A później? Gdy uciekłam? Nastąpiły długie lata uczenia się prawdy. Gorzkiej, trującej, ale nie zabójczej... a przynajmniej tak sądziłam. Uważałam, że miłość nie została mi przedstawiona i najlepiej będzie, jeśli tak pozostanie. Uodporniona na najpotężniejszy z uroków... niemal nieśmiertelna w świecie intryg i ulotnych emocji... Czy byłam szczęśliwa? Tak.
I to była kolejna rzecz, którą sobie wmawiałam. Latami, przyodziewając niewidzialną pokerową maskę, mroziłam własne serce i powoli prowadziłam samą siebie na skraj. Ile musiało się wydarzyć, bym wreszcie zrozumiała...? Och, w zasadzie... Niewiele. Nic takiego. Wystarczyło spotkać tę jedną osobę, zaufać jej...
- Jasne... To znaczy, oczywiście, i... Na bogów, Ash, jak ja się cieszę, że ciebie mam! - wypaplałam zawiłą kombinację słów, rzucając mu się przy okazji na szyję, na co zareagował cichym śmiechem.
- Naith, przyznaj się, Ptaszyno. Od kiedy masz problemy z alkoholem?
- Durniu! - krzyknęłam, lekko pociągając go za włosy. - Nie ciesz się tak. To chwilowe - rzekłam hardym tonem, zmuszając się do powstrzymania uśmiechu, co nie wyszło mi zbyt dobrze.
- A więc przy następnym spotkaniu zamierzasz się otruć? - zastanawiał się głośno, nie uwalniając mnie z ramion. - Hmm... być może w takim układzie nie powinienem cię stąd wypuszczać? Zostaniesz ...
- Nie zostanę - przerwałam mu, wbijając w niego wzrok godny węża, co nie wywarło na nim zbytniego wrażenia. - W końcu na mojego tygryska czeka robota...
- Może zaczekać. W twoim przypadku też - powiedział, a jego oczy nagle straciły iskierki rozbawienia; zastąpił je chłodny, jakby stalowy cień przypominający ni to smutek, ni to groźbę.
Westchnęłam, kładąc dłoń na jego policzku. Nigdy wcześniej nie brałam pod uwagę, iż mogę mu sprawiać coś w rodzaju bólu. I chociaż w tejże chwili moja dusza próbowała wypierać te wszystkie radosne myśli, czułam się jak mała dziewczynka. Jak dziecko poznające świat od początku. Widziałam coś, co skrycie pragnęłam ujrzeć i nie miałam siły dłużej tego wypierać. Nie chciałam. Taka jest właśnie prawda - nie chciałam, by tamtem moment przeminął.
- Nie martw się. Nie idę do pracy - zapewniłam ze słodkim uśmiechem.
- A cóż to? Urlop sobie księżna urządza? Będą bale? - zapytał z wyczuwalnym niedowierzaniem.
- Zamierzam przepić cały majątek, by ci udowodnić, że twój nałóg to ledwie pikuś przy moim. - Przewróciłam oczami. - Mam parę spraw do załatwienia.
- Brzmi złowieszczo... - Ash wyszczerzył się w uśmiechu.
- I tak ma być. No, puszczaj. Czas na mnie.
Cmoknęłam go na pożegnanie, będące wątpliwą przyjemnością po fali różnych uczuć, jakie próbowałam zrozumieć. Długo odprowadzałam go wzrokiem, licytując się z samą sobą, czy też mój ukochany obejrzy się czy nie. Dopiero po fakcie rozważałam sens tak dziecinnego zachowania, którego przecież nie żałowałam. Żałowałabym, gdybym nie powstrzymała głupawki po ostatnim spojrzeniu, jakim obdarzył mnie Ash. Na szczęście, w porę zdążyłam się opamiętać.
A powinnam. Poza bramą jego rezydencji czekał na mnie świat, który tylko nienawidził. Sunące po ulicach, przygarbione ludzkie sylwetki przypominały mi o zjawach mścicieli, licznie charakteryzowanych w bajkach dla nieposłusznych dzieci. Ich lodowate, mrożące krew w żyłach spojrzenia przerażały mnie. Zazwyczaj stawiałam im czoła z równie zabójczą miną; a według co poniektórych, nie miałam w tym sobie równych. Dzisiaj było inaczej. Dzisiaj w moim sercu zagościło dziwne ciepło. Dziwne, ponieważ przypominało setki tęczowych motyli, których aksamitne skrzydełka łaskotały nad wyraz skamieniałe wnętrze. Tak przyjemne, a tak niebezpieczne...
Nie trwało to długo. Przekraczając konno bramę, poczułam odrętwiający powiew wiatru. Szara codzienność, brutalna teraźniejszość. Nie znalazłabym w nich nigdy tego, czym obdarował mnie Asheroth. Chociaż nie miałam pewności, co konkretnie dla mnie zrobił - udało mu się udowodnić mi błąd. Jemu pierwszemu...
Setki motyli uleciało w ułamku sekundy, odsłaniając kryjącą się pod ich ulotną masą nagą skałę. Bezkres pustkowia płynącego prosto z serca ogarnął całą moją duszę, wstrząsając ciało nieprzyjemnym dreszczem. Wykrzywiłam usta w grymasie obrzydzenia i wyższości, unosząc głowę wysoko. Tak, oni wszyscy byli gorsi. Nic o mnie nie wiedzieli, a ja... Ja mogłam rozszyfrowywać ich jednym spojrzeniem, maleńkim gestem, subtelnym ruchem ust... Szkoda tylko, że moja pewność siebie ostatnimi czasy przypominała domek z kart.
Silver Doom zarżał niecierpliwie, kiwając łbem na boki. On także wyczuwał mój strach. Nie przywykł do usługiwania lękliwej dziewczynce.
- Spokojnie. Nic się nie dzieje... - Poklepałam ogiera po szyi. - Ale na wszelki wypadek upewnię się, czy ktoś nie wykorzystuje moich... słabości.
Już nie uważałam stanu zakochania za słabość, ale ciężko mi było brać emocje inną miarą z dala od mężczyzny, który dawał mi poczucie bezpieczeństwa. Nie, nie mogłam. Zabrnęłam w to zbyt daleko, by zawrócić.
- Jeśli jesteś w piekle... to musisz je przejść, co? - wymruczałam pod nosem, patrząc gdzieś w dal. - Zobaczymy, co masz mi do powiedzenia tym razem. Wiśta wio, za miasto! - Kopnęłam konia w bok i pozwoliłam mu nabrać prędkości, roztrącając panoszące się w kółko kościółkowe damy.
<Ash?>
I to była kolejna rzecz, którą sobie wmawiałam. Latami, przyodziewając niewidzialną pokerową maskę, mroziłam własne serce i powoli prowadziłam samą siebie na skraj. Ile musiało się wydarzyć, bym wreszcie zrozumiała...? Och, w zasadzie... Niewiele. Nic takiego. Wystarczyło spotkać tę jedną osobę, zaufać jej...
- Jasne... To znaczy, oczywiście, i... Na bogów, Ash, jak ja się cieszę, że ciebie mam! - wypaplałam zawiłą kombinację słów, rzucając mu się przy okazji na szyję, na co zareagował cichym śmiechem.
- Naith, przyznaj się, Ptaszyno. Od kiedy masz problemy z alkoholem?
- Durniu! - krzyknęłam, lekko pociągając go za włosy. - Nie ciesz się tak. To chwilowe - rzekłam hardym tonem, zmuszając się do powstrzymania uśmiechu, co nie wyszło mi zbyt dobrze.
- A więc przy następnym spotkaniu zamierzasz się otruć? - zastanawiał się głośno, nie uwalniając mnie z ramion. - Hmm... być może w takim układzie nie powinienem cię stąd wypuszczać? Zostaniesz ...
- Nie zostanę - przerwałam mu, wbijając w niego wzrok godny węża, co nie wywarło na nim zbytniego wrażenia. - W końcu na mojego tygryska czeka robota...
- Może zaczekać. W twoim przypadku też - powiedział, a jego oczy nagle straciły iskierki rozbawienia; zastąpił je chłodny, jakby stalowy cień przypominający ni to smutek, ni to groźbę.
Westchnęłam, kładąc dłoń na jego policzku. Nigdy wcześniej nie brałam pod uwagę, iż mogę mu sprawiać coś w rodzaju bólu. I chociaż w tejże chwili moja dusza próbowała wypierać te wszystkie radosne myśli, czułam się jak mała dziewczynka. Jak dziecko poznające świat od początku. Widziałam coś, co skrycie pragnęłam ujrzeć i nie miałam siły dłużej tego wypierać. Nie chciałam. Taka jest właśnie prawda - nie chciałam, by tamtem moment przeminął.
- Nie martw się. Nie idę do pracy - zapewniłam ze słodkim uśmiechem.
- A cóż to? Urlop sobie księżna urządza? Będą bale? - zapytał z wyczuwalnym niedowierzaniem.
- Zamierzam przepić cały majątek, by ci udowodnić, że twój nałóg to ledwie pikuś przy moim. - Przewróciłam oczami. - Mam parę spraw do załatwienia.
- Brzmi złowieszczo... - Ash wyszczerzył się w uśmiechu.
- I tak ma być. No, puszczaj. Czas na mnie.
Cmoknęłam go na pożegnanie, będące wątpliwą przyjemnością po fali różnych uczuć, jakie próbowałam zrozumieć. Długo odprowadzałam go wzrokiem, licytując się z samą sobą, czy też mój ukochany obejrzy się czy nie. Dopiero po fakcie rozważałam sens tak dziecinnego zachowania, którego przecież nie żałowałam. Żałowałabym, gdybym nie powstrzymała głupawki po ostatnim spojrzeniu, jakim obdarzył mnie Ash. Na szczęście, w porę zdążyłam się opamiętać.
A powinnam. Poza bramą jego rezydencji czekał na mnie świat, który tylko nienawidził. Sunące po ulicach, przygarbione ludzkie sylwetki przypominały mi o zjawach mścicieli, licznie charakteryzowanych w bajkach dla nieposłusznych dzieci. Ich lodowate, mrożące krew w żyłach spojrzenia przerażały mnie. Zazwyczaj stawiałam im czoła z równie zabójczą miną; a według co poniektórych, nie miałam w tym sobie równych. Dzisiaj było inaczej. Dzisiaj w moim sercu zagościło dziwne ciepło. Dziwne, ponieważ przypominało setki tęczowych motyli, których aksamitne skrzydełka łaskotały nad wyraz skamieniałe wnętrze. Tak przyjemne, a tak niebezpieczne...
Nie trwało to długo. Przekraczając konno bramę, poczułam odrętwiający powiew wiatru. Szara codzienność, brutalna teraźniejszość. Nie znalazłabym w nich nigdy tego, czym obdarował mnie Asheroth. Chociaż nie miałam pewności, co konkretnie dla mnie zrobił - udało mu się udowodnić mi błąd. Jemu pierwszemu...
Setki motyli uleciało w ułamku sekundy, odsłaniając kryjącą się pod ich ulotną masą nagą skałę. Bezkres pustkowia płynącego prosto z serca ogarnął całą moją duszę, wstrząsając ciało nieprzyjemnym dreszczem. Wykrzywiłam usta w grymasie obrzydzenia i wyższości, unosząc głowę wysoko. Tak, oni wszyscy byli gorsi. Nic o mnie nie wiedzieli, a ja... Ja mogłam rozszyfrowywać ich jednym spojrzeniem, maleńkim gestem, subtelnym ruchem ust... Szkoda tylko, że moja pewność siebie ostatnimi czasy przypominała domek z kart.
Silver Doom zarżał niecierpliwie, kiwając łbem na boki. On także wyczuwał mój strach. Nie przywykł do usługiwania lękliwej dziewczynce.
- Spokojnie. Nic się nie dzieje... - Poklepałam ogiera po szyi. - Ale na wszelki wypadek upewnię się, czy ktoś nie wykorzystuje moich... słabości.
Już nie uważałam stanu zakochania za słabość, ale ciężko mi było brać emocje inną miarą z dala od mężczyzny, który dawał mi poczucie bezpieczeństwa. Nie, nie mogłam. Zabrnęłam w to zbyt daleko, by zawrócić.
- Jeśli jesteś w piekle... to musisz je przejść, co? - wymruczałam pod nosem, patrząc gdzieś w dal. - Zobaczymy, co masz mi do powiedzenia tym razem. Wiśta wio, za miasto! - Kopnęłam konia w bok i pozwoliłam mu nabrać prędkości, roztrącając panoszące się w kółko kościółkowe damy.
<Ash?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz