piątek, 5 września 2014

Od Carricka (do Tanith'a)

Zmęczony opadłem na jakąś pokaźnej wielkości skałę, czy przypadkiem czy też mym celem byłoby z tego miejsca widać było szlak ostatecznie i bez powrotu prowadzący do stanowiska straży granicznej. Nie wiem. Mimo to byłem wciąż zbyt rozkojarzony by się tym przejmować.
To co się stało, nie to co teraz się działo zaprzątało mi głowę.
Zupełnie jakby z każdym delikatnym muśnięciem wiatru mój umysły wyzbywał się mgły, która go spowijała od momentu gdy po raz pierwszy sięgnąłem po trunek.
Ech urywki wspomnień wracają... wraz z ciepłymi i przyjemnie miękkimi ustami rudzielca.
Potrząsnąłem niespokojnie głową otwierając szybko oczy, które same zamykały się mimo mych wyraźnych protestów. Byłem senny, a odzywało się to coraz to bardziej z każdą sekundą.
Słońce było wciąż w górze i prawdę powiedziawszy nie wiedziałem nawet kiedy wstało, a co dopiero kiedy zajdzie.
Wyciągnąłem w zamyśleniu owy kamyk z tylnej kieszeni... Schowaj go dobrze co? Nie mam nawet gdzie... i nie miałem zamiaru.
Ścisnąłem czarny jak krucze pióra onyks w dłoni patrząc się na swoje zniekształcone, ale wyraźne odbicie. Podkrążone oczy, wszechobecna bladość, pocięta zawsze warga... nic nowego.
Wyszczerzyłem się jednak szeroko do własnego odbicia, szeroko, ale krzywo. Jak zbity pies.
Wtedy gdy w końcu dotoczyłem się do drzwi karczmy byłem w o wiele gorszym stanie, ale to co usłyszałem tam stercząc zamurowało mnie. To jak mówiła ta dziewczyna z zupełnie szczerym uśmiechem, serdecznym i rozbawieniem... ukuło. Nie chodzi tu o to co stało się wieczorem czy też w nocy między mną, a Tanithem to zdążyłem przetrawić i było to... znośne? No kurde nie wiem gorsze rzeczy mnie dopadły w życiu, ale ta należała do tej z lepszej. Poczerniałem, widać to było nawet w bezbarwnym odbiciu. W każdym razie, ta szczerość i łatwość z jaką to mówiła dodając nawet że byliśmy słodcy. Pewnie nie raz widziała dziwniejsze rzeczy w dalszym ciągu jednak to było coś, co dziś zdecydowanie mi pomogło.
Pochłonięty przez właśnie takie myśli miętosiłem w obu dłoniach kamyk. I nawet nie zauważyłem jak Tanith zaszedł mnie od tyłu dziwnie obejmując, spowodowało to rozproszenie z mojej strony tak by złodziej mógł niezauważenie odebrać mi onyks i tak zrobił. Już, już w dłoni Tanitha, która nie zaciskała się na moim ciele przyciskając je do swojego zabłyszczał czarny kamyk.
- No ej co to ma być?! - zacząłem się wyrywać z niezadowoleniem na to ten zaśmiał się i sadowiąc się pewniej na skale ułożył mnie sobie na kolanach jak byle laleczkę.
- A to znów co? - fuknąłem niby to obrażony kręcąc się w miejscu. Wciąż nie dostałem odpowiedzi.
- Nie wierć się tak, bo mnie uszkodzisz. - szepną mi do ucha świetnie bawiący się Tanith.
- A to... - wyciągnął przed siebie dłoń z kamykiem połyskującym w słońcu.
- Konfiskuje na czas spacerku jaki odbędziemy dziś wieczorkiem... Co by mój pupilek ze smyczy się nie zerwał! - wyjaśnił entuzjastycznie gładząc mnie po czuprynie. Przewróciłem oczami, ale zaraz potem zdałem sobie sprawę z tego, że nie do końca chyba rozumiem...
- Spacerek? - rudzielec nie przestawał mnie miziać.. nawet po brzuchu co nie ukrywam przyjemnie łaskotało i okropnie dekoncentrowało.
- Chyba ty powinieneś wiedzieć i to aż za dobrze, że od tak nie przejdziemy. Konie trzeba zostawić, a my przejdziemy się tu pieszo - to mówiąc wskazał na szlak przed nami.
- No piesełku wracasz na swoje tereny... tylko nie zdziczej - pogroził mi przed oczami porozumiewawczo po czym wrócił do pieszczot. Miło.
Czemu niby miałbym dziczeć? Mieścina jak każda inna tylko panuje tu chłód i znaczenie ma tu siła. To dzicz sama w sobie, a mnie idzie się płaszczyć po cieniu. W walce i tak dobry nie byłem miecz mi sam wypadał... no nie zawsze, czasem jakby jakaś niewidzialna siła jeśli nie agresja pchała mnie do czynów, które nawet do mnie, zwykłego mnie nigdy by nie pasowały. Nie rzucie się też na nikogo nie powtórzę tego. Mięso tych tu jest zresztą żylaste i wiecznie spocone. Ble...
Obydwie klacze gdy słońce zaczęło zachodzić zostawiliśmy na polance, sami zaś ruszając cieniem w stronę szlaku.
- Sądzisz, że mi się uda? - spytałem niepewnie gdy kryliśmy się za skałami wpatrzeni czujnie w strażników i leżąc przy ziemi.
- Pies to z ciebie wrodzony, a jak twój uparty móżdżek ma inne zdanie to... - wymownie zamachał kryształem przed moimi oczyma zbliżając się też niezabezpieczenie blisko. Tak, że nasze niespokojne dyszenie z ust białawą parą złączyło się w jedno.
Warknąłem niespodziewanie z dezaprobatą zmieniając postać bez choćby zmrużenia oka. Wciąż jednak pamiętając, że nie byliśmy tu sami.

<Tanith?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz