Zaśmiałem się, co poskutkowało kłującym bólem w klatce piersiowej i kolejnym napadem kaszlu.
- Tanith...? - Carrick znów się martwił, a złość całkiem ustąpiła trosce.
- D-dobrze jest... - wycharczałem. Wziąłem głęboki wdech i spróbowałem się podnieść, na nic. Ból przeszył moje ciało, nie pozwalając mi się gwałtowniej poruszyć.
- Pomóż mu wstać - nakazała Kerenza, swojemu synowi.
Chłopak sam ledwo wstał, wciąż oszołomiony, ale wyprostował się i dźwignął mnie na tyle, żebym zdołał dowlec się do fotela, na który ciężko opadłem.
- Co się stało? - spytała Morwem, kładąc mi dłoń na czole.
Wszyscy spoglądali na mnie z troską i lekkim strachem. Musiałem wyglądać co najmniej fatalnie. Umazany we krwi, blady i drżący, jak galareta. Z resztą jeśli mój wygląd odzwierciedlał moje samopoczucie to było naprawdę kiepsko i dziwię się, że nikt tu z krzykiem nie uciekł na mój widok.
- Przepraszam - wybełkotałem, z sykiem się poprawiając. - Miałem pomóc, a narobiłem bałaganu i kłopotu...
- Nie masz za co przepraszać - zaprotestowała stanowczo starsza kobieta. - Ten dom widział sporo krwi. Nie musisz pomagać. Dość już zrobiłeś i być może teraz możemy się chociaż odwdzięczyć. Powiedz tylko jak możemy ci pomóc.
- Teraz to już mi samo z czasem przejdzie - zakomunikowałem. - To tylko... pozostałości po mojej chorobie.
- Nie możesz tego wyleczyć? Tak jak wyleczyłeś mnie? - zapytała Morwen, przyglądając mi się intensywnie.
- Nie... Tego akurat nie da się wyleczyć... - jęknąłem, gdy znów zakuło mnie w sercu, a usta wypełniły mi się krwią. Przełknąłem nieprzyjemną ciecz, ledwie zwalczając mdłości.
- Powinieneś odpocząć - stwierdziła Kelenza.
- Może w mojej chacie? Tam będziesz miał spokój i ciszę. Carrick, pomożemy mu dojść... - stwierdziła Morwen.
- Dam radę... - uparłem się i z ledwością chwiejnie wstałem, żeby po chwili Carrick musiał mnie podtrzymać.
- Nie marudź... - zganiła mnie Mor i chwyciła z drugiej strony, żebym mógł i na niej się wesprzeć.
- Ale wasza matka nie może tu przecież zostać sama... - upierałem się.
- Nic mi nie będzie. Dam sobie tę chwilę radę, a ty musisz wrócić do sił - powiedziała, czule się uśmiechając.
Ruszyliśmy powoli w stronę wyjścia. nogi się pode mną uginały, a gdy zerknąłem na wielką krwawą plamę na podłodze zrobiło mi się niedobrze.
Drogi do chaty w połowie nie pamiętam, bo kilak razy pociemniało mi przed oczyma. W końcu jednak rodzeństwu udało się mnie dotaszczyć do chaty i położyć na łóżko.
- Dziękuję - wycharczałem.
- Nie ma za co... Zdrowiej szybko - powiedziała Mor, jeszcze raz na mnie patrząc. Po chwili jednak wyszła.
Carrick natomiast napali w kominku i zagrzał wodę. Nalał nieco do miski i podszedł do mnie, żeby zmyć krew i pot z mojej twarzy. Później pomógł mi usiąść i zdjąć poplamioną koszulę. Założył mi czystą, którą wyciągnął z kufra przy łóżku. Gdy zacząłem znów dławić się krwią pomógł mi się obrócić i podtrzymał mnie. Znów pomógł mi się wygodnie ułożyć, Podał wody i nakrył, bo zaczęło mną telepać.
Byłem mu wdzięczny, bardzo wdzięczny. Nie tylko z resztą jemu. Czułem się jednak... upokorzony. Taka słabość... Nienawidziłem być słaby, zależny od innych. Doprowadzało mnie to do złości i rozpaczy w jednym. Przypominały mi się te wszystkie dni, kiedy leżałem prawie jak martwy, wgapiając się w sufit i dysząc ciężko. nie mogąc się nawet poruszyć. Nie miałem wtedy nawet na to siły. Samo oddychanie było takim wysiłkiem, że przy głębszych wdechach ciemniało mi przed oczyma. Przekląłem siarczyście, spoglądając na swoją poszarzałą, dłoń, która drżała silnie. Serce dalej kołatało mi jak szalone, a metaliczny posmak w ustach nie ustępował.
- Wszystko dobrze? - spytał Carrick, wypatrując kolejnego ataku krwawego kaszlu, czy innych objawów pogorszenia mojego stanu.
- Nic nie jest dobrze - burknąłem i mocniej okryłem się kocem, bo mimo ciepła ognia było mi tak zimno, jakbym leżał z gołym zadkiem w zaspie. Walczyłem z pogłębiającą się sennością. Miałem wrażenie, że, tak jak ludzie, którzy zamarzają w górach, gdy zasnę nie będzie już dla mnie ratunku.
- Zrobię ci coś do jedzenia - stwierdził chłopak, głaszcząc mnie po policzku. miał taką rozkosznie ciepłą dłoń. Taką przyjemną.
- Wątpię, żebym przełknął coś krwistego... - wycharczałam, bo moje struny głosowe odmawiały mi posłuszeństwa, a mój głos brzmiał jak szuranie gwoździem po papierze ściernym.
- Zrobię ci gulasz - powiedział z uśmiechem.
Ja też bym się uśmiechnął, gdybym miał siłę. Makh'Araj, który umie gotować? No tego to jeszcze nie było. Czarni nie musieli posiadać takich umiejętności. Łapali coś krwistego i to zjadali. Tylko dzieci tolerowały mleko i niektóre rośliny.
<Carrcio? *.*>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz