sobota, 14 lutego 2015

Od Tanith'a (do Carricka)

Spojrzałem na swoje dłonie, które wciąż lekko migotały...
- Tanith... - jęknął Carri tuląc mnie do siebie mocno i dotykając wciąż mojej klatki piersiowej, zupełnie, jakby sprawdzał czy jestem materialny.
- Już dobrze - powiedziałem pewnie i usiadłem o własnych siłach.
- Co się stało? Co to było? Ty... znikałeś - panikował chłopak.
Przyciągnąłem go do siebie i pogłaskałem po policzku. 
- Już wszystko gra. To przez te kamienie... - potarłem kark, sztywny z jakiegoś bliżej mi nie znanego powodu. - Najwidoczniej te kamyki mają działanie antymagiczne.
- Ale co to ma wspólnego z tobą?
- Jestem wytworem magii. Nie urodziłem się, a zostałem stworzony. Owszem z dbałością o prawa natury i muszę jeść, pić, spać, starzeję się, męczę, ale nadal nie jestem i nigdy nie będę w pełni żywą istotą. Kiedy faktycznie umrę, zwyczajnie zniknę - wyjaśniłem.
Carri wtulił policzek w mój obojczyk, a ja pogłaskałem go po głowie.
- Nie chcę, żebyś znikał... Żebyś umierał - zaszlochał.
- Nie martw się, Zarrikowie długo żyją, więc zostało mi jeszcze pewnie ze dwieście lat z hakiem, tak więc zdołam ci się jeszcze znudzić - zaśmiałem się, głaszcząc go czule po plecach.
- Nigdy mi się nie znudzisz! - wypalił Carri, spoglądając na mnie groźnie.
- Dobrze, dobrze... - powiedziałem z uśmiechem i pocałowałem go w usta. - A teraz pasuje wstać... Muszę zobaczyć co u Mor...
Wyplątałem się z objąć chłopaka  wstałem. Tym razem już pewnie.
Carri chciał iść w moje ślady, ale skrzywił się, gdy przyszło mu usiąść.
- Znowu przesadziłem... co? - spytałem wracając do niego.
- To nic... naprawdę - wymamrotał czerwieniąc się.
- Wiesz co ty robisz jak ja tak mówię? - spytałem uśmiechając się szelmowsko.
Carrick spłonął jeszcze większym rumieńcem i zwiesił głowę.
- No już. Chodź tu do mnie - ułożyłem dłoń na kości krzyżowej chłopaka i zacząłem go leczyć.
- Tanith, nie po\winieneś jeszcze używać swoich zdolności - skarcił mnie chłopak, burcząc na mnie. - Znowu ci się pogorszy.
- Nie marudź, z resztą już po sprawie - stwierdziłem i znów wstałem. Carri też, tym razem swobodnie, bez grymasu bólu.
Ubraliśmy się i zeszliśmy na dół.
Kerenza siedziała z maluchami, Tymią i Falrią.
- A gdzie Mor? - spytałem, zaskoczony, że nie ma jej tutaj.
- Nie wiem, panie. - stwierdziła Tymia. - Nie zeszła rano na śniadanie. Wczoraj wyszła wieczorem, prosiła, żeby przypilnować dzieci. Sądziłam, że wróciła zmęczona i się położyła, ale nie było jej w sypialni...
- Nie było jej całą noc i nikt mi nie powiedział?! - wydarłem się.
- Tanith... gdzie idziesz? - spytał Carri, gdy wyprułem w stronę drzwi, zabierając tylko kamizelkę z wieszaka i długi sztylet.
- Muszę ją znaleźć! Muszę! - warknąłem i puściłem się biegiem.
Prułem ulicami, niewidoczny, z szybkością, o jaką nie podejrzewałoby się żadnego człowieka. Szukałem Mor, zdjęty paniką, która ściskała gardło i zmuszała moje ciało do jeszcze większego wysiłku. Przez umysł przebiegały mi różne scenariusze, żaden nie był zbyt optymistyczny. Szukałem jej wszystkimi możliwymi zmysłami, we wszystkich prawdopodobnych miejscach. W bibliotekach, parkach, na targu, później przejrzałem i domostwa uzdrowicieli, świątynie... każdą uliczkę, każdy zakamarek... Nigdzie jej nie było... nigdzie.
Przystanąłem przed domem, mając nadzieję, że kiedy ja szukałem ona najzwyczajniej w świecie wróciła do domu. Cały drżałem, zrozpaczony...
Wszedłem do domu próbując samego siebie przekonać, że to niemożliwe, żebym stracił ją i maleństwo, które miała wydać na świat.

<Mor? W domciu już jesteś? Bo ja tu mrę ze strachu T^T>

Od Manusa (do Tanith'a/Jashy)

Uśmiechałem się, nie mam pojęcia czemu, ale wciąż to robiłem. Było to dość dziwne jak na mnie, ale gdy tak biegłem przeskakując z nogi na nogę, mając na uwadze innych ludzi wokół mnie… Naprawdę czułem się lepiej, jakby lżej jak nigdy. Choć może i była to tylko chwilowa zmiana, chciałem to wykorzystać po prostu jak najlepiej. Może było to efektem tej rozmowy z tym chłopakiem, widząc jego nawet blady uśmiech poczułem się znacznie lepiej. A może też po prostu naprawdę chciałem już poznać odpowiedź Jashy.
Nie mogłem się doczekać by usłyszeć odpowiedź, była to rzecz, która przyprawiła mnie o tyle stresu, choć prawdopodobnie zbyt dobrze znałem odpowiedź. Przyśpieszyłem natychmiastowo ignorując pojękiwanie moich nóg. Chyba nigdy tak do końca nie przestaną mi o sobie przypominać.
W końcu stanąłem przed domostwem Tanith’a. Przyznaje, że za każdym razem ten sporych rozmiarów dom przyprawiał mnie o niemały podziw, nie po to jednak tu przyszedłem. W dłoni trzymałem ten śmieszny wisiorek, który ostatnio sprawił nam troszeczkę problemów, gdy zaś weszłam do domu tak bez pukania. Bo i po co?
Nikt by nie usłyszał tak lichego odgłosu w tak wielkim budynku.
- Pusto coś - Stwierdziłem rozglądając się i nasłuchując.
Nie stałem jednak tam długo, pewnie Tancio by się jeszcze pieklił czego dziś akurat pragnąłem szczerze uniknąć… Oraz też w najbliższym czasie. Rozważałem nawet zawarcie jakiegoś konkretniejszego pokoju, a nawet poprawianie stosunków miedzy nami… Nami wszystkimi. No bo w końcu to jednak rodzina.
Nie tracąc jakoś specjalnie czasu, ani głowy na szukanie ich po reszcie domu albo wypytywanie służby o ich miejsce pobytu. Którzy tak poza wszystkim chyba jednak by się zdziwili widząc mnie w tym domu bez wcześniejszej zapowiedzi odwiedzin. Ale ja nic nigdy nie zapowiadałem, po prostu robiłem co do mnie należało i odchodziłem w cień. Zawsze.
W podskokach skierowałem się na górę, wiedziony przeczuciem lub jak kto woli niezbitą pewnością. Przecież tak lubili przebywać w swojej zacisznej sypialni. Tam jednak też panowała cisza… To trochę, jakby to ująć… Mnie zawiodło, a jednocześnie zbiło z tropu… Sądziłem, że moje cudne uszy usłyszą coś bardziej spektakularnego niż tylko chrapanie. Naparłem na drzwi.
- Wstajemy gołąbki wy moje! - Zawołałem entuzjastycznie na co zostałem powitany morderczym spojrzeniem mojego starszego braciszka z pod wymiętej kołdry. - Hooo… No proszę, a jednak miałem racje! Tylko trochę się spóźniłem - Chyba czasem zbyt dużo mówiłem, przyznaje bo mój brat najzwyczajniej w świecie przewrócił się na drugi bok zupełnie znikną pod kołdrą.
- Oj no weź! Chce tylko wiedzieć co mam dokładnie zrobić z tym świecidełkiem? - Jęknąłem podchodząc bliżej do ich łóżka z tą jakże wymęczoną już pościelą.
- Przecież to chyba jasne, że musisz to odnieść do świątyni… - Burknął Tanith, a ja słyszałem to doskonale choć jego głos był stłumiony przez kołdrę. Z westchnieniem zmierzwiłem sobie włosy i usiadłem na najbliższym stołku wpatrując się w jeden martwy punkt. Posłanie i dwa na nim wybrzuszenia.
- Będziesz tu tak sterczał? Kiedy cię to znudzi? - Warknął ponownie głos potwora z pod kołdry.
- Ogólnie rzecz biorąc jestem już i tak dość cierpliwy, wziąłbyś pod uwagę może kochany, że w każdej chwili mogę z was zerwać pierzynkę i napawać się widokiem waszych splecionych ciałek? - Nim skończyłem nawet mówić do moich uszu przebiła się wiązanka przekleństw, niektóre były typowe i świetnie je rozumiałem, ale inne… Co to do cholery miało być?
Plusem tego wszystkiego było jednak to, że nie musiałem nawet ruszać się z tego wygodnego siedzenia, Tanith sam w końcu usiadł na łóżku. Oczywiście nagi, równie jak i Carrick, który wciąż rumiany tulił się do jego pleców. Rudzielec się na to uśmiechnął, podobnie zresztą jak ja, po czym zmierzwił jego czarne włosy.
- Noo… - Odchrząknąłem, zwracając na siebie uwagę dość niechętnego tłumu. - To co z tym? - Wskazałem na połyskujący w mojej dłoni wisior. Mój starszy braciszek wstał, eksponując przede mną swoje nagie ciało w całej okazałości. 
- Hm… No niczego sobie masz rozmiary, ale wiesz… przykrył byś się czymś. - Tanith uniósł kpiąc jedną brew krzyżując ręce na piersi. 
- A kogo obchodzi twoje zdanie? A teraz dawaj to świecidełko. - To zabrzmiało jak rozkaz. Nie lubiłem rozkazów, ale mus to mus. Podałem mu więc biżuterie i stało się coś czego zupełnie się nie spodziewałem.
Dłoń jego zaczęła drżeć i jakby znikać, rozmazywać się w powietrzu. Zasyczał upuszczając przedmiot, zdążyłem go pochwycić gorzej było z tym, który waśnie jak kłoda padał na podłogę. Można by rzec, że trochę odrętwiałem ze zdziwienia bo w żaden sposób nie zareagowałem. Carrick jednak był gotowy do skoku w stronę Tanith’a, swoją drogą bardzo ładnego skoku. Złapał go w ostatniej chwili podpierając głowę, później ramiona i powrotem dźwigając na łóżko.
- Nic ci nie jest prawda?! - Dyszał wręcz z przerażenia, a w kącikach jego oczu czaiły się łzy.
- Pewnie, że nic! To kawał chłopa! - Usiłowałem go pocieszyć jakoś tak automatycznie, w końcu był to Carri.
- Od kiedy to prawisz mi komplementy co? - Zaśmiał się ironicznie i słabo Tanith.
- No co? Zawsze musi być ten pierwszy raz… No i sądzą po tym co się stało… Lepiej bym to już odniósł. - Na moje słowa ten tylko mi przytaknął, więc bez zbędnego przeciągania postanowiłem wyjść. Nie będę przecież im przeszkadzać… Gdy schodziłem już po schodach usłyszałem kroki więcej niż jednej osoby, co więcej znacznie cięższe niż te o które mógłbym Mor choćby posądzić. Zbiegłem więc na dół by móc zobaczyć o co chodzi i w razie czego zaalarmować przybyszów o nie najlepszym stanie zdrowia pana tego domu.
Gośćmi tymi jednak o dziwo okazała się dość ciekawa parka… Uśmiechnąłem się widząc ponownie tego blondyna z ławki wcześniej. Zadaje się… nazywał się Kiriliel. I nie było by w tym nic dziwnego gdyby zaraz za nim nie kroczyła moja mama. Rumiana i wesoła. Wyglądała na wypoczętą.
- Kogo ja widzę! - Zaśmiałem się, puszczając przy okazji oczko do chłopaka. Ciekawe czy domyśli się co miałem namyśli. No młody… Czyżby moja matka była tą twoją tygrysicą?
- Co ty tu… - Zaczęła Kerenza, ale jej niezbyt grzecznie przerwałem. 
- Ja? Ja właśnie wychodzę. - I tak też się stało, szczerząc się do nich jeszcze chwile wyleciałem z domu. 
Przelotem jednak uchwyciłem jeszcze jeden fakt. Mor. Jej już nie było na terenie tej posiadłość…

Zakradłem się powoli do mojej ukochanej, ograniczając oddech do minimum i lekko stąpając z palców na pięty.
Gdy byłem już na tyle blisko by sięgnąć do jej ramienia, skoczyłem na łóżko wywołując na jej ciele przyjemne drgawki. Objąłem ją w tali i chwile tak czekałem, aż w końcu spojrzała na mnie swymi skrzącymi się oczyma.
Płakała, ale ze szczęścia, było to coś co tak rzadko było mi dane u niej widzieć.
Pogładziłem jej dłoń wyczuwając na jednym z jej palców z dziką radością mój skromny podarek. Pocałowałem ją w szyje, a później nachylając się do jej ucha zaszeptałem.
- I jak ? - Zachichotała, łaskotał ją mój ciepły oddech, włosy smagającej jej delikatną skórę.
- A jak myślisz? - Zamruczała przewalając mnie na materac i przywalając całym ciałem.
- Myślę, że już ci nie ucieknę… - Westchnąłem, spoglądając na nią ukradkiem. - Co za strata…
- Strata? - Na jej twarzy pojawił się grymas zmartwienia.
- Ależ tak, strata… - Zaszeptałem gładząc jej krągłe biodra i kierując dłonie coraz wyżej poprzez nagi biust, który lekko musnąłem drażniąc i widząc z radością świeży rumieniec na jej twarzy. Później pochwyciłem jej podbródek jedną z dłoń, całując ją namiętnie, a drugą łapiąc za nadgarstek. Drugiego również nie omieszkałem zniewolić, ale to w swoim czasie. Przewaliłem Jashę tym razem pod siebie na co zareagowała dość entuzjastycznie drażniąc wcale nie specjalnie moje krocze.
- Niecierpliwa jesteś. - Zaśmiałem się nie ukrywając tego ile trudności sprawiało mi teraz logiczne myślenie.
- Czekałam zbyt długo. - To mówiąc kąsała mnie w szyje, dość mocno, by później z uwielbieniem zlizywać kropelki krwi z mojej skóry.
- Nie mam zamiaru czekać też dłużej. - Skarciła mnie przejeżdżając kłami ponownie, znacząc moją skórę.
- Dobrze więc… - Mruknąłem, napawając się jednocześnie bólem, ale i ciepłem jej wilgotnego języka.
Poszedłem za jej przykładem liżąc jej obojczyk później piersi, zaciskając na ich twardych już brodawkach usta.
Dotrwałem w końcu do najcieplejszego miejsca które było moim celem już od dłuższej chwili.
Powoli wsunąłem język do jej wnętrza, poruszając nim sprawnie.

Jasha? ^.^

czwartek, 12 lutego 2015

Od Asheroth'a (do Morwen)

Nie miałem pojęcia po co ta dziewucha się mną w ogóle przejmuje. Nie miałem jednak ani siły, ani ochoty się z nią dalej sprzeczać. Nic więc więcej nie powiedziałem, kiedy rozpięła mi kamizelkę, którą miałem na sobie. Dziewczyna skrzywiła się na to co ujrzała, mnie to jednak jakoś nie obeszło. Nie raz zdarzało mi się broczyć w krwi, a teraz? Teraz było mi wszystko jedno. 
- Trzeba to zszyć... Tak niewiele zrobię... - jęknęła moja niezbyt pożądana towarzyszka, gdy skończyła zakładać mi uciskowy opatrunek, który od razu przesiąkł czerwienią. 
- Obejdzie się... - burknąłem.
- Nie! - skarciła mnie. - Możesz wstać? Muszę cię stąd zabrać w jakieś bezpieczniejsze miejsce... I czystsze przede wszystkim.
- Po co zadajesz sobie tyle trudu?
- Mówiłam ci: każde życie jest ważne. A teraz nie marudź więcej tylko spróbuj wstać, bo sama nie dam rady cię unieść.
Ciężko westchnąłem, pokaszlując przy tym. Ta dziewucha porządnie mnie już irytowała.
- Nawet zdechnąć nie można w spokoju... - warknąłem, unosząc się chwiejnie. 
- Nikt tu nie będzie umierał - odparła i podtrzymała mnie, odtrąciłem jednak jej rękę. Tego by jeszcze brakowało, żeby kobieta mnie taszczyła. 
Ruszyliśmy powoli. Nogi uginały się pode mną, ale szedłem o własnych siłach.
- Kurwa... strażnicy - syknąłem i pociągnąłem dziewczynę za sobą, opierając się ciężko o mur.
- Szukają cię? - spytała szeptem.
- Nie w takim sensie w jakim myślisz, ale pozwól, że oszczędzę nam obu zbędnych pytań... - wymamrotałem, i ruszyłem dalej.
- Więc... Jak się nazywasz? - spytała.
Przystanąłem i spojrzałem na nią. To było dziwne, że dziewczyna wcale mnie nie kojarzyła. A myślałem, że w tym mieście zna mnie każdy.
- Asheroth... Jeśli już musisz wiedzieć - przedstawiłem się.
- Ja jestem Morwen - zaszczebiotała. Ten jej milusi głosik mnie drażnił...
Dość wolno, bo miałem niezbyt wiele siły, doszliśmy do mojej rezydencji. Tam jakoś udało mi się wtoczyć przez boczne wejście, ale moje ciało dało za wygraną i padłem ja długi. Podniosłem oczywiście niezły raban, kiedy zobaczył mnie jeden za służących.
- Pomóżcie mu - poprosiła Morwen, a ja nie miałem siły stawiać oporu, gdy uniesiono mnie i zaniesiono do sypialni.
- Trzeba wezwać medyka - rzucił ktoś.
- Ani mi się waż! - warknąłem. - Nikogo tu nie chcę. Nikogo!
- Ale... - wyskomlał służący.
- Przywlecz mi tu kogoś to kark ci przetrącę - wysyczałem.
Mężczyzna skulił się, ale powstrzymał się od ucieczki. A obok nie usiadła Mor, gromiąc mnie wzrokiem.
- O chciał tylko pomóc, naprawdę potrzebny ci uzdrowiciel.
- Nikt nie jest mi potrzebny... - burknąłem. - Podaj mi coś do picia... Najlepiej mocnego...
Służący wybiegł niemal, by wrócić po chwili z alkoholem. 
Morwen w tym czasie zdążyła zdjąć opatrunek i poprosić o wodę, nici, igłę i świeże bandaże.Kiedy sługa podawał mi alkohol butelkę przechwyciła ona.
- Co ty wyrabiasz? - warknąłem na nią.
- Nie powinieneś więcej pić, ale to się przyda - namoczyła czyste płótno alkoholem i zaczęła przemywać ranę. Rwało jak cholera, ale jeszcze gorzej było gdy zaczęła zszywać boki rany. Mimo to nawet nie drgnąłem. Tatuowanie boli bardziej, szczególnie, gdy przy okazji wpuszczają ci pod skórę trucizny. 
- Powinno być dobrze - zakomunikowała dziewczyna, gdy nałożyła ostatni bandaż.
Prychnąłem tylko. Byłem senny, tak cholernie senny i zmęczony.
- Asheroth? - usłyszałem zaniepokojony głos Mowen.
- Wynoś się stąd - syknąłem. - Chcę zostać sam...
- Nie zostawię cię. Ktoś musi przy tobie czuwać... - Mor położyła mi dłoń na czole. - Jesteś rozpalony... To niedobrze...
- Wręcz przeciwnie... - wymamrotałem. Chciałem coś dodać, ale nie zdołałem. Głowa opadła mi na poduszkę i pochłonęła mnie ciemność...

<Mor?>

środa, 11 lutego 2015

Od Wielkiego Mędrca (do Manusa)

Znałem Manusa, ze wspomnień Tanitha, ale teraz o dziwo nie było w nim nic z tego co pamiętałem. Miałem z resztą taki mętlik w głowie, że niczego nie byłem pewien. 
- Tak... pamiętam jak ja się denerwowałem gdy się oświadczyłem... - zaśmiałem się na to wspomnienie, choć w gruncie rzeczy nie powinno być dla mnie śmieszne. Byłem wtedy ciężko chory... umierający. A mimo to stres związany z tym, czy Yullen się zgodzi i będzie ze mną, jako moja żona ten pozostały mi czas, zżerał mnie straszliwie i przyćmiewał wszystko inne.
- Oświadczyłeś się? No gratulacje. I jak? To była ta z wczoraj? - dopytywał Manus.
- N-nie... To akurat było już dawno... A ona... jej już nie ma - wyszeptałem.
Nastała chwila ciszy... Ciężkiej, pełnej wspomnień.
- Ta kobieta... Opowiesz mi o niej? - Manus spojrzał na mnie z zainteresowaniem.
- Jest... niezwykła... - wyjaśniłem. 
O ironio... Rozmawiam z synem kobiety, która zaprzątała obecnie moje myśli i to o niej, a raczej o nocy, którą z nią spędziłem. Los ma niezwykłe poczucie humoru... A bogowie jeszcze większy. 
- Ładna? - padło pytanie.
- Śliczna... - odpowiedziałem odruchowo uśmiechając się i czerwieniąc na wspomnienie prężnego, mocnego ciała Kerenzy w moich objęciach. 
- Jakaś młódka?
- N-nie.. ona... ma już dorosłe dzieci... - rzuciłem, zdając sobie sprawę jak to musiało wyglądać. 
Wyglądałem teraz przecież na osiemnastolatka...
- Uuu.... Czyli doświadczona... - zachichotał mężczyzna.
- T-tak... 
Jęknąłem i potarłem twarz dłońmi.
- Niektóre kobiety umieją zawrócić w głowie... - stwierdził Manus znowu przebierając nerwowo nogami.
- I to jeszcze jak...
- Dobrze ci było? - zapytał nagle mój rozmówca.
- Tak... - odpowiedziałem znów odruchowo.
- A jej?
- Też.. To znaczy tak sądzę...
- No to wszystko jest dobrze.
- Ale... To nie powinno się stać... - zaprzeczałem, kręcąc głową energicznie.
- Ale się stało. Posłuchaj, dwoje dorosłych ludzi, co z tego, że chcecie się sobą... choćby cieszyć? Skoro oboje macie z tego   choć chwilę radości? - spytał.
Czułem, że w tym co mówi jest sporo racji, tylko, że nie całkiem... Nie dla mnie.
- Ona... wiele o mnie nie wie... I ne chcę jej sprawić zawodu... nie chcę jej skrzywdzić, ale nawet nie wiem jak się przy niej zachować... Poza tym... 
- Żyjesz wciąż przeszłością... - dokończył za mnie, co zaskoczyło mnie. - No nie patrz tak na mnie. Znam to i widzę. Ta dziewczyna, której, jak sam powiedziałeś, już nie ma... Ona dalej jest dla ciebie ważna. Dlatego nie chcesz dopuścić do siebie nikogo innego.
- Być może... - wyjąkałem.
Manus trafił chyba tak celnie, jak tylko mógł. 
- Wierz mi. Nie można żyć przeszłością, to człowieka niszczy. Wiem to z doświadczenia... Sięgaj po swoje chwile radości, bo inaczej będziesz wiecznie się bać, że ci uciekną. Ja wreszcie zdobyłem się na odwagę. Też spróbuj.. Póki co nie wiem czy polecam, bo nie mam pewności, czy moja Jaszczureczka powie "tak", czy urwie mi głowę i zmaceruje w jakimś słoju... - uśmiechnął się blado.
- Czuję, że będzie dobrze... - pocieszyłem.
- Optymizm, co? Przyda ci się z twoją tygrysicą - puścił do mnie oczko.
Siedzieliśmy chwilę razem, w milczeniu, al w znacznie lepszych nastrojach. Było mi nieco lżej... Chyba jednak każdy potrzebuje czasem kompana do rozmowy. Nawet jeśli sytuacja była tak dziwna jak teraz...
- Dziękuję - uśmiechnąłem sę do Manusa, choć nadal chyba dość blado.
- Nie ma za co.. I wzajemnie... No... To ja chyba będę musiał zmierzyć się ze swoimi demonami, a raczej demonicami, ty też zmykaj. I nie martw się tyle - poradził, wstając i nim się obejrzałem pognał gdzieś.
Westchnąłem jeszcze raz, zastanawiając się przez chwilę nad tym czy naprawdę byłem w stanie zostawić za sobą przeszłość. Doszedłem do wniosku, że raczej nie. Byłem coś winny Yullen, musiałem jakoś ją uwolnić, tylko, że... Chyba faktycznie powinienem też żyć. Po prostu żyć swoim własnym życiem, tak jak Tanith żył swoim.
Wstałem i ruszyłem do swojego domu. Wszedłem do środka. Kerenza siedziała przy palenisku, zastygła jakby w połowie ubierania się. Głowę miała spuszczoną, ramiona jakby zgarbione. Była... smutna.
- Hej... - powiedziałem, podchodząc i siadając za nią.
Położyłem delikatnie dłoń na jej nagim ramieniu.
- Wróciłeś... - wyszeptała i uśmiechnęła się do mnie, choć jakby niepewnie.
- Tak... Musiałem tylko... Pomyśleć - wyjaśniłem.
- I..?
- I cieszę się, że na mnie poczekałaś... I, że cię spotkałem.
Kobieta obróciła się całkiem w moją stronę i zarzuciła mi ręce na szyję. Przytuliłem ją do siebie. Mocno, pewnie i bez wyrzutów sumienia. Faktem było, że z czasem miałem jej wiele powiedzieć i... nie miałem pojęcia jak ona na to zareaguje, ale to była jeszcze przyszłość, a póki co mieliśmy po prostu... dawać sobie przyjemność. Cokolwiek miałoby to znaczyć.
- Muszę wracać do domu. Będą się martwić - rzuciła Kerenza, choć oczy skrzyły jej pożądaniem, a pierś unosiła się szybko.
- Tak. Sądzę, że inni mogą się martwić, no i maluchy pewnie tęsknią - przyznałem.
- Kiriliel... Czy tobie przeszkadza to, że jestem od ciebie starsza? Że mam dzieci? - spytała, spoglądając mi w oczy. Chciała szczerości.
- Nie. To akurat jest wspaniałe i nie odstrasza mnie w żadnym razie. Posiadanie rodziny to coś pięknego... A ty jesteś śliczną, silną kobietą. Tylko, że... Nie sądziłem, że spotkam kogoś, kto będzie w ten sposób częścią mojego życia.
Kerenza zaśmiała się i mocniej przycisnęła jędrny, spory biust do mojej klatki piersiowej.
- Ja też nie... Ale się stało... I bardzo mi z tym dobrze - wymruczała, a jej dłoń powędrowała do mojego krocza.
Od razu poczułem jak moje policzki zaczynają piec.
- Uwielbiam gdy się rumienisz. Wyglądasz wtedy przesłodko.... Aż od razu mam ochotę się do ciebie dobrać... - oznajmiła.
Przełknąłem głośno, starając się uspokoić łomoczące serce i opanować gorąco na policzkach.
- T-to... - nie zdążyłem powiedzieć nic więcej, bo przeszkodziły mi w tym usta Kerenzy, żarliwie wpijające się w moje.
- Muszę iść - powiedziała, szybko wstając i zostawiając mnie na podłodze, czerwonego i zdezorientowanego. - Odprowadzisz mnie?
- T-tak... oczywiście... - rzuciłem, zbierając się i razem wyszliśmy.


<Manus? Jak tam oświadczyny? Carri? Dotarliśmy bezpiecznie? I co ty na to, e znów mnie widzisz? ^.^>

Od Morwen (do Asheroth'a)

Budząc się późnym już wieczorem, postanowiłam poszukać mamy… Długo już nie wracała, zaczynałam się martwić. Dlatego też natychmiast zrobiłam jak postanowiłam, wychodząc i stawiając kolejne pewne kroki na nierównej kamienistej drodze przez miasto. Właściwie to było już dość ciemno, nie mam pojęcia czy wypadało mi tak chodzić samej, ale w razie czego chyba będę potrafiła sobie jakoś poradzić. Na potwierdzenie własnych słów zacisnęłam lekko piąstki. 
Wszystko szłoby bez problemu, a na drodze cały czas panowałaby ta nocna cisz i pustaka, gdyby nie moje nagłe niemal potknięcie. W mroku zupełnie nie zauważyłam kogoś kto leżał na ścieżce, teraz ten ktoś trzymał mnie za materiał sukienki.
- A ty...? Ile bierzesz? - Usłyszałam, co mnie zupełnie ogłupiło. A dopiero potem gdy mój wzrok przywykł do panującego półmroku, ujrzałam jego drwiący uśmiech.
- Co? I za co mam brać? - Oburzona wyszarpnęłam mu z dłoni rąbek sukni. Poszło jednak zbyt gładko, aż za bardzo. Gdy się mu bliżej przyjrzałam odkryłam iż nie jest on tylko pijany, ale i jest ranny. Przyklęknęłam przy nim chcąc lepiej ocenić sytuacje, wtedy właśnie moja dłoń dotknęła czegoś lepkiego, przyschniętego już do ziemi, wymieszanego z błotem.
- Za zrobienie czegoś dla mnie... - Ten jego uśmiech nie schodził mu z ust, choć zupełnie odbiegał od stanu rzeczywistego. Jego głos drżał z wycieńczenia i ledwo siedział, nie dość, że zlany w trupa to i prawie trup. Gdy próbowałam wyciągnąć rękę w stronę rany pod żebrem ten mnie jednak zatrzymał w dość mocnym uścisku nawet jak na jego stan.
- To jak? - Drążył temat dalej pobrzdąkując mi sakiewką przed nosem.
Przygryzłam dolną wargę i ściskając dłoń w piąstkę wyrwałam się z jego uścisku bez niepotrzebnego krzyku, ale nie omieszkałabym mieć do niego pretensji.
- O czym ty mówisz?! Jesteś ranny i i... - Jęknęłam, gdy jednak jego głowa niebezpiecznie opadła poderwałam się natychmiast z zamiarem cucenia go.
- To tylko tak zwana śmierć, nie przejmuj się, nawet mnie nie znasz. No chyba, że chcesz, na te choć krótką chwile. - Chciał mnie chwycić za pośladek i mu się to udało, a ja pisnęłam jak mysz gromiąc go spojrzeniem. Nie dość, że zaczepia przypadkowe kobiety na uliczny to już marzą mu się figle.
- Słuchaj nie jestem tym za kogo mnie bierzesz, to raz, a dwa... Czyś ty oszalał? A może to od upływu krwi? Zostałeś pchnięty pod żebro! - Nie sposób było się nie irytować widząc jego nastawienie, zarówno jak i miny, a mimo to nie miałam zamiaru stąd iść póki nie zgodzi się bym mu pomogła. We właściwym tego słowa znaczeniu.
- Czy mogę cię opatrzyć? - Spojrzałam na niego błagalnie teraz już klęcząc, nie przejmując się krwią która wsiąkała w materiał. Chciałam by w końcu wziął te sytuacje na poważnie.
- Nie. - Uciął krótko pociągając jeszcze z gwinta butelki, którą miał przy sobie. Prawie pustej.
- Bo? - Teraz to ja ciągnęłam temat, znacznie różniący się od jego.
- Bo nie? Słuchaj, czym ty się przejmujesz? Jestem ci obcy. - Naprawdę irytował mnie swoją postawą, ale nie miałam zamiaru dać mu wygrać te wojnę  i się przyznać.
- A czy to ważne czy znam ciebie czy ty mnie? Każde życie jest ważne bez względu na to jak dana osoba a niego korzysta. Ty możesz jeszcze zdziałać wiele, zapewniam cię. - Uśmiechnęłam się podając mu dłoń, spojrzał na mnie wilkiem, wręcz podejrzliwie i nie odwzajemnił gestu od razu.
- A ja ci gwarantuje że od początku nic nie osiągnąłem i nigdy nie osiągnę. - Warknął, ale podał mi w końcu dłoń. Chciałam go teraz podnieść, ale poczułam potrzebę przytulania go.
Zrobiłam tak zanim zdążył to zarejestrować. Nie minęła chwila, a ja mierzwiłam kojąco jego czarne włosy, lekko muskając policzek. On zaś milczał.
- Nie wolno tak mówić póki nie spróbujesz choć raz...
- Już nawet dwa razy było mi to dane. - Zaśmiał się gorzko i charkotliwie.
- Zapomnij lub wręcz pamiętaj byleby nie popełnić tego samego błędu, po to właśnie otrzymujemy kolejne szanse od losu. - Czułam jak jego oddech się uspokaja, postanowiłam więc w końcu wyjąć opatrunki i zaczaić się na jego ranę, a przeprowadzić atak gdy najmniej się tego spodziewa.
- Masz zbyt optymistyczne podejście do świata, wkurwia mnie to jak cholera. - Burknął wyplątując się z moich objęć.
- Jesteśmy więc kwita bo mnie wkurza twój upór. - To mówiąc dobrałam się do jego rany. - W zemście mam zamiar cię opatrzyć.

<Asheroth?>

wtorek, 10 lutego 2015

Od Asheroth'a

Siedziałem na brudnej ziemi, w jakiejś ciemnej, cuchnącej uliczce. Czułem powiększającą się pode mną kałużę krwi. Mojej własnej krwi wypływającej z rany pod żebrami. Przez myśl mi przeszło, że powinienem to zatamować, ale... Jakoś nie zależało mi za bardzo żeby to zrobić. Do bólu byłe przyzwyczajony, nie tylko tego fizycznego. 
- W bólu się rodzisz, z bólem żyjesz i w bólu zdechniesz... - wymamrotałem do siebie, w ustach czując żelazisty posmak krwi.
Jak się tu znalazłem? Prostą drogą z karczmy, z której mnie wywalono na zbity pysk za rozróbę. 
I pomyśleć, że ja tak kiedyś zbierałem jedną wpół martwą osobę z ulicy... Ja, wielki, straszny, silny, strażnik królewski, który przed niczym się nie uginał, który budził strach i respekt... A teraz co budziłem? Strach? Być może, ale raczej ten, który odczuwają ludzie przechodząc obok, prawdopodobnie jeszcze niebezpiecznego, przyszłego trupa. Było to jednak w większej mierze obrzydzenie, nie strach... Bo co innego można czuć patrząc na pijanego, wykrwawiającego się draba, pokrytego bliznami i tatuażami, o czerwonych, złych oczach? Tak... Bardzo nisko upadłem. Ale jakoś nie chciało mi się podnosić. Bo niby po co? 
Ona odeszła... Zwyczajnie zabrała co mogła, zostawiła krótką wiadomość, w której pieprzenie, jak to jej żal i jak to docenia czas, który ze mną spędziła, przyprawiło mnie o mdłości, i uciekła. Bo co? Bo nie byłem dla niej dość dobry? Nie dość o nią dbałem? Nie dość pilnowałem? Cholera wie i niech ją ta cholera weźmie. Za każdym razem gdy o niej myślałem po prostu musiałem mieć w ręku pełną butelkę, a przekleństwa same cisnęły mi się na usta. Nie umiałem inaczej... I nawet nie chciałem się zmuszać do jakichkolwiek ludzkich odruchów. Ona zaczęła znów dawać mi nadzieję... i ona zabrała ze sobą resztę tego co było we mnie ludzkie...
- Każda kurwa, której zaufasz wyrwie ci flaki... - zaśmiałem się z tej danej sobie rady. 
Zupełnie tak, jakbym był kiedykolwiek w stanie komuś zaufać. Szczerze to wątpiłem, żeby to słowo pojawiało się jeszcze w moim słowniku... przynajmniej przez najbliższe kilka godzin, bo raczej więcej mi nie zostało...
Zacząłem rysować na brudnym bruku chaotyczne wzorki. Za farbę posłużyła moja własna krew. Lepka już i gęsta, częściowo zakrzepła.
Ciekawiło mnie co powie Quith, kiedy dowie się, że jego wyrodny ojciec wreszcie zdechł. Pewnie wreszcie będzie miał powód do radości, choć nie był zbyt zachwycony kiedy kazałem mu pozbierać rzeczy. Z niewiadomych mi przyczyn nie chciał wyjechać z Mathirem. A przecież wiedział, że u wuja wreszcie będzie miał święty spokój. Nawet jeżeli był moim synem, w co czasami powątpiewałem z racji tego, że jego matka puszczała się na prawo i lewo, to był bardziej podobny do niej niż do mnie. Długo chciałem go zmienić. Zobaczyć w nim siebie, swoją krew... swoją dumę... Ale to nie miało w ogóle racji bytu. Dziwne, że pojąłem to wreszcie przy kolejnej butelce, którą wlewałem w siebie niemal duszkiem... Tak czy siak dzieciak miał teraz rodzinę w Quarii uznawaną za normalną i wiedziałem, że niczego mu nie zabraknie, tym bardziej, że gdy kruki się do mnie dobiorą on dostanie cały mój majątek... Dość spory, żeby dzieciak żył dostatnio.
Sięgnąłem ponownie po sztylet, którym oberwałem i który wyszepnąłem ze swojego ciała. Zacząłem obracać ten nieduży kawał metalu w dłoni. Był bogato zdobiony. Dziwne, że miał go przy sobie zwykły oprych. Zapewne ktoś zginął, żeby ta broń znalazła się rękach tamtego typa.
- Takie to małe i ładne, a jednak dość, żeby zabić... Te ładne są najgorsze... - mamrotałem do siebie. 
Oczy kleiły mi się, powieki robiły się ciężkie, a głowa leciała sama. A mimo to zainteresował mnie materiał sukni kobiety, która przechodziła obok mnie. Samotna dziewczyna... o tej porze, w takim miejscu... Kolejna kurwa wracająca z łowów, żeby policzyć ile zarobiła na swojej piździe i słodkich słówkach ociekających trutką... 
Złapałem za rąbek sukni i szarpnąłem ile starczyło mi sił.
- A ty...? Ile bierzesz? - spytałem, z kpiącym uśmiechem unosząc głowę w górę, co przyszło mi z trudem.
Miałem w dupie czy ta dziewucha poderżnie mi gardło, żeby dobrać się do sakiewki wciąż wiszącej przy moim pasku. I tak nic gorszego zrobić mi nie mogła od tego co przeżyłem...

<Wybawicielko?>

Od Jashy (do Manusa)

Gdy Manus wyszedł ja ułożyłam się na łóżku, zakopując w pościeli. Tuliłam poduszkę, przesiąkniętą zapachami moim i Manusa... Wonie zmieszały się razem, przeplotły... Tak, że niemal tworzyły jedną. Upajałam się tym zapachem i sakiem krwi Manusa, którą czułam wciąż na koniuszku języka. W dłoni obracałam puzderko, które dał mi Manus. Chciałam je otworzyć, bardzo chciałam, ale...  Bałam się. Bałam się, że gdy je otworzę będzie puste... Że wszystko co się stało przed ledwie kilkoma chwilami okaże się tylko snem... Realistycznym, pięknym i raniącym po przebudzeniu skuteczniej niż cięcie sztyletu.
Uniosłam pudełeczko, żeby na nie spojrzeć. Wciąż pełna obaw lekko, uważając, żeby moje szpony nie uszkodziły aksamitu, otworzyłam je. Gdy tylko ujrzałam zawartość... upuściłam pudełeczko na poduszkę i zakryłam usta dłońmi.. Czułam jak do oczu napływają mi łzy. Mętne, słone i sprawiające, że śliczny, srebrny pierścionek z zielony oczkiem rozmywał się, stawał nieostry i jeszcze bardziej nierealny.  
Ale był realny... 
Gdy delikatnie dotknęłam zimnego,  twardego, błyszczącego metalu, zaczęłam szlochać jeszcze bardziej. Tym razem nie były to łzy bólu czy niepewności, ale radości. Czystej radości, która ogrzewała moje zimne, zepsute serce. 
Wydawało mi się, że wieki czekałam na to, żeby ujrzeć ten kawałek metalu z osadzonym w nim kamykiem. Kochałam przecież Manusa. Całą sobą, kochałam. Tylko jego, tylko mojego Manusa. On był jedyna istotą, która miała dostęp do tego mojego, posępnego, zamkniętego świata pełnego cieni, złudzeń i ograniczeń, jakie narzucał mój własny, chory umysł. I pragnęłam go kochać, mieć go jak najbliżej do końca swoich dni. 
Leżałam, wpatrując się w zielony kamyk, wciąż załzawionymi oczyma, ale czułam jak moje usta wyginają się w uśmiechu. W przypływie chwili założyłam pierścionek na serdeczny palec i wiedziałam, że nigdy, przenigdy go już nie zdejmę, choćby miał przyrosnąć do mojej dłoni.
- Tak, tak, tak... TAK! - wydarłam się, póki co dając odpowiedź tylko pustym ścianom.
Nie mogłam się doczekać kiedy mój ukochany wróci... Kiedy znów będę mieć go w ramionach, blisko swojego ciała. Kiedy powiem mu, że pragnę być tylko jego, na zawsze...

<Manuś? ^.^>

niedziela, 8 lutego 2015

Od Manusa (do Jashy/ Mędrka)

Oddałem pocałunek z pasją. Nie było chyba nigdy wątpliwości co do tego jak bardzo kochałem Jashe, nie potrafiłem jednak tego należycie okazać. Smakowałem jej usta z przyjemnością i nieznaną nawet mi samemu chciwością.
Byłem jej wdzięczny za te słowa, pragnąłem jej całym ciałem, serce dudniło w moim ciele z niesamowitą prędkością, nawet jak na mnie.
Gdy w końcu uwolniliśmy się z własnych objęć dysząc wpatrywaliśmy się w siebie przez chwile. Chwyciłem ją za dłoń pocierając czule i kładąc ją sobie na policzku, przymykając lekko oczy.
- Dziękuje ci... I postaram się zmienić. - Wyszeptałem, po czym zgrabnym ruchem zamknąłem w jej dłoni pewien mały przedmiot. Uśmiechnąłem się ponownie do niej, nachyliłem by szepnąć jej coś do ucha.
- Zastanów się nad odpowiedzią Jaszczureczko... Tylko proszę, przemyśl to. - Pogładziłem ją po policzku, raz jeszcze muskając jej nienasycone usta. Nastał jednak też taki moment jak przymus przerwania tej pięknej mogącej trwać wieczność chwili. Mój braciszek mnie o coś prosił, warto by wypełnić zadanie i pokazać mu w końcu, że nie jestem takim debilem za jakiego mnie bierze. Jeśli tylko chce pomagam. Jasne to?!
Spojrzałem raz jeszcze muskając lekko trzęsącą się z podniecenia, zaciśniętą dłoń Jashy. To tam ukryłem moją małą wątpliwość, która drążyła mnie lawiną od dawien, dawna. Pierścionek, srebrny pierścień z kamieniem barwy jadowitej zieleni. Przywodził mi na myśl Jashe, ale nie tylko ją bo i pewne szczególne pytanie...
"Czy wyjdziesz za mnie?" - Ne potrafię tego powiedzieć, chciałbym lecz nie mogę... Poczułem piekące łzy w kącikach oczu. Odwróciłem się od kobiety, nie chciałem by to wszystko widziała. Zresztą starałem się zawsze jakoś niezbyt kwieciście ubierać w emocje.
Poczułem lekkie poruszenie pod dłonią. Jasha koniecznie chciała zobaczyć co jej podarowałem.
- Nie, nie kochanie, możesz to zrobić dopiero gdy wyjdę. - Odwróciłem się do niej jakby nigdy nic z figlarskim uśmiechem. Jeśli tag go było nazwać można.
- Wyjdziesz? - Jej blady uśmiech spełzł z twarzy. Znów to samo znowu to robiłem.
Przygryzła dolną wargę i spuściła głowę z westchnieniem.
- Dobrze idź, naszyjnik jest w kufrze. - Byłem chyba już zdecydowanie zbyt przewidywalny.
- Niech tak i będzie... Ale kochanie, ja przecież wrócę i wiesz o tym... No i pamiętaj o tym co trzymasz w łapce. - Pocałowałem ją raz jeszcze, nie chciała mnie w pierwszej chwili wypuścić z objęć. Mierzwiła przyjemnie moje włosy i błądziła języczkiem po wnętrzu moich ust. Nie nadążałem za tempem, które nam nadawała, czułem natomiast nie raz jak ociera się o moją dolną wargę kiełkami. W końcu zatopiła w niej jeden z nich i lekko pociągnęła ranę po skórze. Leciutko, ale na tyle by pozostawić po sobie stały ślad. Jęknąłem gdy się odsunęła ode mnie spoglądając na nią pytająco.
- To znak, świadczy o tym, że należysz do mnie, a nie żadnej innej przypadkowej blondyny. - Powiedziała to z dumą i wcale nie żałowała tej malutkiej rysy na mojej skórze która powolutku rosiła się małymi kropelkami krwi.
- Jeśli tylko czujesz się z tym faktem pewniej to się dostosuje kochanie. - Syknąłem lekko gdy usiłowałem oblizać ranę z krwi. Rozcięcie mimo wszystko było dość głębokie.
Wstałem w końcu, musiałem przecież jeszcze ogarnąć rzeczywistość w jakimś tam stopniu.
Wziąłem więc naszyjnik i wciągnąłem na siebie na szybko. 
Gdy spojrzałem w lustro poczułem się dziwnie, a nawet po moim ciele przepłynął dreszcz.
Nie byłem tym Manusem, miałem na sobie zupełnie nie wyróżniający się strój, jedyna broń jaką miałem to dwa sztylety w obcasach butów i jeden przy boku, blisko ciała. Zakrywała go natomiast biała koszula ze zwykłymi nie falowanymi specjalnie rękawami. Zgrabna czarna kamizelka i zwyczajne czarne spodnie. Jedynie buty były stałą fanaberią, były bowiem na wysokim obcasie, ale z tym po prostu nie potrafiłem się rozstać.
Ponownie jak zresztą zwykle, zamiast wyjść przez drzwi jak człowiek, stanąłem na parapecie okna i czyniąc jeszcze jeden krok do przodu poleciałem w dół.
Zleciałem jak zwykle prosto między drzewa, które tym razem lekko smagały materiał mojej koszuli, czyniąc na niej niewielkie zawarcia. Nie obchodziło mnie to jednak, jak zwykle.
Gdy tylko podeszwy moich butów zetknęły się z ziemią ja ruszyłem do biegu.
Gdyż tylko znalazłem się blisko miasta oczywiście wskoczyłem na dach pierwszej stojącej mi na drodze zabudowy i skacząc lekko po uderzających o siebie miarowo dachówkach pognałem przed siebie dalej. Jakoś nigdy szczególnie nie lubiłem chodzić ulicą jak człowiek, sam nie mam pojęcia czemu. Po prostu takie przyzwyczajenie, nie żebym kiedyś tak właśnie nie spacerował. Gdy byłem młody, czy gdy nogi poczęły mi odmawiać posłuszeństwa.... I w sumie nadal to robią.
Nie miałem zamiaru iść prosto do Tanith'a, spacerowałem więc dość okrężną drogą, przypatrywałem się ludziom. Aż w końcu moje spojrzenie napotkało młodego blondyna zgarbionego na ławce w jakimś ogródku. Zainteresowany rozpoczęciem jakiejkolwiek rozmowy lekko opadłem na palcach na oparcie ławki po czym zsunąłem się na tyłek sadowiąc obok chłopaka.
- A cóż trapi takiego urodziwego młodzieńca jak ty? Czyżby kobieta? - Zaczepiłem go jakby nigdy nic, jakby w ogóle nie pojawił się tu jak z nieba. - On jednak jakoś nie wyrażał szczególnego zainteresowania moją osobą. Jego spojrzenie było mętne, zamyślone, zawieszone jakby gdzieś w przestrzeni.
- Oh no co ty? Będziesz to tak w sobie tłamsił? Wyrzuć to z siebie! - Mówiąc to klepnąłem go w plecy. Zachwiał się, nie był na to przygotowany. W dodatku... Jakby dopiero teraz mnie zauważył. Zamrugał zdziwiony.
- Jestem Manus. - Uśmiechnąłem się podając mu dłoń, po chwili zawahania również się uśmiechnął, ale wciąż smętnie.
- Miło mi, jestem Kiriliel. - Odpowiedział krótko i wrócił do rozmyślań.
- Chodzi o kobietę nie? - Zacząłem znowu.
- Co proszę? - Znów to spojrzenie. A ja ledwo mogłem powstrzymać rozbawienie.
- Wiedziałem! I jak było? Ja też mam niezłą zabawę z moją Jaszczureczka... - Tu się rozmarzyłem, a on tylko przyglądał mi się uważnie.
- Przepraszam, ale chyba nie do końca jestem w stanie pana zrozumieć...
- Oj no wieś! - wybuchnąłem zadziwiając nawet samego siebie, ale chciałem pocieszyć tego chłopaka. miałem teraz  dziwnie nazbyt dobry humor, moje serce nie przestawało dudnić z ekscytacji. - To widać, że coś zaprząta twoją jasną główkę... Kobieta rzecz jasna, a dokładniej zeszła nocka. - Młody, poczerwieniał kryjąc twarz w dłoniach. Teraz nie mogłem się śmiać, sytuacja ta bowiem wymagała powagi z mojej strony.
- Naprawdę, nie masz się czym stresować, ja natomiast mam... Bo widzisz, oświadczam się i nie wiem co teraz się stanie. Boje się! O bogowie... Odczuwam strach! - Teraz zapewne patrzył na mnie jak na wariata. Przebierałem w miejscu nogami, cały się trzęsąc.
- Noo... Nie martw się... - Słyszałem w jego głosie nutę rozbawienia<, na co uniosłem lekko jedną brew.
- Mnie to mówisz!? 

<Mędrku? XD>