To co usłyszałem było wielce niepokojące. Dlaczego młodzi zawsze muszą napytać sobie biedy? Tak, wiem ich prawo popełniać błędy, uczyć się na nich, ale o ileż łatwiejsze byłoby ich życie, gdyby posłuchali czasami kogoś mądrzejszego od siebie. Bardziej doświadczonego, kto wskazałby im dobrą drogę. Drogę bez tej ciągłej siekaniny, krwi i bólu. Ja wiem jakie jest życie i, że czasami pocierpieć trzeba, należy się wywrócić i potłuc kolana, żeby się nauczyć chodzić, ale po co wywracać się celowo?
- Brzmię jak stary dziad - zganiłem się półgłosem, stając obok osiodłanego już konia. - Widzisz, przyjacielu? Dziadzieję...
Przygładziłem dłonią swoją siwą brodę i dosiadłem ogiera. Był sędziwy, siwy jak ja, a jego oczy już jakiś czas temu wyblakły. Mimo to drzemały w nim siły, o które nikt by go nie podejrzewał. Był w tym niezwykle do mnie podobny. Był moim przyjacielem od bardzo długiego czasu.
Ruszyłem początkowo stępa, ale ogier przyspieszył, wiedząc, że zależy mi na czasie. Był tak mądry, jak powinien być ktoś w jego wieku. Znał mnie na wylot, nigdy nie musiałem go poganiać, mówić mu co ma robić, on wiedział.
Gdy dotarłem na miejsce walka już trwała, na nieszczęście były już ofiary. Z szybkością, której nie powstydziłby się dwudziestolatek, wbiegłem między walczących. Każdy dostał po solidnym ciosie w głowę.
- Może to was rozumu nauczy! - ryknąłem groźnie.
Jeden z tak zwanych bandytów, podlotek, któremu się szybkie bogactwo cudzym kosztem zamarzyło, od co, wyciągnął dłoń po ostrze. Wytrąciłem mu je z dłoni.
- Nie uczyła cię matka, że nie wolno podnosić ręki na starszych? - spytałem.
Dzieciak od razu spuścił wzrok.
- Ty! - ryknąłem, mrużąc oczy na Araela, przywódcę tej zgrai.
- Daj mi spokój dziadu! - warknął.
- O nie młodzieńcze, nie po to cię uczyłem, żebyś mi tu teraz wykorzystywał swoją wiedzą w niewłaściwy sposób. Nie jesteś złym człowiekiem i nie życzę sobie, żebyś się nim stał.
- Nic o mnie nie wiesz - syknął i rozmasował po raz kolejny czoło.
- Wszystko o tobie wiem, smarkaczu. Widziałem twoją matkę, jak cię nosiła w łonie, widziałem ciebie jak pierwsze kroki stawiałeś i sam osobiście uczyłem cię czytać. Wiem, że nie jesteś byle bandziorem, co zabija dla kilku miedziaków. Dlatego się teraz pozbierasz i wrócisz do miasta, ale to w tej chwili.
- Zamkną mnie! - ryknął.
- Więc odsiedzisz swoją karę, wyjdziesz, zajmiesz się czymś co da ci w życiu cel i zajmiesz się swoimi rodzicami tak, jak na to zasługują. Nie po to cię uczyłem, żebyś skończył jak każdy rzezimieszek, w nieoznakowanym grobie. A tak to jest. Jak mawiał mój ojciec, bogini Amere oświetlaj mu drogę, blask pieniądza zawsze oślepia sumienie. Nie bądź ślepy, zobacz do czego doprowadziłeś - wskazałem na jego martwych kompanów.
Zobaczyłem w jego oczach to, co chciałem zobaczyć, żal. Żałował swoich czynów, wiedział jak źle postąpił.
- Zbierać się, wszyscy i żadnych sztuczek, bo siły mam dość, żeby wam wszystkim natłuc do łbów.
Posłusznie wstali, choć znajomi Araela łypali spode łbów na swoich niedawnych przeciwników w boju.
- A wy? - spytałem. - Nie wstyd wam? Zabijać, jeśli nie wiecie nawet za co?
- Dostałem zlecenie... - powiedział jeden, jak nie trudno było stwierdzić Kargijczyk. Nie zajęło mi dużo czasu, by przypomnieć sobie co nie co o tym co też usłyszałem o kimś podobnym.
- Oczywiście, że miałeś, ale czy zastanowiłeś się dlaczego ktoś chce jego śmierci? No oczywiście, że nie. Oboje wstawać i do pałacu.
- Pałacu? Po co? - W oczach drugiego czaił się niepokój.
- Nie słyszeliście o wezwaniu? A to dziwne, bo to co w was czuję jest silne. No, hop hop, w drogę, bo zdążę tu zapuścić korzenie. A gdy mówi to ktoś w moim wieku to coś znaczy i nic dobrego, zapewniam.
Razem ruszyliśmy w stronę Yrs.
- Kto to w ogóle jest? - usłyszałem za sobą.
- Wielki Mędrzec, kretynie - odwarknął drugi.
- Nie ładnie jest przeklinać, a już tym bardziej mówić o kimś za jego plecami - zganiłem ich.
Odpowiedziało mi grzeczne "przepraszamy". Tak powinno być.
Araela zabrała straż, obiecano go dobrze traktować, jego towarzyszy podobnie, a pozostałą dwójka szła dalej za mną.
Araela zabrała straż, obiecano go dobrze traktować, jego towarzyszy podobnie, a pozostałą dwójka szła dalej za mną.
- Tu zostaniecie i poczekacie na wieści od króla - powiedziałem. Najpierw jednak - podszedłem do Makh'Araj i położyłem mu palec wskazujący na czole. Po jego ciele rozeszła się fala energii leczniczej. - No, do jutra ci przejdzie - wskazałem na krwawiącą nieco ranę na dłoni.
To samo zrobiłem i z drugim mężczyzną.
Zostawiłem ich zdezorientowanych, wróciłem do swojego skrawka ziemi. Mojej pracowni, która była mi mieszkaniem. Zaparzyłem sobie zioła.
- Za stary się na to robię - burknąłem pod nosem, siadając z kubkiem w ręku. To, że burczałem tak już od dłuższego czasu nic nie zmieniał.
Usłyszałem pukanie, wyszedłem więc do niedużego przedsionka. Zobaczyłem Quitha, który stał, rozglądając się uważnie, tak, jakby badał wnętrze, poznawał je.
- Znowu to robisz. - powiedziałem. - Znowu się rozglądasz jakbyś pierwszy raz widział to pomieszczenie.
- Wiem. Lubię to robić - odpowiedział.
- Wiem. Lubię to robić - odpowiedział.
- I znów odpowiadasz to samo - uśmiechnąłem się ciepło do chłopca.
W o9dpowiedzi spojrzał mi w oczy, zamyślony.
- Ojciec kazał mi przyjść. Przygotować się.
- Musisz się wstawić?
Spytałem, choć wiedziałem. Wiedziałem jak jest, jaki jest Quith, jaki jest jego ociec. Wiedziałem za dobrze o wyborach i ich braku.
- Muszę... Ale nie chcę. - stwierdził ze smutkiem, a ten smutek ciążył i na moim sercu.
W o9dpowiedzi spojrzał mi w oczy, zamyślony.
- Ojciec kazał mi przyjść. Przygotować się.
- Musisz się wstawić?
Spytałem, choć wiedziałem. Wiedziałem jak jest, jaki jest Quith, jaki jest jego ociec. Wiedziałem za dobrze o wyborach i ich braku.
- Muszę... Ale nie chcę. - stwierdził ze smutkiem, a ten smutek ciążył i na moim sercu.
Co też to dziecko uczyniło światu, że jego los wygląda tak, a nie inaczej? Często zadawałem sobie to pytanie. Odpowiedź znałem, ale kimże ja jestem by ją wyjawiać, by mieszać się w sprawy, które nie są moimi.
- Chodź - powiedziałem, kładąc mu swoją kościstą, wysuszoną dłoń na ramieniu. - Napijesz się najpierw ze starcem naparu z ziół.
Poszedł za mną bez słowa więcej. Sam wlał sobie napój, wyręczając mnie. Usiedliśmy przy niedużym stole.
- Boję się... Nie powinienem się bać... Makh'Araj nie czują strachu - powiedział chłopak, cichutko.
- Tylko głupcy nie czują strachu. Bo tylko głupiec skoczyłby z klifu, tylko głupiec włożyłby dłoń w ogień czy stanął naprzeciw głodnej bestii, nie próbując się bronić. Strach synku jest potrzebny, to on mówi uciekaj lub broń się i to pokonując strach uczysz się co to siła. Nie ta od mięśni, bo tę mają tury i to w nadmiarze, a inteligencją jak wiemy nie grzeszą, ale taka, która daje ci jeszcze coś między uszami. Nie bądź głupcem. Bądź mądry. Bój się tego, co powinno przerażać i miej siłę, by to w sobie pokonać. Jak mawiał mój ojciec, bogini Amere oświetlaj mu drogę, trzeba mieć nadzieję. I ty powinieneś ją mieć. A teraz chodź i powiedz mi czego chciałbyś się nauczyć. Co też takiego ci potrzebne. Ma to być synku twój wybór. Tylko twój.
<Quith? Akira? Carrick?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz