poniedziałek, 15 grudnia 2014

Od Fenrai’a (do Sorley'a, Abyss)

No ładnych ekscesów rodzinnych byłem świadkiem. Kto by pomyślał, że Sorley jest aż tak stary. Nie wyglądał, oj zdecydowanie nie wyglądał, a obejrzałem go sobie bardzo dokładnie i to calutkiego.
Byłem jednak przyzwyczajony do dziwactw wszelkiego rodzaju. Sam nie byłem istotą z tego wymiaru to raz, a dwa znałem przecież Wielkiego Mędrca i sporo o nim wiedziałem. A on był chyba najdziwniejszym co mi się w życiu przydarzyło.
- No to pofatyguję się z wami - rzuciłem niedbale. - Chętnie się przyjrzę Twojej rodzince Sor...
- Byłoby miło - powiedział mężczyzna z uśmiechem, ale Aby nie wyglądała na szczególnie uszczęśliwioną.
Wstałem i wtedy poczułem jak włosy na karku stają mi dęba. Poczułem nieprzyjemne mrowienie, jakby coś mnie ciągnęło. I tak właśnie było. 
Spojrzałem w ścianę, zupełnie jakby było tam coś interesującego. I było. Widoczna tylko dla mnie sylwetka wysokiego, smukłego mężczyzny.
"Bracie..." - wyszeptał, a ten szept mogłem tylko ja słyszeć. Dla innych był tylko dziwnym szumem, cichszym od westchnienia.
"Czego chcesz?" - rzuciłem w taki sam sposób jak mój rozmówca.
"Potrzebuję pomocy..."
"Nie mam mowy. Nie wrócę tam, wiesz przecież."
"Dałeś słowo. Ono wiąże" - rzucił ukazując kły, a ja poczułem pieczenie na nadgarstku.
Cholerne obietnice. 
Warknąłem gniewnie ignorując to jak Abyss i Sorley na mnie spoglądali. 
- Muszę coś załatwić. Jak coś to was znajdę - rzuciłem i wyszedłem.
Biłem się jeszcze chwilę z myślami. Nie miałem ochoty tam wracać. Nie. To nawet nie o chęci chodziło. Ja nie mogłem tam wrócić. Nie było tam dla mnie miejsca. Nie było przyjaznej duszy. Czekała mnie tam zwyczajnie śmierć.
Co takiego przeskrobałem? No cóż można by zacząć tę przypowieść od początku, ale po co? Wystarczy wiedzieć, że chciałem za dużo, za szybko i miałem zamiar wygryźć swojego starszego, tępawego brata, którego wielkim przeznaczeniem było posadzić dupę na tronie. Tylko, że to ja chciałem władzy. Spiski i mały zamach zdawały się świetnym pomysłem, do chwili kiedy to i mnie zdradzono. Wtedy wszystko się pięknie posypało. Mój braciszek jednak dostał co miał dostać, a na mnie spadła cała odpowiedzialność za te kilka... kilkaset trupów. Nie wszystko było moją winą, ale nie miałem okazji się specjalnie tłumaczyć, bo zwyczajnie chcieli mnie zabić. Wtedy uciekłem, gdy Wielki Mędrzec otwierał wąskie przejście między wymiarami.
Ot i streszczenie mojej sytuacji. A teraz miałem wrócić tam, gdzie każdy, nawet ten komu miałem pomóc, chciał mojej śmierci. Tylko, że nie mogłem nie wrócić. Byłem związany przyięgą, którą złożyłem i nie moglem nie spłacić długu. 
Rozdarłem powietrze, otwierając bramę. Wziąłem jeszcze głęboki oddech i ruszyłem do swojego domu...

