Zaśmiałem się i naparłem na niego, zmuszając, żeby się cofnął, a po chwili plecami dotknął ściany.
- Mam cię - wymruczałem i pocałowałem go znowu.
Bliskość Carricka uderzała mi dosłownie do głowy, najchętniej trzymałbym go przy sobie cały czas. Wiedziałem, że Carrickowi ta jego cecha na dobre nie wyszła, bo przecież nie tylko ja tak się przy nim czułem. Nie do końca wiedziałem co tak na mnie działa. Może to sam sposób bycia chłopaka. Był przecież przystojny i mimo swojego pochodzenia miał w sobie cały czas coś chłopięcego, delikatnego, nawet mimo blizn, dobrze zbudowanego ciała i zarostu, który na nowo zaczął kiełkować na jego buzi. Ale nie tylko o to chodziło. Nie każdego przystojnego chłopaka chciałem i żadnemu innemu nie byłbym w stanie powiedzieć, że go kocham. Czasami zwyczajnie wydawało mi się, że nie jestem lepszy niż poprzedni, których ujęła "słodycz" Carricka. Zawsze sobie tłumaczyłem, że przecież nic bym nie zrobił, gdyby mi na to nie pozwolił, ale... czy na pewno? Przecież aż za dobrze pamiętam to uczucie zazdrości, gdy mi opowiadał o swojej przeszłości, Manusie i reszcie. Czy gdyby chciał odejść to tak po prostu bym mu na to pozwolił? Nie byłem tego za specjalnie pewien...
- A to ponoć ja kuszę! - syknąłem, odrywając się od niego. - To niby dlaczego tak trudno mi się od ciebie odkleić, co? Dlaczego nawet staruszka męczyłem tak, że wolał się usunąć w cień niż słyszeć w głowie moje jęki, hę? Co do reszty, to mój gąszcz mi się podoba, a jeszcze bardziej jak mnie po nim miziasz, więc zostaje jak jest.
Odsunąłem się od niego, choć znów nabrałem na niego ochoty. Wystarczy jednak na chwilę obecną. Pasuje przestać choć trochę zachowywać się jak wiecznie głodna bestia.
- Dobrze, dobrze... niech zostanie - wymruczał Carrick, czerwony jak buraczek.
Przeszliśmy do mojej sypialni i ubraliśmy się. Carrickowi dałem swoje ubrania, które jako tako pasowały, choć chłopak był ode mnie niższy, a skórzane spodnie, które na mnie były może nieco zbyt obcisłe, na niego były w sam raz. Przy koszuli starczyło tylko lekko podwinąć rękawy.
Ubrani kompletnie, wyszliśmy.
Kerenza wraz z Morwen siedziały w salonie. Drzwi do przyległej bezpośrednio do salonu sypialni były otwarte. Zajrzałem tam i zobaczyłem trzy szkraby, śpiące razem. Dziewczynki jak zwykle przytulone do siebie ciasno i chłopca, który miętolił prze z sen rąbek kocyka, nieco obok. Cała trójka wyglądała przecudnie. Aż ciężko mi było od nich oczy oderwać.
- Nieco ciężko mi w to uwierzyć... Wszystko dzieje się tak szybko i... - zaczęła Mor i zamilkła.
Nie dziwiłem się jej. było widać, że jest zdezorientowana. Chyba wszyscy byli. Bo podsumujmy: okradłem Carricka, ruszyłem z nim w podróż, zakochałem się i przy okazji rozkochałem go w sobie, uzdrowiłem i przy okazji rozdziewiczyłem mu siostrę, zabiłem ojca, odebrałem poród jego matki, zmarłem prawie, zabrałem całą czwórkę do siebie, do obcego im miasta, a teraz jeszcze okazało się, że Carrick ma syna, a jego dawno uważany za zmarłego brat, żyje i jest jakimś jebanym maniakiem. Tak, może się w głowie zakręcić. A ja byłem przyzwyczajony do dziwactw. W końcu istniałem tylko częściowo, a pamięć Mędrca i innych moich "poprzedników" była pełna dziwactw. Za to Mor i Kerenza? Jakby nie patrzeć byłem dla nich kimś dość obcym...
Zapadła chwila ciężkiej ciszy.
- Sporo sobie bierzesz na głowę - powiedziała Kerenza, spoglądając na mnie. - Nie do końca mogę to zrozumieć. Wiem, że łączy cię z moim synem coś... być może silnego, ale dlaczego bierzesz sobie na głowę wszystko? Nas..., dziecko, o którym nawet Carrick nie wiedział.
Zaśmiałem się krótko, ale pogodnie.
- Masz rację. Carrick jest dla mnie ważny - powiedziałem, choć mówienie tego nie przychodziło mi szczególnie łatwo. Jakoś dalej miałem awersję do mówienie o uczuciach. - Solidnie wciąłem się w wasze życie. Nie tylko Carricka. Jesteście dla niego ważne i nie ukrywam, że ja także darzę was sympatią, a już maluchy to całkiem - uśmiechnąłem się mimowolnie. - Nie zostawiłbym dzieciątek bez pomocy i opieki. Bez względu na to czyje są, a już tym bardziej jeśli to maluchy bliskich mi osób.
- Cieszę się z tego, że tak to widzisz - powiedziała starsza kobieta. - Nie możemy jednak być na twoim utrzymaniu...
- Możecie - rzuciłem szczerze. - Mam sporo, a z tego nie korzystam. Kupiłem duży dom, a sam w nim prawie nie mieszkałem. Zawsze się gdzieś włóczyłem i w gruncie rzeczy nie potrzebuję zbyt wiele, a teraz przynajmniej ma tu kto mieszkać, a to co mam wreszcie komuś się przyda. Póki co macie dzieciaki na głowie, reszta jakoś się poukłada, a czym tylko będę mógł, to się zajmę.
Tym zakończyłem rozmowę. Nie dałbym Kerenzie protestować. Naprawdę traktowałem już Carricka i jego rodzinę jak swoją własną.
Przez kolejny miesiąc wszystko powoli się normowało. Nabierało stałego dość rytmu. Znikałem, gdy Wielki Mędrzec był potrzebny, ale on jakoś wolał mieć spokój, dlatego szybko wracałem. Wracałem do Carricka i naszej rodzinki. Maluchy, wszystkie trzy, rosły jak na drożdżach. Carrick przyzwyczaił się do roli tatusia, a ja z ochotą mu pomagałem. Uwielbiałem brać całą trójkę szkrabów i czytać. Nepeta siedział mi na kolanach i miętosił kartki, a dziewczynki leżały na kocyku obok. Irulana próbowała się gramolić do mnie, Majra nieco drzemała. Kiedy nie siedziałem z dzieciakami, to albo spędzałem czas z Carrickiem, co i rusz zdarzało nam się wymykać, na co Kerenza reagowała dwuznacznymi uśmiechami. Morwen natomiast pokazywałem miasto. Była ciekawa wszystkiego. Wszystko chciała zobaczyć, wszystkiego dotknąć. Tonęła nie raz w książkach. Sama Kerenza natomiast lubiła przesiadywać w domu lub ogrodzie, najlepiej z dzieciakami, lub gawędząc z Tymią. Wszystko zdawało się świetnie układać. Aż do pewnego dnia, kiedy to na bazarze spotkałem... Nikogo innego jak swojego ojca. Fakt, że byłem adoptowany, ale każdy kto znał Merektusa i mnie wiedział, że byliśmy do siebie bardziej podobni niż niekiedy biologiczni ojciec z synem.
- No kogo ja wreszcie widzę! - zawołał mój ojciec i dosłownie się na mnie rzucił, oplatając mnie ramieniem i potrząsając mną.
- Dobra! Bo mi kark przetrącisz - zaśmiałem się i wyswobodziłem z niedźwiedziego uścisku.
Merektus miał krzepę i to sporą, szczególnie jak na Zarika z krwi i kości.
- A co ty tu robisz? - spytałem, ale zaraz odwróciłem się do Carricka, który przyglądał mi się uważnie. - Tato, to Carrick, a to jest mój kochany tatuś, który się wreszcie znalazł po ładnych paru latach.
- Nie przesadzaj! Ty też wiecznie w drodze - rzucił mój ojciec, ale przy okazji wyciągnął rękę do Carricka. Chłopak uścisnął dłoń mojemu ojcu i uprzejmie się z nim przywitał.
- No no synku, znowu zmieniłeś obiekt westchnień jak widzę - skwitował Zarik, gdy chwyciłem Carricka za rękę.
- A owszem. Dorobiłem się też zabójczej teściowej, szwagierki i trójki dzieci - wypaliłem, na co mój ojciec zakrztusił się powietrzem. Ryknąłem śmiechem i poklepałem go między łopatkami.
- Idziesz, tatusiu, czy pomoc ci potrzebna? - wypalił ktoś.
Odwróciłem się i zobaczyłem... Manusa, który wychodził z tłumu, spoglądając na mojego prostującego się ojca. Ruda cholera chyba dopiero teraz spostrzegł mnie i Carricka, bo przystanął, a jego usta ułożyły się w nieme "ups".
- Tatusiu?! - syknąłem.
Czego ja do cholery jasnej jeszcze nie wiedziałem niby?!
- Tan... nie złość się... Musisz zrozumieć, że w czasie podróży zdarzają się różne... rzeczy...
- Różne rzeczy!? - ryknąłem.
- No tak. Ajć... nooo - ojciec motał się. Tak to też miałem z nim wspólnego. - Tanith poznaj swojego młodszego brata M....
- Manusa już znam - syknąłem, przerywając ojcu i mierząc młodszego rudzielca chłodnym wzrokiem.
- A ty?! - ryknąłem i złapałem własnego ojca za bety. - Jak ty mogłeś do cholery!? Nie dość, że matka ci ufała, a ty ją zdradzałeś, to jeszcze zrobiłeś Kerenzie dziecko i zostawiłeś ją z tym cholernym rzeźnikiem! Wiesz co ona musiała przez ciebie wycierpieć?!
- Nie wiedziałem, że jest w ciąży! - tłumaczył się, a ja miałem ochotę nim trząść aż mu zęby wylecą.
- Zostaw - Carrick wtrącił się i złapał mnie za rękę, ciągnąc w swoją stronę.
Wziąłem głęboki oddech i puściłem ojca. Jak on do cholery mógł? Zawsze uważałem go za bardziej odpowiedzialnego. Może niewiele, ale na tyle, żeby nie robić aż takich głupot.
Ojciec potarł kark, łapiąc oddech i doprowadzając się do ładu. Manus spoglądał na mnie twardo, a Carrick ze wszystkich sił starał się mnie jako tako uspokoić, trzymając mocno przy sobie.
<Carrcio? Czy też Manus?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz