- Może pomogę - usłyszałem z ust Lily. Dziewczyna od zawsze była uparta i krnąbrna, ale miała też dobre serce. Wiedziałem, że pomoże, choć na głos tego nie przyzna.
- Teraz powinnaś odpocząć. Tu jesteś całkiem bezpieczna.
- Wolałabym tu nie zostawać - burknęła, rozglądając się po wnętrzu mojej izby. - Nie, żeby miała coś przeciwko tobie, ale mam nieco do poukładania w głowie.
- Dobrze, jak wolisz. Bądź jednak ostrożna i błagam, nie działaj pochopnie - przestrzegłem.
- Tak, wiem... będę uważała i... dzięki za herbatę no i uratowanie życie.
W odpowiedzi uśmiechnąłem się do niej serdecznie.
Dziewczyna wyszła, aja odprowadzałem ja jeszcze wzrokiem przez jakiś czas. Gdy zniknęła mi z oczu spojrzałem na niebo, oceniając czas. Westchnąłem ciężko, słysząc kroki. Ciche i lekkie, choć mój dość nie starał się w żaden sposób ukryć. Wręcz przeciwnie przyszedł tu jak zwykle odziany w drogie, gustowne szaty, dostojny i emanujący poczuciem własnej pozycji i pewności siebie.
Westchnąłem po raz drugi.
- Nie dysz tak, to nie ładnie - upomniał mnie Fenrai.
- Znów się spóźniłeś - skarciłem go, nie odpowiadając na zaczepkę.
- Znów marudzisz - odpowiedział.
Irytowanie innych było chyba jego życiowym powołaniem.
- Idź proszę i zobacz co też robi Harrukh. Nie chcę, żeby zrobił coś Lily.
- Mam się uganiać za jakimś krwiożerczym potworzyskiem, bo ta mała smarkula sama nie umie o siebie zadbać? Dzięki, nie skorzystam - stwierdził i rozsiadł się wygodnie w fotelu. - Mógłbyś tu ogarnąć, wiesz? Masz straszny syf. Aż dziw, że wszystkich pouczasz, a sam nie potrafisz nawet tego miejsca w porządku utrzymać.
- Fenrai! Nie zmuszaj mnie, żebym przestał prosić - powiedziałem stanowczo. - Masz iść, dowiedzieć się co ten Makh'Araj knuje, kto mu pomaga i trzymać go z dala od Lily. Masz z nim nie rozmawiać i nie waż się wdawać w bezsensowne bójki. Może da się to załatwić bez używania przemocy.
- Dobra, dobra - prychnął - nie denerwuj się tak. U takich co mogliby odbierać poród mojej prababki stres może być wręcz zabójczy. Pikawa ci siądzie i na co ci to?
- Po prostu idź i zrób co do ciebie należy i błagam, tym razem nie rób czegoś, co ja będę musiał naprostować.
W odpowiedzi dostałem dość jadowity uśmiech, który mógł znaczyć dosłownie wszystko. Lekkim kroczkiem, mrucząc pod nosem jakąś przyśpiewkę, wyszedł.
Ja natomiast znów zasiadłem przy księdze.
Przed mymi drzwiami stanął Quith.
- Proszę - powiedziałem, zanim zdążył zapukać.
Chłopiec wszedł do środka, rozglądając się jak zwykle.
- Cóż tam chłopcze? - spytałem z uśmiechem.
- Ojciec znów przysłała mnie na naukę. Co będziemy dziś ćwiczyć? - pytał, pełen entuzjazmu.
- Dziś chyba się nieco poobijasz, bo będziesz poruszał się używając tylko słuchu i dotyku.
- Dobrze - uśmiechnął się podekscytowany nowym wyzwaniem, jakie miałem przed nim postawić.
Wyszliśmy do ogrodu. Tam przywołałem impa i pozbawiłem znów chłopca wzroku.
- Mały będzie leciał tuż obok ciebie. Musisz słuchać jaki dźwięk wydają jego skrzydła i jak odbija się on od wszystkiego co cię otacza. Nie będzie to łatwe. Pamiętaj, że tu jestem i w razie czego ci pomogę. No teraz skup się - odszedłem spory kawałek. - Spróbuj do mnie dojść i ostrożnie.
<Quith? Nauki cd. Fanrai? Zrobiłeś o co prosiłem?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz