tak... Owszem - zaczął, siadając na fotelu. - Mamy pewien... kłopot. Mianowicie, najprawdopodobniej Ark przetrzymuje dwójkę z naszych mędrców. 
- Co mędrcy robili w Makhi? - spytałem.
- Sam ich tam posłałem. Mieli zbadać ubytki magii także w Makhi. Mieli przy sobie listy ode mnie do Kaghath'a. Sądziłem, że będzie na tyle rozsądny, żeby ich wpuścić i dać im przejść. W końcu sprawa dotyczy nas wszystkich. No i faktycznie straż graniczna ich przepuściła. Wszystko wydawało się iść dobrze. Jednak wraz z otrzymaniem raportu, jakoby mędrcy mieli udać się do Arka - król wskazał na zwój leżący na stole - wieści od nich przestały przychodzić. Nie mam pewności, czy dotarli do króla Makhi, ani kto jeszcze mógłby być zamieszany w ich zniknięcie. Jesteś nadal jednym z ich ludu. Jako jedyny masz możliwość negocjacji.
- Dobrze. Spróbuję się czegoś dowiedzieć, panie -wiedziałem, że to nie będzie łatwe.
Kaghath był od zawsze uparty i nieufny. Co prawda przetrzymywanie mędrców, których wcześniej wpuścił do Makhi nie było specjalnie w jego stylu. Była jednak możliwość, że mędrcy naruszyli jakoś warunki wejścia, zrobili coś, czego nie powinni i spotkała ich za to kara. Niestety w Makh kara była jedna. Śmierć.
- Jeżeli czegokolwiek się dowiesz, proszę byś mnie o tym poinformował.
- Oczywiście.
Wyszedłem z pałacu i pospiesznie skierowałem się do swojej rezydencji. Miałem nadzieję, że sprawa z Makhi nie będzie wymagała mojego wyjazdu. Teraz nie mogłem sobie na to pozwolić. Nie kiedy nie dowiedziałem się nic o tym całym bajzlu z trucizną... Nie, kiedy Naith mnie potrzebowała. 
Wiedziałem, że to w sporym stopniu absurdalne. Przecież obiecywałem sobie, że nie dopuszczę już nikogo do siebie. Zarzekałem się, że nigdy się nie zakocham. Tylko, że to nie było takie proste. Naitherell była dla mnie ważna, po raz pierwszy od długiego czasu ktoś był dla mnie ważny.
Wszedłem do swojej sypialni. Naith siedziała owinięta kocem.
- Zimno ci? - spytałem siadając obok niej. - Każę zagrzać ci wina, lub zrobić jakiś napar z miodem.
- Nie trzeba. To nic takiego - zaprzeczyła, nie patrząc mi nawet w twarz.
- Naith do cholery jasnej spójrz na mnie - warknąłem.
Czułem bezsilność, znowu. A w takich przypadkach bywałem zwyczajnie wściekły.
Zrobiła to, a jej oczy były obce i zimne.
- Przepraszam... Nie powinienem krzyczeć. Martwię się o ciebie - powiedziałem i wyciągnąłem dłoń w jej stronę.
Kobieta skuliła się, mocniej okrywając kocem.
Westchnąłem ciężko i bez dalszych ceregieli przyciągnąłem ją do siebie. Nawet przez koc czułem jak drży. Chciała się opierać, ale nie bardzo miała na to siłę.
- Naith. Nie możesz tak dalej. Wiem, że się boisz... Ale to co sobie robisz tylko pogarsza sprawę. Nie widzisz tego? Ktokolwiek to zrobił nie zabił cię i nie dopuszczę do tego, żeby znów próbował, ale ty sama siebie wykończysz w tym tempie. A na to nie pozwolę.
Pogładziłem Naitherell po policzku, zmuszając ją, by spojrzała na mnie. Nachyliłem się, chcąc ją pocałować.
- Przestań - zaskomlała, chcąc się odsunąć.
- Niby dlaczego? - przyciągnąłem ją mocniej do siebie.
- Wyglądam okropnie... - jęknęła.
- Przestań. Wrócisz do formy. Choćbym miał cię tu zatrzymać i pilnować. Poza tym, czego byś ze sobą nie zrobiła dalej będziesz moją Ptaszyną - tym razem nie dałem jej uciec i wpiłem się w jej usta.
Delikatnie ułożyłem ją na łóżku i nakryłem swoim ciałem. Czułem jej wahanie, niemy protest, gdy zacząłem gładzić ją po szyi, zjeżdżając niżej, ku piersiom, przy których zatrzymałem się na dłużej.
Badanie nienaturalnie szczupłego ciała Naith sprawiło, że coś kłuło mnie w środku, w duszy. Jak ona mogła doprowadzić się do takiego stanu? A ja? Jak mogłem do tego dopuścić? Świadomość, że ona nie czuje się bezpieczna, że nie widzi we mnie kogoś, kto będzie dla niej oparciem bolała.
Mimo to ciało Naith, jej głosik, zapach... Ona cała. Pragnąłem jej tak, jak zawsze. Z tą samą dziką pasją. Tym razem jednak starałem się jak mogłem być delikatny. Nie dołożyć jej jeszcze bólu.

<Naith? Nje obchodzi mnie, że za swodko i już! (ale nje bij, oki? *.*)>

Od Manusa (do Jashy)

Znikam Bogowie widzą gdzie… No więc właśnie. Gdybym tylko miał odwagę ci powiedzieć i wyznać prawdę, której sam nie rozumiem. Tak, nie byłaś pierwszą moją ukochaną, choć tak naprawdę teraz mam niejasne wrażenia, że w moim życiu byłaś jedyną sprawą, którą poważnie zacząłem, może nawet i przemyślałem.
No dobra nie przemyślałem tylko przy pierwszej możliwej okazji wpadłem z tobą do łóżka.
Nie żałuję. Naprawdę nie żałuję, do cholery!
Przygryzłem dolną wargę pocierając szyje i na wszelki wypadek obwiązując ją ponownie bandażem… Patrzyłem jak zmierza do wyjścia z komnaty z bólem serca i niemocy. Byłem winny! To wszystko przeze mnie, teraz wszystko spieprzyłem, bo jestem samolubnym egoistą.
- Jasha? - Chyba na więcej obecnie nie było mnie stać, jak podejść do niej i objąć ramieniem.
- Przepraszam, ja… Jestem tchórzem, nie wiem dokładnie, w której chwili mnie to przerosło, ale… Nie jestem jak widać już tym samym Masnusem, którego znałaś i… - Poczułem jej dłoń na policzku, nieśmiało podniosłem wzrok. W jej oczach szkliły się łzy.
- Lepiej nie mogliśmy się dobrać, prawda? - Zachrypiała uśmiechając się gorzko na co ja również odwzajemniłem uśmiech czując łzy na policzku.
- Tak, masz cholerną racje…- Pochyliłem się nad nią i pocałowałem w usta. Z początku niewinnie i niepewnie to przede wszystkim, ale zaraz się przekonałem. Gdy w końcu uwolniliśmy się nawzajem objąłem ją jeszcze mocniej i zniżyłem głos jak tylko się da.
- Kocham cię.
 
- Isil?! Do jasnej cholery, gdzie jesteś kobieto?! - Pędząc przez las i zaglądając w każdą możliwą dziurkę, pod każdy listek pomału traciłem dech. Ileż można nabiegać się za jedną obłąkaną kobietą? 
Oczywiście zwykłem też szukając jej nawet nie odchodzić na więcej niż trzydzieści metrów od zgliszczy mojego domu, Isil bała się ciemności, dziczy, a nade wszystko pragnęła nie opuszczać dzieci i należycie je wychować.
Problem w tym tkwił tylko taki. Owe dzieci nie chodziły po tym świecie już od  czterech lat, albo i więcej, ona wciąż jednak ślepo nie przyswajała sobie do tego zakutego łba chwili ich śmierci. Nie obeszło ją nawet gdy jedno dziecko zostało wydarte z jej organizmu, zapomniała? Nie, ona po prostu temu zaprzecza, ale na mnie jak widać tak bardzo jej nie zależało, bo stałem się dla niej bestią. 
Już wcześniej zresztą nią byłem biorąc tę prace, by utrzymać nie tyrającą, wiecznie wolną matkę i dzieci, przy czym jednego nienarodzonego. Było to zajęcie dość opłacalne, ale Isil wolała na to wołać z pogardą “handel śmiercią”, pieszczotliwe nie? Choć poniekąd… W dużej mierze była to prawda.
Powoli z szybkiego biegu z ciężkim jękiem zwolniłem do truchtu, aż w końcu lekkiego chodu, by po dłuższej chwili zatrzymać się i załamując ręce opaść na jakąś przypadkową kępkę mchu.
Zakryłem twarz dłońmi z ciężkim westchnieniem, a może nawet i jękiem żalu z nutą zaniepokojenia. Nie miałem pojęcia, natomiast po raz kolejny byłem tak zmartwiony, a doprowadziły mnie do tego dwie kobiety.
Zupełnie różne, ale obie równie kiedyś kochałem… Nie, Isil była kiepskim żartem, a jednak ten żart wciąż trawił mnie od środka. Współczułem i pragnąłem porozumienia, ponowienia wspólnego języka między nami, który zagubił się gdzieś w czasie. 
Nie jestem jednak pewny czy to może i nie w pewnym sensie lepiej… Bo jeśli faktycznie tak by się nie stało jak mało się najwidoczniej stać to nigdy bym nie poznał mojej prawdziwej miłości. Jashy, niezwykłej osóbki o wyszukanym guście i niesamowitym stylu, w tym gracji… A ja znów bredzę, choć to nie do końca tak i to wyszyto jest prawdą, ale… No, nieważne już.
- Manus, co ja widzę. - Po plecach przeleciały mnie natychmiastowe ciarki, gdy usłyszałem przyczajony głos za sobą. Wyrwał mnie on zupełnie z przemyśleń, nie  miałem też wątpliwość co do tego, że teraz trudniej by było do nich powrócić. Powoli się wyprostowałem zachowując pozorny spokój, choć serce waliło mi jak oszalałe, jak mało kiedy, teraz jednak trzeba było przywyknąć, pogodzić się z tym biorąc głęboki wdech.
Odwróciłem się w stronę Isil z uśmiechem na co ona prychnęła z pogardą poprawiając kaptur na swych wyniszczonych niegdyś przecudnych w dotyku włosach.
- Skarbie…- Zacząłem na co ta wzdrygnęła się i przez chwile wpatrywała się we mnie ze smutkiem w oczach, ledwie zauważalnym i skrzętnie, przed właśnie mnie podobnym ukryty.
- Darowałbyś sobie to już cztery lata temu, przecież wiesz, że to na marne! I tak rzucę ci się do gardła! Po co tu wciąż przychodzisz?! -  Jej głos był pozornie normalny, oczywiście pytania wydane takim tonem były dość władcze i robiące spore na mnie wrażenie… Po prostu miała dość duże możliwości.
- Ależ słoń… Dobra, przepraszam. Tak? Już spokojnie… - Ruszyłem z zamiarem podejścia do niej, a gdy postawiłem zaledwie pierwszy krok ona gotował była już do skoku. 
Jej dzikie oczy, niegdyś potulne i pełne troski spoglądały na mnie spod mroku kaptura jak na ofiarę łatwą do upolowania. Niemal mogłem sobie wyobrazić jak zaciska na mojej szyi swoje szczęki, a że dodatkowy ucisk stanowił bandaż owinięty w okuł mojej szyi to cóż. Wyobraźnia działa.
Wyciągnąłem przed siebie ręce ukazując, że nic w niech nie ukrywam, bo jakżebym i śmiał, prócz smakowicie wypieczonego chleba, który podwędziłem służącej pełniącej dyżur przy spiżarni.
Od pewnego czasu, kiedy to Jasha  odkryła przedziwny ubytek jedzenia, utrudnionym mi było rzecz jasna zgarną tyle ile zazwyczaj potrzebowałem, by stanąć przed wychudłą Isil. Oczywiście to nie ja zostałem oskarżony o podjadanie, bo jak by to miało się do takiego kościotrupa jak ja. Azor, to przed nim te dziewczyny wachtują tam na zmianie, a zazwyczaj o dziwo tylko ja tam zaglądam.
Po dłuższym zastanowieniu przypomniałem sobie też o koźlim serze, który trzymałem w małej sakiewce umocowanej przy pasie.
Gdy jednak powędrowałem tam dłonią usłyszałem warkot. To Isil poczuła się zagrożona wonią sera… Nie, oczywiście, że była święcie przekonana iż sięgam po broń w ostatniej chwili i chciała pokazać jaka jest czujna.
Brawo. Jednak nie mam póki co szczerych chęci do atakowania jej jedynym ostrzem jakie posiadałem, a mianowicie w obcasie. Szykowne, nie uważacie? Też tak sądzę.
- Nie wygłupiaj się moja droga, to tylko jedzenie. - Westchnąłem wysuwając jej przed nos skromne podarki, na które łapczywie polowała wzrokiem.
- Bierz i wiem, że to znów za mało, ale…
- Wynocha! - Przed mą twarzą powietrze smagnęły ładne długie pazury, które wyhodowała przez tyle lat odsiadki w lesie. Zachwiałem się mało nie lecą do tyłu, jednak po drodze od razu wróciło mnie coś do pionu. A było to dość nieoczekiwane.
- Manus! - Chwila znów słyszę swe imię, z ust mężczyzny. Widzę jego uśmiechniętą twarz na zakręcie dróżki już tak blisko. Potem spoglądam na Isil, która powoli zatapia się w czeń lasu.
- Chłopie reaguj jak się do ciebie mówi! Wiesz ile cię szukałem?! - Zawołał profesjonalnie aż ucho zapiekło, kiedy to stanął na tyle blisko, by dotknąć mego ramienia i tym samym sprowokować do odwrócenia się w jego stronę.
- Co ty tu rodzisz staruszku? Czy to czas na takie wyprawy? - Mój ton był zupełnie opanowany, jakby wcale przed chwilą nie atakowała mnie wściekłą “bestia”.
- Sugerujesz, że jestem stary? - Jego spojrzenie stało się nagle srogie, na co ja tylko wzruszyłem ramionami.
- Wiesz przecież, że to prawda i właśnie po to tu jesteś… - Odtrąciłem jego ramie i poprawiłem bandaż na szyi biorąc głęboki wdech i usiłując pozbyć niemiłego wrażenia iż ktoś mnie wciąż obserwuje.
Oj, przewrażliwiona Isi, czyżby jednak mój tyłek wciąż był twym obiektem westchnień? Oczywiście, że robiłem sobie teraz jaja, to wszystko… Dawno, dawno i nie prawda. Mogłem najwyżej pomarzyć.
- Kto cię ściga tym razem i co zwinąłeś? - Pytanie zadane szybko i bez możliwości odwrotu. Znałem go dobrze, nie przychodził po to, by się spotkać, był na to zbyt zajęty, a w dodatku byłoby to z jego strony zbyt banalne.
Tak jak i poprzednio… Nie, nie powiedział, bo może i nie zdołał… Rozeszliśmy się tak jakoś.
Ale wciąż go to trapiło i właśnie po to przyszedł.
- Ach… Słyszałem, że masz narzeczoną i gdzie ty mieszkasz… może zanim to… To nas sobie przedstawisz? - Znów się zaczyna. Przewróciłem oczami. Zawsze to robią gdy coś im nie na rękę, Odwijanie w bawełnę nic tu nie pomoże. Chcą pomocy niech mówią!
- Szczegóły później. - Dodał szybko, by się zreflektować widząc moją zapewne nie zbyt zadowoloną minę.
- Dobrze, wobec tego zapraszam na herbatkę. - Uśmiechnąłem się krzywo i upinając włosy w kucyk ruszyłem w stronę domu.
- Tata, rusz się, bo zapuścisz tam korzenie. - Popędziłem stojącego w miejscu wciąż jak ten kołek. Skoro chciał zapoznać się z Jaszczureczką to niech ma…

<Jasha? Tatuś się podoba? xD>

wtorek, 30 grudnia 2014

Od Naitherell (do Asheroth'a)

Długo nie mogłam pozbierać się po rozmowie z Vidim. Od zawsze uważałam go za dzieciaka, a nagle dopadło mnie wrażenie, że ten dzieciak wszystko przewidział. I nie powiedział ani słowa. Bo i po co? On uważał swoje, ja swoje. Z tym, że Vidi nie miał racji, jeśli chodzi o Asha. Nie wspominam nawet o jego prawach do wybierania mojego partnera. Zresztą, on zawsze miał problem, jeśli chodzi o Makh'Araj. Co mnie obchodzi, jakiego miał ojca? Nie spotkało go to, co mnie. Nigdy nie dowie się, jak to jest. Haszcz wstrętny.
Ostatecznie jednak uznałam, że lepiej go posłuchać. Ashowi nie pisnęłam ani słowa o mojej rozmowie z Vidim; w sumie to mój ukochany nie miał pojęcia o jego istnieniu. Jakoś nie wyobrażałam sobie wyznać mu, że latam po krzakach za asasynem, który ma mdłości na dźwięk jego imienia. I nie wyznałam mu również moich obaw co do służki - mój dawny przyjaciel miał rację co do niezbyt szczęśliwego zakończenia losów Kargijki podejrzanej o zatrucie mnie, więc cóż innego zrobiłby Nelli? Bałam się, ale nie na tyle, by wskazywać palcem winnego z zawiązanymi oczyma.
A bałam się, to muszę przyznać. Z dnia na dzień wpadałam w coraz większą paranoję. Przerażał mnie każdy dźwięk w domu, każdy cień sunący za mną na ulicy. Spojrzenia zdawały się skrywać echa szyderczego śmiechu, a jedzenie jakby szkliło się od trucizny. W pewnym momencie przestałam jeść i pić, a obecność Nelli przynoszącej mi posiłki, gdy leżałam i chudłam, wcale nie pomagała. Zaczęłam oskarżać każdego, w tym Vidiego, dla którego przecież kradzież przepisu i dolanie mi czegoś do wina nie stanowiło najmniejszego problemu. Nie było go na liście? A co z tego? Znałam jego metody. Vidiego nigdy i nigdzie nie było. 
Tłumaczyłam sobie, że to tylko obłęd, który ma za zadanie mnie oślepić i pozbawić mnie zaufania do dwójki najbliższych mi osób. Manipulacja psychiką... przerażające. Do tej pory uważałam się za mistrzynię w tej dziedzinie. A tymczasem ktoś uczynił ze mnie marionetkę, nawet się ze mną nie spotykając. Bo jaka jest szansa, że znałam oprawcę już wcześniej? Nikła.
Wyjście z domu, do ludzi, wydawało mi się nader trudne, ale ostatecznie pokonałam obawy. Mniej powalająca wyglądem niż zwykle, owinięta wielką, jedwabną chustą, osłaniającą przed przenikliwym wiatrem i wścibskimi spojrzeniami, ale wyszłam. Spędzałam czas na wydawaniu pieniędzy, których, jak odkryłam podczas przeszukiwania domu, zgromadziłam naprawdę sporo. Odkryłam także, że kupowanie absurdalnie drogich przedmiotów, kiedy wokół mnie biega mnóstwo głodnych, obdartych dzieciaków, których rodzice nie mają grosza przy duszy, nadzwyczajnie pali sumienie. W wieku tych dzieci chodziłam odziana w najdroższe sukieneczki, zazwyczaj wybierane i kupowane przez ojca. Co z tego, skoro wtedy dałabym wszystko, łącznie z własnym ubraniem, by mój horror się zakończył. I uważałam, że na wszystko należy sobie zapracować samemu. Chociażby po trupach, jak Haszcz. "Lub tyłkiem, jak ja", przemknęło mi przez myśl z goryczą, gdy koścista dziewczynka pociągnęła mnie za rękaw z błagalnym spojrzeniem zaszklonym łzami. Kazałam jej zawołać kolegów i kupiłam im pół straganu jedzenia, które zdawało się tak śmiesznie tanie i błahe przy moich obecnych zmartwieniach. 
Zabawne. Te dzieciaki lubiły mnie, ale ja nie lubiłam ich. Dałam im coś, co ich nie uratuje. Pomogłam, ale po co? I tak jutro znowu będą głodne. Ale pomogłam im, bo... Bo ja sama też od zawsze pragnęłam, by ktoś mi pomógł. To nigdy nie nadeszło; nauczyłam się radzić sobie sama i myślałam, że już nigdy więcej nie będę chciała pomocy. I co? I oto nadeszły te ponure dni, w których siedziałam skulona przy murze, zaczepiana przez łajdaków niczym tania dziwka, marząc o czyjejś łasce.
- Jasna cholera, wstawaj. - Usłyszałam wyraźną, nieznoszącą sprzeciwu komendę. 
Powoli otworzyłam oczy, dostrzegając wpierw przyglądających się z zaciekawieniem ludzi, zgromadzonych - o dziwo - w sporej odległości ode mnie. Dopiero później wpadło mi do głowy, by spojrzeć w górę - tak, nade mną stał żyjący taran, czyli Asheroth we własnej osobie. Już mnie nie dziwiło, dlaczego pospólstwo zachowuje bezpieczny dystans.
- Ash... - wymamrotałam, a ten bez słowa podniósł mnie z ziemi, obrzucając wszelkich komentatorów tego zdarzenia wściekłym wzrokiem. - Jak się cieszę, że jesteś...
- Ty jesteś pijana? - zapytał, zanim jeszcze wziął mnie w ramiona. - Na litość boską, ty już nic nie ważysz. 
- Sam jesteś pijany - jęknęłam, niemal zginając się z bólu brzucha. - Nic nie jadłam...
- Widać - uciął krótko i nie odzywał się, dopóki nie poczułam, jak kładzie mnie na czymś miękkim.
To samo posłanie, na którym leżałam, gdy byłam zatruta. Ciarki przeszły mi po plecach. Mogłabym przysiąc, że jakieś lodowate palce przyklejały mi się do skóry.
- Podadzą ci leki i coś lekkiego do jedzenia, żebyś nie umarła z głodu. A teraz wybacz, muszę wracać na służbę - powiedział, stojąc już w progu pokoju.
- Nie, proszę, wracaj - zaprotestowałam słabo, z trudem przesuwając dłoń w jego stronę po miękkiej pościeli.
Widziałam, jak się waha, jak na mnie patrzy, jaki ból mu zadaję. Znowu. 
- Panie, król wzywa - zawołał ktoś, być może, z piętra niżej.
- Przepraszam, Ptaszyno. Wrócę najszybciej, jak będę mógł - rzucił i zniknął.
Długo leżałam, zastanawiając się, jak właściwie straciłam przytomność. Służba Asha podała mi lekarstwo, jednakże nie wypiłam go; bałam się, że może być w nim trucizna. Postanowiłam jednak się ratować, więc sięgnęłam po kawałek chleba, który bardzo długo rozdrabniałam w poszukiwaniu prochów. Po upływie kilkunastu minut zaryzykowałam i zjadłam, przypłacając to okropnym bólem brzucha - nie z powodu trucizny, a z powodu wycieńczenia żołądka i braku jakiejkolwiek osłony. Zrezygnowana, wypiłam przyniesiony w masywnej, zdobionej szklance gorzki płyn. Dopiero wtedy odzyskałam względną przytomność i zaczęłam jeść dalej, wybierając lekkostrawne produkty. Nie miałam pojęcia, co powiedział Ash służbie, ale korzystając z okazji, iż co poniektórzy w rezydencji drżeli na mój widok bardziej, niż na jego, zażądałam kąpieli i otrzymałam ją z ucałowaniem ręki. Zabawne, bo wyglądałam okropnie. Szczególnie dobrze mogłam to zobaczyć w sporym, łazienkowym lustrze, odbijającym każdą z moich wybijających się wraz ze skórą kości. Moje nogi wyglądały jak dwa patyki ze spływającą z nich martwą masą, a policzki zapadły się. Ukryłam twarz w dłoniach i zaczęłam płakać. Do czego doprowadziłam? Przecież nikt na mnie nie spojrzy, nie w takim stanie. Jak mam pokazać się Ashowi...?
Kąpiel nie zmieniła mojego samopoczucia, chociaż wcierałam w siebie różne rzeczy, ze zgrozą poznając budowę ludzkiego szkieletu. Nic nie mogło tego zatuszować. Przypomniało mi się dzieciństwo, w którym zawsze mi zarzucano niedowagę. Za chuda i za chuda, jedyne co słyszałam od napchanych tłuszczem grubasek. Nigdy dzieci nie urodzi. Złamie się na spacerze. 
Albo nastraszy jakiegoś faceta, w czym zapewne było sporo racji.
Wróciłam do pokoju i usiadłam na łóżku z mokrymi włosami, niespecjalnie przejmując się wodą kapiącą na pościel. Pragnęłam jakimś cudem napchać się jedzeniem i wyglądać tak dobrze, jak przed paroma tygodniami. Ale najpierw zniknąć, by Ash mnie nie zobaczył.
Ze smutkiem naciągnęłam na siebie koc pod samą szyję, wyczekując powrotu "księcia z horroru", jak go określił Vidi. "Skoro książę z horroru, to zapewne potrzebuje księżniczki kościotrupa", pomyślałam z goryczą.

<Fluszaku, pocieszysz Naith, czy jednak za chuda? xD>

Od Deysare'a

Wstałem i z głośnym westchnieniem uniosłem dłoń w geście powitania mojej ulubionej wspólniczki, która ostatnimi czasy dawała dupy na całej linii, co było niezwykle trudne, zważając na jej zawód. Z niezadowoleniem stwierdziłem, że oczekuje ode mnie czegoś więcej niż kulturalnej pogawędki z wymianą zdań odnośnie ostatnich wydarzeń politycznych, szczególnie stosownej zważywszy na jej kilka miesięcy nieobecności łamanej przez totalne zlewanie mnie zatęchłym moczem, byleby mnie przekonać, iż Asheroth jest jej czarnym księciem z bajki na jeszcze ciemniejszym koniu. Chyba będąc w stanie wskazującym zapomniała, że w zasadzie gówno mnie to obchodzi, komu się pakuje do łóżka. Byłem tylko ciekawy, co też ta lekko obyczajowa dama ma mi do powiedzenia, czy też do wykrzyczenia, patrząc jak dojechała tego swojego biednego konia na tak krótkim odcinku drogi.
- Naith, Naith, słońce ty moje... - zacząłem, podchodząc z wolna do ścieżki, którą wściekle pędził Silver Doom. - Taki bogaty ten twój czarnul, a na konia dla ciebie go nie stać?
- Daruj sobie - mruknęła ponurym tonem, posyłając mi złowieszcze spojrzenie. Brakowało tylko kruka na ramieniu i konduktu żałobnego w tle. - Mam do ciebie parę pytań - rzuciła, zsiadając z zadyszanego ogiera.
- Ło, ło, spokojnie - zadrwiłem, unosząc ręce do góry, jakbym chciał się poddać. - Ostatnia osoba, która zadawała mi pytania, skończyła na opowiedzeniu mi swojej jakże fascynującej historii życia, niezwykle przydatnej przy innej okazji, ale tę opowieść zachowam chyba na ...
- Zamknij się - wychrypiała, zdradzając oznaki stresu i zmęczenia, jakich nie widziałem u niej od, cóż, w zasadzie nigdy. - Od kiedy jest ci tak wesoło?
- Mnie? Od zawsze, spójrz, jakie to życie jest piękne... - gadałem, wskazując teatralnie ręką na zachodzące słońce. - Chociaż zapewne mniej śmiesznie jest tym, którzy mogą to życie stracić, hm?
- Wiesz o tym? - ocknęła się nagle, podchodząc bardzo blisko mnie.
- Naruszasz moją przestrzeń osobistą. Domniemywam po ubraniu, że wracasz od klienta, więc bądź tak miła, odsuń się. 
Ledwo co skończyłem mówić, a jej dłoń poleciała w górę jak pies na kiełbasę, a celem tejże ślicznej łapki było walnięcie mnie w pysk za nieprawidłowe skróty wyrazowe używane przy damie. Było mi niewyobrażalnie przykro, że od dziecka nie przyswajałem zasad udawania miłego pana, czy też tam dobrego wychowania. 
- Jednak nie u klienta, tylko u Asha - skwitowałem, łapiąc ją za nadgarstek w ostatniej chwili. - Z kim się zadajesz, takim się stajesz, moja ty narwana Ptaszyno - zaszczebiotałem, naśladując jego sposób słodzenia jej i puściłem jej rękę. - Mówiłem ci; do trzech razy sztuka. Pieprzłaś mnie tak ze dwa razy na oko, swoją drogą po bliznach i to było chamskie, a za trzecim razem ci oddam. A że kobiet się nie bije, to nie licz, że se jeszcze kiedyś trafisz.
Oparłem się o pień i obserwowałem ją z szelmowskim uśmiechem, który z przyjemnością starłaby mi z twarzy, gdyby tylko mogła go zobaczyć. Doskonale wiedziałem, co mi zaraz powie.
- Krzyż sekty. Długo będziesz to ukrywał?
- Przypomnij mi, kiedy zadziałał na mnie twój szantaż - powiedziałem znudzony, iż Naith nie ma dla mnie żadnej ciekawej riposty. - Możesz mnie wydać, może martwy na coś ci się przydam. Nekrofilia? A może to któryś z twoich kolegów, czy tam koleżanek?
- Jesteś obrzydliwy... - Jej wzrok przeszył mnie na wylot, a ja podziękowałem bogom, że bazyliszki nie istnieją. - Czyli nie zamierzasz mi pomóc? Nie robi to na tobie najmniejszego wrażenia, że ktoś dolał mi trutki do kielicha?
- Ktoś? A nie ta nieszczęsna Kargijka? - westchnąłem, oglądając jeden z moich krótkich mieczy, nieco uszczerbiony po ostatniej potyczce. - A tak właściwie, to wystarczyło zapytać, w lochach raczej zbytnio przyjemnego przesłuchania nie miała...
- Jak to? Po co? Wiesz o tym?! - uniosła się, wyczekując ode mnie jakichś wyjaśnień.
- Nic nie wiem - mruknąłem cicho, mrużąc przy tym oczy. - I nie, nie mogę ci pomóc. Wpakowałaś się w niezłe gówno, a ja nie lubię się brudzić.
- Skoro tak mówisz, to coś wiesz - jęknęła w akcie desperacji, wplatając palce we włosy i niszcząc sobie fryzurę. - Ty to zrobiłeś?!
Parsknąłem.
- Skoro uważasz mnie za zdrajcę, to naślij na mnie swojego kochasia, pozbędziesz się problemu.
Nie miałem żadnego interesu w truciu Naitherell. I nie wiedziałem, dlaczego ktoś chce się jej pozbyć. W tym właśnie leżał pierdolony problem - kiedy JA czegoś nie wiem, to znaczy, że ktoś płaci bardzo wysokie stawki za kombinowanie i ukrywanie prawdy. 
- Nie, nie uważam cię za zdrajcę... poniosło mnie...
Kiwnąłem głową, uznając takie słowa za wystarczające przeprosiny w jej ustach. To było aż nadto, przy złotowłosej pannie Cu'aro, nieprzyznającej się do żadnych win i nieżałującej ani jednego grzechu, a współczuję kiecy, który zechciałby ją wyspowiadać.
- Tu chodzi o to, że otruto mnie moją własną trucizną - dokończyła, patrząc na mnie z wyraźną ciekawością mojej reakcji.
No, było się czym zaciekawić.
- Twoją własną? - uniosłem brwi i wbiłem w nią wzrok, natychmiast sprawdzając, czy blefuje, by mnie sprawdzić, czy naprawdę są na mnie jakieś dowody.
- Tak. Ale to nie żadna z tych, które ty mógłbyś znać.
- Jakim trzeba być debilem, by rozgłaszać wszem i wobec, czego używasz? - zapytałem z naturalną dla mnie szczerością.
- Stul pysk, szczylu, nie miej mnie za głupszą od ciebie - warknęła, mierząc mnie gniewnym spojrzeniem. - Jesteś jedynym, który zna przepisy, ...
- Jakże mi miło - wtrąciłem ironicznie.
- ...Ale było kilka przepisów, które zostawiłam w domu, porządnie ukrytych i pozamykanych na kilka zamków - wyjaśniła.
- Fałszywki? - Bardziej stwierdziłem niż zapytałem, przysłuchując się uważnie słowom kobiety.
- Dokładnie - uśmiechnęła się tajemniczo. - Pamiętasz, że nie zapisuję receptur. Aczkolwiek... ta, którą zostałam otruta, była podpisana jako zabójcza. Ja miałam zginąć. Z własnej trucizny. 
Aż gwizdnąłem.
- Niezłe zagranie... spektakularne. 
"Ale szczerze wątpię, czy ten ktoś nie wiedział, że ta trucizna cię nie zabije", dokończyłem w myślach, wpatrując się w ciemniejący horyzont.
- Ktoś to ukradł. Mam kurewską służącą, która grzebie mi po szafkach, zamierzam ją przepytać.
- Nie ma takiej potrzeby - przerwałem. - Sprawdzę ją.
- Nella.
- A nazwisko?
- Nigdy nie podała. Nie ma - wykrztusiła Naith po chwili, a ja zaśmiałem się cicho.
- Żartujesz sobie ze mnie, prawda?
- Co by jej dała fałszywa tożsamość? To szara mysz! - krzyknęła, wyraźnie szukając punktu obrony.
Tym razem musiałem się z nią zgodzić.
- Służka grzebiąca po szafkach, z fałszywą tożsamością... Za proste, aby było rozwiązaniem. Ona nic nie wie - stwierdziłem bez namysłu. - Ale jest czymś w stylu kozła ofiarnego. Kogoś, kogo pierwszego przykuje się do muru i zacznie biczować, by zmarł za to, że nic nie wie. - Odwróciłem się do rozmówczyni, patrząc na nią wymownie. - NIE rób tego. Ten ktoś na to czeka.
- Skąd ta pewność? - zapytała, wzruszając ramionami. - I kogo masz na myśli?
Uniosłem głowę i przyglądałem się murom, jak gdybym chciał ocenić, co konkretnie się za nimi znajduje.
- Nie wiem, kim on jest, ale siedzi znacznie wyżej ponad szarymi ludźmi. Bądź ostrożna - mruknąłem, powoli zdając sobie sprawę, że będę musiał złamać własne zasady, by nie zdeptać sumienia, o ile jeszcze coś mi z niego zostało.
Zwiesiła głowę. Wiatr leniwie kołysał falowanymi kosmykami jej złotych włosów, a ostatnie promienie mieniły się w srebrzystym blasku, odbijając od jej gładkiej, przypudrowanej skóry. Mogłem o niej powiedzieć wiele rzeczy, ale nie to, że los poskąpił jej urody. Była piękna; co z tego? W mojej skromnej opinii brzydła z dnia na dzień. Dla mnie stanowiła tylko lodowaty posąg, który z jakiegoś dziwnego powodu chciałem uchronić przed zniszczeniem. Szkoda, że z biegiem czasu pokrywał się patyną...
- I co mam zrobić? - zapytała po kilku minutach ciszy, wyrywając mnie z zamyślenia.
- Chcesz mojej rady? Proszę bardzo, oto ona. Zerwij kontakty z Asheroth'em. 
Nie minęła sekunda, a jej źrenice poszerzyły się, wykrzykując jakiś niemy akt rozpaczy. Tyle bólu dupy o jednego kolesia. Było do przewidzenia, że na tym się zakończy. 
- Czy ty kiedyś wreszcie skończysz? Ash nie ma z tym NIC wspólnego, rozumiesz?! Wbij to sobie do głowy!!
Zamrugałem, pocierając twarz dłonią.
- Nie wątpię, ale nie zdziw się, że następne akcje, o ile będą, uczepią się was obu. Sama się o to zamieszanie prosiłaś, latając za królewskim Strażnikiem jak napalona żebraczka spod bramy za psiarzem.
- Odpierdol się wreszcie od niego. Pomożesz mi albo nie, twój wybór - burknęła.
Przekląłem pod nosem i chwyciłem ją za ramię, przyciągając do siebie.
- Stąpasz po kruchym lodzie! - syknąłem. - Jestem w stanie wymienić czas twojego pobytu u tego złamasa, co do minuty, i to każdego dnia minionego miesiąca. A człowiek, który was ściga, nie zostawia po sobie żadnych śladów. Rozumiesz? Żadnych. Kimkolwiek jest, zarówno ja, ty, jak i twój książę z horroru jesteśmy przy nim bandą szczeniaków trącających nosami własne zadki.
Wyrwała mi się, o mało przy tym nie fikając do tyłu na trawkę. Ach, jak ja uwielbiałem numer z nagłym puszczaniem, niestety, ona już go za dobrze znała...
- Co masz na myśli, mówiąc "was"? - dociekała. - Dlaczego uważasz, że to się tyczy mnie i Asherotha? To ja zostałam otruta - podkreśliła, a w jej oczach dostrzegłem strach.
Zrobiło mi się jej żal. Nie dlatego, że chciała go ochronić. Dlatego, że był taki czas, w którym nie chroniła nikogo, prócz siebie. Wiedziałem, że w takowym czasie nic jej nie groziło. Z drugiej strony, ona nie potrafiła żyć w ten sposób. Dziewczyneczka z patologicznego domciu, smutne, ale prawdziwe.
Zsunąłem chustę z ust.
- Naith. Uważam cię za przyjaciółkę, niezależnie od tego, jak bardzo mnie wkurwiasz i jak często mam ochotę zarzucić ci, że twój wiek to tylko wypis na papierku - mówiłem ze słabym uśmiechem. - Wiem, co robisz i pilnuję, by nikt nie wbił ci noża w plecy, zwłaszcza, gdyby chciał to zaplanować.
- Nie potrzebuję tego.
- Z dzisiejszej rozmowy wynika co innego - zauważyłem ponuro. - Pilnowanie cię było proste, dopóki trzymałaś się z dala od Asheroth'a. Polityka nie jest moim kręgiem, powtarzałem to aż do, za przeproszeniem, twoich odruchów wymiotnych, ale to pewnie dlatego, że wtedy przechyliłaś za dużo. Gdyby tu chodziło tylko o ciebie, wiedziałbym o tym. Ale nie, ten skurwiel upatrzył sobie akurat was, bo podajecie mu się na talerzu - wyrzuciłem z siebie ze słyszalną irytacją. - A może na łóżku - dodałem, na powrót zakrywając usta wykrzywione w oznace rozbawienia. - Dowiem się czegoś, ale w tym czasie musisz być ostrożna.
- Nie jestem aż tak głupia, na jaką dla ciebie wyglądam - zażartowała.
Przewróciłem oczami i wygoniłem ją gestem dłoni, świadomy, że właśnie popełniłem ten sam błąd, co ona - dałem się wsadzić w bagno o nieznanej głębokości. Bo że ktoś wypełnił je gównem, to już wiedziałem. Bardzo sprytnie zaczęli tę zabawę, ale to niemożliwe, by nie popełnili żadnego błędu. Do każdej zabawy potrzeba zabawek. A jeśli ktoś w Yrs gra na słowa, to trzeba będzie znaleźć kapusia, który coś wydusi. Nie ma rzeczy niemożliwych.
Ponownie zerknąłem na wielkie mury, przypominając sobie małą, niewinną dziewczynkę, którą nie tak dawno temu dziwiła niesprawiedliwość życiowa.
- Ciężko wytrzymać życiowe próby, co, mała? - zapytałem, chociaż byłem już jedyną osobą w okolicy. - Ciekawe, kto szybciej się złamie. Ty w Yrs, czy my, kiedy zaczną podstawiać nam świnie... zatrute świnie.
Upewniłem się, czy mam potrzebne mi do nadchodzącej pracy składniki, po czym szybkim krokiem wróciłem do niewielkiej chatki służącej mi za dom, w której podziemiu spędziłem długą noc poprzedzającą poszukiwania.

poniedziałek, 29 grudnia 2014

Od Narishy (do Wielkiego Mędrca)

To, co powiedział Mędrzec było bardzo miłe. Moje życie, jak i innych mieszańców, nie było łatwe, ale byłam szczęśliwa, dumna z tego, kim jestem.
- Z przyjemnością ci pomogę Mędrcze - odparłam z uśmiechem.
Zaczęliśmy szukać ziół, co nie powinno zająć nam dużo czasu. Swego czasu uczyłam się o zielarstwie, a potem pomogłam pewnemu zielarzowi w szukaniu ziół.
- Lepiej się rozdzielmy proszę pana. Jeśli to zrobimy to istnieje możliwość, że szybciej je znajdziemy. Spotkamy się w tym samym miejscu za cztery godziny. Zgadza się pan na to? - spytałam.
Mężczyzna zastanowił się, a po chwili wyraził zgodę na moją propozycje. Ja poszłam w lewą stronę, a on w prawą. Uważnie wpatrywałam się w ziemię, gdyż niektóre zioła mogą być podobne do zwykłych roślin i niestety trudno je odróżnić. Po pięciu minutach znalazłam dwie poszukiwane przeze mnie rośliny. Cieszyłam się, że nadal pamiętałam jak one wyglądają pomimo tego, że długo ich nie zbierałam. Ciekawe ile ich potrzebuje? 
Szukając dalej natrafiłam na ślady krwi... Zaniepokoiłam się na początku, lecz szybko się uspokoiłam, gdyż krew mogła należeć do ofiary drapieżnika. Poszłam szukać dalej ziół jednocześnie zachowując czujność, krew mimo wszystko była niepokojąca. 
Po trzech godzinach udało mi się uzbierać dość sporo ziół dla Mędrca. Wracając do wyznaczonego miejsca rozmyślałam skąd mogła znaleźć się tam krew.. Z rozmyślań wyrwało mnie wpadnięcie na staruszka, który mnie złapał przed upadkiem.
- Wybacz mi za to. Proszę! - mówiąc to wręczyłam mu dość spore zawiniątko roślin.
- Dziękuję Ci Narisho - odparł, ale dodał po chwili - Czy coś cię martwi?
Spojrzałam na niego i kompletnie nie wiedziałam jak zacząć od tego co widziałam.
- Tak, gdy szukałam ziół na swej drodze spotkałam ślady krwi. Z początku uznałam, że może to ślady po polowaniu jakiegoś drapieżnika, ale w moje serce wkradł się strachy i niepokój, że to nie jest krew zwierzęca, ale ludzka - wyjaśniłam mu.
Mędrzec spojrzał na mnie i się zamyślił...
- Jeśli ta krew należała do człowieka, a on jest ranny? - powiedziałam wystraszona.
- Spokojnie! Lepiej wracajmy do miasta - powiedział i rozejrzał się dookoła.
Pociągnął mnie za rękę, gdy się opierałam. Wracaliśmy dość szybkim krokiem do miasta, a Wielki Mędrzec milczał przez całą drogę. Nie wiedziałam o co chodzi.
- Masz gdzie spać? - spytał nagle.
- Mieszkam w lesie - odparłam zdezorientowana.
- Trzeba znaleźć ci pokój w karczmie w każdym razie - odparł.
Dlaczego chciał mi znaleźć pokój? Co on wiedział, czego ja nie wiem? Poprosił mnie, żebym na niego tu zaczekała, ale mnie trochę to miasto przerażało, nie umiałam się tu odnaleźć. Z kieszeni wygrzebałam kawałek kartki, a zobaczywszy stragan pożyczyłam od sprzedawcy coś do pisania i naskrobałam parę słów do Wielkiego Mędrca, oto jak brzmiała treść listu: "Wybacz mi Mędrcze, ale znajdziesz mnie w lesie. Tam czuję się lepiej. Narisha." Zobaczyłam bodajże strażnika, zawołałam do niego i podeszłam.
- Czy mógłby pan to przekazać Wielkiemu Mędrcowi - mówiąc to przekazałam mu karteczkę.
Skinął głową na znak zgody, a ja ruszyłam w kierunku lasu. Przy bramie zatrzymałam się i zagwizdałam na mojego konia. 
Dosiadłszy konia puściłam się galopem w stronę mego szałasu. 
Tej nocy wciąż śniły mi się koszmary.

Obudziłam się wcześniej i spojrzałam na konia. Byłam strasznie zmęczona, gdyż się nie wyspałam. Poszłam jeszcze w głąb lasu w celu nazbierania owoców. Podczas zbierania usłyszałam szelest, odwróciłam się w tamtym kierunku, ale nic nie zobaczyłam, więc zignorowałam to i dalej zajęłam się ściąganiem owoców z gałązek. Po kilku minutach znowu usłyszałam ten sam szelest, ale tym razem wyszło zza krzaków i drzew pięciu mężczyzn. Wystraszyłam się ich. Mieli zamaskowane twarze, a widać było tylko oczy.
- Kolejny mieszaniec - powiedział drwiąco jeden z nich.
Cofałam się powoli, bo nie wiedziałam co chcą zrobić i o co im chodzi. Patrzyli to na mnie to na siebie.
- Co z tym mieszańcem zrobimy? Idealnie by się nadała do roli niewolnicy - odparł drugi z nich.
- My nie bierzemy jeńców, a zwłaszcza jak jeden z nich to mieszaniec - odparł trzeci.
Chcieli mnie zabić, ze względu na moją krew, ale dlaczego? Rozejrzałam się, ale nie znalazłam dogodnej drogi ucieczki. Mężczyźni zaczęli powoli się do mnie zbliżać.
- Nie zbliżajcie się do mnie! - krzyknęłam. 
- Bo co nam zrobisz? - powiedział, jeden z nich.
Użyłam moich zdolności, a z ziemi wystrzeliły pnącza, które oplątały nogi napastników. Zerwałam się do ucieczki.
- Łapać ją i zabić! - usłyszałam.
Czyli ta krew z wczoraj też musiała należeć do jakiegoś mieszańca, którego oni zabili. 
Nie wiedziałam czy udało mi się ich zgubić czy nie, ale nagle poczułam ostry ból w nodze. Upadłam. Spojrzałam w dół. Z mojej łydki sterczała strzała. 
Odwróciłam się, gorączkowo szukając wzrokiem strzelca. Pojawili się wszyscy i byli wściekli. Nagle usłyszałam znajomy głos
- Zostawcie ją w spokoju! - krzyknął to Wielki Mędrzec.
Spojrzeli na starca i wybuchnęli śmiechem, ignorując jego słowa. Jeden z nich szarpnął mnie, przyciągając do siebie i przystawił mi nóż do gardła.
- I co zrobisz starcze? Jeden krok, a ona umrze. A poza tym, co może cię obchodzić los takiego ścierwa jak ona? - warknął mężczyzna, który mnie trzymał.

<Wielki Mędrce?>