Szybkim krokiem przemierzałam brukowane uliczki. Trzymałam się w cieniu, tuż przy murach. Był dzień, jasny i pogodny. Nie lubiłam takich dni. Za bardzo było mnie widać. Na szczęście dla ludzi, którzy także przemierzali ulice, trzymali się ode mnie z dala. Odstraszałam ich. Mój wygląd, postawa, to jak spoglądałam na nich, sprawiało, że instynktownie uciekali nawet na drugą stronę drogi, byle nie wejść mi w drogę. Cieszyło mnie to niezmiernie, bo dziś nie miałam ochoty na swąd krwi, a z pewnością zabiłabym tego, kto ważyłby się podejść zbyt blisko. Zatopiłabym kły w jego ciele lub rozcięła grdykę sztyletem i spoglądała na jego śmierć. Piękną, hipnotyzującą śmierć.
Ale nie dziś, nie dziś.
Dziś moja wędrówka miała cel w domostwie jednego z uzdrowicieli. Denerwowałam się na to spotkanie i to z kilku powodów. Pora dnia chociażby była jednym z tych powodów, drugim jednak był cel mojej u niego wizyty. Moje ciało zmieniło się nieznacznie, ale dla mnie odczuwalnie. Poza tym drugi już miesiąc nie krwawiłam. Pragnęłam by były to oznaki kiełkującego we mnie nowego życia, ale nie łudziłam się nadmiernie. Moje ciało płatało mi już różne figle, tym razem mogło być podobnie.
Weszłam do czystego, zadbanego budynku. białe ściany w lekkie kwiatowe wzorki były może przyjemne dla oczu większości, ale mnie zwyczajnie raziły. Czułam się tu odkryta, naga. Zupełnie jakbym stała pośrodku jakiejś areny, jasno oświetlonej i zamkniętej tak, że nie było dla mnie drogi ucieczki.
- Witam - powiedział z uśmiechem Quaarianin, wychodząc do mnie.
Na twarzy mężczyzny był uprzejmy uśmiech, który wcale nie przypadł mi do gustu.
- Wejdź proszę - wskazał drzwi do pokoiku w którym przyjmował pacjentów.
Skinęłam głową i weszłam starając się opanować drżenie, gdy mężczyzna stanął zdecydowanie za blisko.
- Podejrzewam, że... że mogę być w ciąży. Czy mógłbyś to sprawdzić? - spytałam półgłosem, bo sam jego sykliwy dźwięk wydawał mi się nie na miejscu tu, pośród białych, czystych ścian.
- Oczywiście, połóż się i odsłoń proszę łono - poinstruował.
Tak też zrobiłam, choć wszystko we mnie krzyczało. Gdy poczułam ciepłe dłonie na brzuchu, zadrżałam i zacisnęłam dłonie w pięści. Zamknęłam też oczy. Nie lubiłam dotyku, nienawidziłam go... Próbowałam oddychać spokojnie, głęboko, ale moje płuca nie radziły z tym sobie. Czułam jad napływający mi do ust, gorzko-kwaśny, wstrętny i śmiercionośny.
Znów poczułam ucisk ciepłej dłoni uzdrowiciela i całej siły woli musiałam użyć, by nie wstać i nie wbić mu kłów w te obleśne łapska.
Tylko dotyk Manusa byłam w stanie przyjmować z radością. Tylko jego. Nawet dziewuchy w moim domu, czy Azor nie mieli prawa mnie dotknąć, choćby tylko musnąć palcem. A teraz musiałam to ścierpieć. Zwalczyć mdłości, nienawiść i wszystkie złe wspomnienia. Upchnąć całe moje szaleństwo tak głęboko, żeby nie wyszło we wściekłym wybuchu.
- Gratulacje - usłyszałam. - Rzeczywiście spodziewasz się dziecka.
Te słowa sprawiły, że całe napięcie nagle zeszło z mojego ciała.
- Jesteś pewien? - spytałam jeszcze, siadając i szczelnie ukrywając się za grubą tkaniną sukni.
- Tak - potwierdził z miłym uśmiechem.
Ja także pozwoliłam sobie na uśmiech.
- Dziękuję - rzuciłam i wyszłam pospiesznie.
Byłam w ciąży. Nosiłam w sobie maleństwo. Dzieciątko moje i Manusa.
Szłam droga powrotną, dłoń trzymając na łonie. Ludzie wokół nagle przestali istnieć. Byłam szczęśliwa, tak bardzo szczęśliwa. Wreszcie się udało. Wreszcie będę miała swoje upragnione maleństwo. Wreszcie ja i Manus będziemy pełną rodziną.
Nawet nie wiem kiedy opuściłam mury miasta i weszłam między pierwsze drzewka. Zatrzymałam się na niedużej polance i usiadłam na zwalonym dębie. Znów pogładziłam się po brzuchu pełna nadziei, że już za kilka miesięcy będę trzymać w ramionach najwspanialszy skarb jaki mogą dać bogowie.
Słońce raziło mnie, ale jakoś nie przeszkadzało tak, jak powinno. Dzieciątko w końcu będzie potrzebowało słońca, prawda? Więc i ja powinnam do niego przywyknąć.
Usiadłam na rozgrzanej słońcem trawie i oparłam się o pień. Nie potrafiłam się nie uśmiechać. Pogrążona w swoich pięknych wizjach, w których nie było nic poza szczęściem.
Nie wiem jak długo tak wpół leżałam wygrzewając się w znienawidzony słońcu. W końcu wstałam i lekkim krokiem ruszyłam do domu.
Od wejścia wyczułam, ze coś jest nie tak. No i faktycznie. Scena jakiej byłam świadkiem zapewne wywołałaby we mnie atak furii, gdyby nie mój znakomity nastrój.
Cóż takiego widziałam? Otóż Manus leżał na kanapie, głową w dół, Azor siedział chwiejnie, mamrocząc coś pod nosem, a jedna z dziewuch w potarganej sukience szybkimi, pełnymi paniki ruchami starała się zetrzeć alkohol wsiąkający w rąbek dywanu.
Głęboko odetchnęłam, choć smród alkoholu drażnił moje czułe nozdrza.
Zobaczyłam nie tylko alkohol, ale i mleko. Manus dobrze wiedział, że nabiał łączony z ziołami jakie musiał pić źle reagował i mój ukochany albo dostawał torsji, albo wprowadzał się w stan podobny upojeniu alkoholowemu.
Podeszłam do ukochanego i pocałowałam go w policzek, na co uśmiechnął się przez sen.
- Kretyn, ostatni kretyn - mruknęłam nachylona nad Manusem. - Musisz spoważnieć, bo niedługo zostaniesz tatą - wyszeptałam i pogłaskałam go po lekko odsłoniętym torsie.
Wyprostowałam się i przeszłam do swojej sypialni. Gdy rozbierałam się, aby się położyć poczułam ucisk w podbrzuszu. Lekko potarłam to miejsce, a po ułamku chwili ucisk zniknął.
- To nic takiego - powiedziałam sobie na głos, próbując tym dodać sobie otuchy.
Zrobiłam jednak ledwie krok w stroną łózka, a uderzył mnie ból, silny na tyle, by zgiąć mnie wpół.
- Nie... Nie - chlipałam.
Znałem ten ból, ten ucisk. Już kiedyś to czułam, wtedy w jaskini, gdy planowałam zemstę, skryta w mrocznych czeluściach ziemi. Wtedy gdy zmieniałam swoje ciało, by zdolne było dokonać tego, czego pragnęłam najbardziej. Wtedy z uciechą i satysfakcją przyjęłam płynącą ze mnie krew. Nie chciałam tego pasożyta, który we mnie rósł. Owocu gwałtów, jakich na mnie dokonano. był tylko zawadą, przeszkodą, czymś, czego się brzydziłam. A teraz. Teraz zwijałam się błagając, żeby to był tylko koszmar. Straszny koszmar. Z całych sił modliłam się, żeby dane mi było obudzić się w łóżku, z dala od rosnącej pode mną kałuży krwi. Z dala od bólu jaki czułam, gdy mój organizm zabijał to, czego tak bardzo pragnęłam.
- Nie! - krzyknęłam zrozpaczona i zerwałam się. Zaraz jednak opadłam pod kolejną falą bólu, oparłam się ciężko o półkę, która poleciała pod moim ciężarem w dół. Usłyszałam odgłos tłuczonego szkła i runęłam znów na ziemię. Płacząc i zawodząc zdołałam się doczołgać do kąta, gdzie zwinęłam się w kłębek, podciągając kolana pod brodę. Objęłam ramiona tak mocno, że moje szpony wbiły się w moje ciało. ale tego bólu nie czułam, ból w podbrzuszu też zelżał już. Było po wszystkim, po moim szczęściu, po nadziei... A mnie trawił wewnętrzny ból tak silny, ze nie potrafiłam się poruszyć.
Najgorsza była świadomość, że to była moja wina, tylko moja. To ja zabiłam tamto dzieciątko, to ja wbijałam w ciało igły ze śmiercionośnym jadem, to ja zabijałam później dziesiątki ludzi, by ugasić swoją złość. To była kara. Kara od bóstw, od samej Ziemi, za to, że byłam potworem.
- Jaszczureczko? - usłyszałam i dopiero po dłuższej chwili zrozumiałam, ze Manus jest tu, że potrząsa mną lekko, jakby starając się mnie obudzić z głębokiego snu.
- Wyjdź... - zaszlochałam.
Nie chciałam, żeby patrzył na mnie taką. Nagą od pasa w górę, w ciężkiej spódnicy, przesiąkniętej teraz krwią, bladą, spoconą i drżącą. Słabą tak jak jeszcze nigdy nie byłam. Nawet gdy mnie krzywdzono miałam siłę, by wstać, a teraz nie umiałam jej znaleźć, nie byłam w stanie.
- Jasha, co się dzieje? - zapytał, a w jego oczach czaił się strach.
- Nie ma... nie ma go już... Nie ma - płakałam. - I to moja wina, moja kara... Nie ma go... nie ma naszego dzieciątka... Mojego skarbu... Nie ma...
Nie byłam w stanie nawet unieść głowy i spojrzeć Manusowi w oczy. Jak mogła wiedząc, że przeze mnie nasze dziecko nigdy nie przyjdzie na świat?
<Manus? :'( >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz