Spojrzałem na swoje dłonie, które wciąż lekko migotały...
- Tanith... - jęknął Carri tuląc mnie do siebie mocno i dotykając wciąż mojej klatki piersiowej, zupełnie, jakby sprawdzał czy jestem materialny.
- Już dobrze - powiedziałem pewnie i usiadłem o własnych siłach.
- Co się stało? Co to było? Ty... znikałeś - panikował chłopak.
Przyciągnąłem go do siebie i pogłaskałem po policzku.
- Już wszystko gra. To przez te kamienie... - potarłem kark, sztywny z jakiegoś bliżej mi nie znanego powodu. - Najwidoczniej te kamyki mają działanie antymagiczne.
- Ale co to ma wspólnego z tobą?
- Jestem wytworem magii. Nie urodziłem się, a zostałem stworzony. Owszem z dbałością o prawa natury i muszę jeść, pić, spać, starzeję się, męczę, ale nadal nie jestem i nigdy nie będę w pełni żywą istotą. Kiedy faktycznie umrę, zwyczajnie zniknę - wyjaśniłem.
Carri wtulił policzek w mój obojczyk, a ja pogłaskałem go po głowie.
- Nie chcę, żebyś znikał... Żebyś umierał - zaszlochał.
- Nie martw się, Zarrikowie długo żyją, więc zostało mi jeszcze pewnie ze dwieście lat z hakiem, tak więc zdołam ci się jeszcze znudzić - zaśmiałem się, głaszcząc go czule po plecach.
- Nigdy mi się nie znudzisz! - wypalił Carri, spoglądając na mnie groźnie.
- Dobrze, dobrze... - powiedziałem z uśmiechem i pocałowałem go w usta. - A teraz pasuje wstać... Muszę zobaczyć co u Mor...
Wyplątałem się z objąć chłopaka wstałem. Tym razem już pewnie.
Carri chciał iść w moje ślady, ale skrzywił się, gdy przyszło mu usiąść.
- Znowu przesadziłem... co? - spytałem wracając do niego.
- To nic... naprawdę - wymamrotał czerwieniąc się.
- Wiesz co ty robisz jak ja tak mówię? - spytałem uśmiechając się szelmowsko.
Carrick spłonął jeszcze większym rumieńcem i zwiesił głowę.
- No już. Chodź tu do mnie - ułożyłem dłoń na kości krzyżowej chłopaka i zacząłem go leczyć.
- Tanith, nie po\winieneś jeszcze używać swoich zdolności - skarcił mnie chłopak, burcząc na mnie. - Znowu ci się pogorszy.
- Nie marudź, z resztą już po sprawie - stwierdziłem i znów wstałem. Carri też, tym razem swobodnie, bez grymasu bólu.
Ubraliśmy się i zeszliśmy na dół.
Kerenza siedziała z maluchami, Tymią i Falrią.
- A gdzie Mor? - spytałem, zaskoczony, że nie ma jej tutaj.
- Nie wiem, panie. - stwierdziła Tymia. - Nie zeszła rano na śniadanie. Wczoraj wyszła wieczorem, prosiła, żeby przypilnować dzieci. Sądziłam, że wróciła zmęczona i się położyła, ale nie było jej w sypialni...
- Nie było jej całą noc i nikt mi nie powiedział?! - wydarłem się.
- Tanith... gdzie idziesz? - spytał Carri, gdy wyprułem w stronę drzwi, zabierając tylko kamizelkę z wieszaka i długi sztylet.
- Muszę ją znaleźć! Muszę! - warknąłem i puściłem się biegiem.
Prułem ulicami, niewidoczny, z szybkością, o jaką nie podejrzewałoby się żadnego człowieka. Szukałem Mor, zdjęty paniką, która ściskała gardło i zmuszała moje ciało do jeszcze większego wysiłku. Przez umysł przebiegały mi różne scenariusze, żaden nie był zbyt optymistyczny. Szukałem jej wszystkimi możliwymi zmysłami, we wszystkich prawdopodobnych miejscach. W bibliotekach, parkach, na targu, później przejrzałem i domostwa uzdrowicieli, świątynie... każdą uliczkę, każdy zakamarek... Nigdzie jej nie było... nigdzie.
Przystanąłem przed domem, mając nadzieję, że kiedy ja szukałem ona najzwyczajniej w świecie wróciła do domu. Cały drżałem, zrozpaczony...
Wszedłem do domu próbując samego siebie przekonać, że to niemożliwe, żebym stracił ją i maleństwo, które miała wydać na świat.
<Mor? W domciu już jesteś? Bo ja tu mrę ze strachu T^T>
- Dobrze, dobrze... - powiedziałem z uśmiechem i pocałowałem go w usta. - A teraz pasuje wstać... Muszę zobaczyć co u Mor...
Wyplątałem się z objąć chłopaka wstałem. Tym razem już pewnie.
Carri chciał iść w moje ślady, ale skrzywił się, gdy przyszło mu usiąść.
- Znowu przesadziłem... co? - spytałem wracając do niego.
- To nic... naprawdę - wymamrotał czerwieniąc się.
- Wiesz co ty robisz jak ja tak mówię? - spytałem uśmiechając się szelmowsko.
Carrick spłonął jeszcze większym rumieńcem i zwiesił głowę.
- No już. Chodź tu do mnie - ułożyłem dłoń na kości krzyżowej chłopaka i zacząłem go leczyć.
- Tanith, nie po\winieneś jeszcze używać swoich zdolności - skarcił mnie chłopak, burcząc na mnie. - Znowu ci się pogorszy.
- Nie marudź, z resztą już po sprawie - stwierdziłem i znów wstałem. Carri też, tym razem swobodnie, bez grymasu bólu.
Ubraliśmy się i zeszliśmy na dół.
Kerenza siedziała z maluchami, Tymią i Falrią.
- A gdzie Mor? - spytałem, zaskoczony, że nie ma jej tutaj.
- Nie wiem, panie. - stwierdziła Tymia. - Nie zeszła rano na śniadanie. Wczoraj wyszła wieczorem, prosiła, żeby przypilnować dzieci. Sądziłam, że wróciła zmęczona i się położyła, ale nie było jej w sypialni...
- Nie było jej całą noc i nikt mi nie powiedział?! - wydarłem się.
- Tanith... gdzie idziesz? - spytał Carri, gdy wyprułem w stronę drzwi, zabierając tylko kamizelkę z wieszaka i długi sztylet.
- Muszę ją znaleźć! Muszę! - warknąłem i puściłem się biegiem.
Prułem ulicami, niewidoczny, z szybkością, o jaką nie podejrzewałoby się żadnego człowieka. Szukałem Mor, zdjęty paniką, która ściskała gardło i zmuszała moje ciało do jeszcze większego wysiłku. Przez umysł przebiegały mi różne scenariusze, żaden nie był zbyt optymistyczny. Szukałem jej wszystkimi możliwymi zmysłami, we wszystkich prawdopodobnych miejscach. W bibliotekach, parkach, na targu, później przejrzałem i domostwa uzdrowicieli, świątynie... każdą uliczkę, każdy zakamarek... Nigdzie jej nie było... nigdzie.
Przystanąłem przed domem, mając nadzieję, że kiedy ja szukałem ona najzwyczajniej w świecie wróciła do domu. Cały drżałem, zrozpaczony...
Wszedłem do domu próbując samego siebie przekonać, że to niemożliwe, żebym stracił ją i maleństwo, które miała wydać na świat.
<Mor? W domciu już jesteś? Bo ja tu mrę ze strachu T^T>