Ocknąłem się dopiero w ciemnym, gęstym lesie. Nie byłem tu już od wielu lat, ale wystarczył jeden oddech, bym wiedział dokładnie gdzie jestem i co mnie otacza. Znałem to miejsce, byłem jego częścią, a ono częścią mnie. Gdzieś tam głęboko poczułem radość z powrotu. Do czasu, gdy po kręgosłupie spłynął mi zimny pot. 
Ruszyłem biegiem do starego pałacu, który kiedyś zajmował mój brat. Tam był Bajtios, mój dawny znajomy, który swego czasu wyświadczył mi ogromną przysługę, a który teraz sam był w tarapatach. Miałem go tylko uwolnić z lochów. Tylko. 
Kolejne dni zajęło mi przemykanie się przez lasy i co bardziej opuszczone drogi, tak by nikt mnie nie zauważył. To nie było łatwe. Mimo upływu czasu  pamięć o mnie tu nie wygasła. A moja szacowna buźka była aż nadto charakterystyczna. 
Droga zajęła mi niemal dwa tygodnie, ale w końcu trafiłem do celu. Moim oczom ukazało się znienawidzone przeze mnie zamczysko. Zapuszczone teraz okropnie. To tu czułem tego kretyna, przez którego musiałem się tu znaleźć.
Zaśmiałem się gorzko i ruszyłem w stronę zamku. Niestety jedyną możliwością dostania się do lochów było... dać się złapać. No i liczyć na to, że mój braciszek ruszy po mnie tyłek sam, a nie zostanę z marszu zabity.
Zauważono mnie oczywiście od razu. Podniesiono piękny alarm, a banda siepaczy wyskoczyła w moją stronę.
- No witam, witam. Miło to tak mnie witać po tylu latach? - zapytałem i... zarobiłem pancerną rękawicą w pysk.
Poczułem jak coś w szczęce ślicznie mi chrupnęło, a przed oczyma przefrunęły mi czarne smugi, przecinane nad wyraz jaskrawymi skrawkami rzeczywistego obrazu. Później poczułem silne uderzenie w brzuch, co poskutkowało natychmiastowym zwróceniem wszystkiego co udało mi się ostatnio zjeść.
- Wreszcie odpowiesz za swoje czyny zdrajco - usłyszałem i znów oberwałem.
Długo mnie tłukli, pilnując czy aby nie tracę przytomności i czy na pewno czuję wszystko co mi robią. A czułem. Czułem jak mnie zawlekli do "sali powitalnej", czułem jak mnie chłostali, drąc pasami skórę z moich pleców i czułem jak połamali mi prawą rękę. 
Taka mała tradycja. Zdrajcom prawe ramię najczęściej odcinano. Mnie najwidoczniej tego oszczędzono, żeby zrobił to osobiście mój braciszek, tuż przed tym jak zetnie mi głowę. Miło.
Kiedy wreszcie wrzucili mnie do celi plułem krwią. Czułem się jak popuchnięta, połamana kupa gówna. Zapewne w normalnych warunkach nie ruszyłbym się. Nie byłbym w stanie. Ale przez te lata z Mędrcem nauczyłem się kilku sztuczek i to były moje atuty.
Szarpnąłem za pokaleczone prawe ramię, nastawiając kości i zaczynając proces gojenia, który tu szedł wolno, ale na tyle, żebym zdołał wstać i niepostrzeżenie wyjść z celi. No tak, kto pilnowałby kogoś, kto powinien teraz zdychać.
Nie do końca pamiętam, jak doczłapałem do celi Bajtios'a. Gdy mężczyzna mnie zobaczył po jego twarzy przebiegł grymas szoku i.. obrzydzenia. 
- Wyłaź - warknąłem.
Zrobił to bez słowa. Nie odezwał się też, gdy poderżnąłem gardło jednemu ze strażników, byśmy mogli wyjść.
- Puść mnie - warknąłem, gdy znaleźliśmy się poza murami.
- Spłaciłeś dług... Dziękuję - powiedział w końcu, a ja byłem wolny.
- Pieprz się - warknąłem na odchodne i jakimś cudem otworzyłem sobie bramę.

Przeniosło mnie do łaźni. Pięknie. Przynajmniej się ogarnę. Tak, gdybym to ja jeszcze miał siłę się rozebrać...
Wtoczyłem się do wanny jakimś cudem, ciesząc się, że dany jest mi znów błogi spokój. Czułem, że rany pieką i swędzą, to oczywiście oprócz bólu, ale oznaczało, że się goi. Dobrze. teraz już będzie dobrze... Tu moje ciało szybko wróci do formy.
Drzwi otworzyły się i stanęła w nich... Abyss.
- Fenrai? - spytała, wlepiając we mnie oczka wielkości spodków.
- Tak, Maleńka. We własnej osobie. Powiedz mi lepiej gdzie ja jestem i ile mnie nie było.
- W moim domu... Wyszedłeś po południu.... nie było cię ledwie kilka godzin. Na litość bogów! Kto ci to zrobił? - zawołała podbiegając do mnie. - Co ci się stało?
- Spotkanko ze starymi kumplami. Nic mi nie będzie. To tylko... Tylko daj mi chwilę odsapnąć...
Zwiesiłem głowę, opierając się o wannę i pozwalając sobie na spokojny oddech.

<Aby? A może Sor?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz