czwartek, 25 września 2014

Od Wielkiego Mędrca

Fenrai przyprawiał mnie o ból głowy. Miałem go czasami po dziurki w nosie. Nikt nie potrafił mi tak działać na nerwy jak właśnie on. Jego całkowity brak szacunku, nie tylko do mnie, ale także do wszystkiego co żywe, sprawiały, że miałem ochotę raz, a porządnie przetrzepać mu skórę. Fenrai brał co chciał, robił co mu się podobało i zupełnie nie liczył się z uczuciami innych, prawem, zasadami, czy czymkolwiek innym. Czasami byłem mu skłonny zarzucić całkowity brak moralności i godności. Jak to możliwe, że tak bardzo się od niej różnił. Przecież powinno ich tyle łączyć.
- Powiedziałem, że nigdzie nie idziesz - powtórzyłem, wiedząc, że nie ma ochoty mnie słuchać. - Zostaniesz tu i uporządkujesz zwoje.
- Co?! - warknął wyraźnie zły. - Nie będę sprzątał twojego burdelu, starcze!
- Będziesz robił co ci każę i nauczysz się wreszcie pokory i szacunku! - ryknąłem i huknąłem trzonem kostura o posadzkę, otwierając tym samym przejście. Mężczyzna spojrzał na to z wyraźną złością, ale w jego oczach była rezygnacja. Tę mała potyczkę wygrałem, niestety znów musiałem się uciec do groźby.
Zamknąłem wyrwę i ciężko westchnąłem. To był długi i nieprzyjemny wieczór. Fenrai chodził i robił co musiał, marudząc przy tym i klnąc na czym świat stoi, oczywiście wszystkie przekleństwa były pod moim adresem.
Szczerze zastanawiałem się dlaczego ja to znoszę. Wiedziałem, że Fen bardzo nie chciał wracać do miejsca, do którego należał, z resztą właśnie miałem an to najlepszy dowód. Podejrzewałem, że coś tam nabroił i zwyczajnie nie mógł wrócić. Jeżeli faktycznie tak było i coś mu tam groziło... Nie chciałem go odsyłać, ale jeżeli mnie do tego zmusi, nie będę miał wyjścia. Jeżeli Fenrai będzie stanowił zagrożenie dla innych, jeśli będzie łamał prawo, to postąpię tak, jak będzie mi kazało sumienie.
Gdy tylko w moim mieszkanku zapanował porządek, mój krnąbrny towarzysz mało uprzejmie spytał, czy spuszczę go już za smyczy. Nie specjalnie czekał na odpowiedź. Wyszedł. Ja zapaliłem świece i zacząłem czytać. 
Zawsze gdy wertowałem stare księgi tak jak teraz, w ciemności rozświetlanej tylko migotliwym blaskiem świec, uderzały we mnie wspomnienia. Niegdyś świat z ksiąg był jedynym, który naprawdę znałem, jedynym realnym, takim, które mogłem oglądać w wyobraźni do woli, gdzie mogłem robić wszystko.
Spojrzałem na swoją pomarszczoną dłoń. Wydawała się równie poszarzała i była równie naznaczona przez upływ czasu, jak stronice wiekowej księgi. Moja dłoń wcale nie musiała tak wyglądać. Mogła być na powrót dłonią młodzieńca, który wstał wreszcie o własnych siłach, zdrowy i pełen potęgi, która nie powinna do niego należeć. 
Obróciłem twarz do wiszącego na ścianie zwierciadła. Dziwne jak ciężko po tych wszystkich latach było mi sobie przypomnieć jak kiedyś wyglądałem. A mimo to czym dłużej wpatrywałem się w swoje dalej błękitne jak niegdyś oczy, tym więcej sobie przypominałem. Miałem kiedyś jasne włosy, w odcieniu tak jasnym,  że uznawano je za białe. W świetle jednak nabierały życia i złotawych refleksów. Pamiętałem też swoją twarz, wcześniej zawsze poszarzałą, z zapadniętymi policzkami, która jednak nabrała kształtu i koloru, gdy wyzdrowiałem, choć nie straciła na tym dziwnym chłopięcym uroku, który zwodził innych.
Przez moment byłem znów tym chłopcem. Tym, którym byłam setki lat temu. Po chwili jednak znów byłem tym, kim miałem być. Byłem starcem, który żył już za długo, którego najstarsi pamiętali już z siwą brodą.
Zdmuchnąłem świece, zostawiając tylko jedną i wstałem z trudem. Ciężar lat ułożył się na mych barkach, choć nie miał władzy nad moim ciałem, to i tak sprawiał, że byłem słaby i zmęczony. 
Oświetlając pomieszczeni malutkim płomyczkiem świecy doszedłem do łoża i położyłem się ciężko, owijając szczelnie futrzaną narzutą. 

Rankiem nie mogłem się obudzić. Byłem dziwnie zmarnowany, zupełnie, jakbym nie przespał nocy. Wstałem jednak i po porannej toalecie ruszyłem do króla. Niestety nie umiałem mu powiedzieć więcej, niż wcześniej. Mimo wszystko nie byłem wszechmocny. Wiedziałem wiele, a jeszcze więcej potrafiłem się dowiedzieć, nie potrafiłem jednak zadać tym razem odpowiednich pytań. 
Wróciłem więc do swojego małego sanktuarium. Czekali tam na mnie goście. Młoda dziewczyna i jej brat. Niejaka Say'Jo. Dakh'Ranka, która została przywieziona do mnie ze względu na swój stan zdrowia i wizje, które, według jej brata, zagrażały jej zdrowiu.
- Pokaż się, dziecko - powiedziałem do niej. Podeszła do mnie pewnie, choć zdawałem sobie sprawę z tego, że jest ociemniała. Wiedziałem, że używa swej mocy, sprawdza mnie i otoczenie. była ciekawa, ale i przestraszona. Wciąż baczyła na chłopaka, który spoglądał uważnie na każdy jej krok. 
- Proszę, abyś wyszedł - zwróciłem sie do Uri'Ana.
- Nie zostawię siostry samej! - oburzył się.
Wiedziałem już dlaczego budził niepokój dziewczyny.
- Nic jej tu nie grozi - zapewniłem. 
Chłopak spojrzał na mnie uważnie, a w jego dzikich oczach była jakaś groźba. Wiedział jednak, że nie ustąpię i to on musiał dać za wygraną. Wstał i wyszedł niechętnie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz