wtorek, 10 lutego 2015

Od Asheroth'a

Siedziałem na brudnej ziemi, w jakiejś ciemnej, cuchnącej uliczce. Czułem powiększającą się pode mną kałużę krwi. Mojej własnej krwi wypływającej z rany pod żebrami. Przez myśl mi przeszło, że powinienem to zatamować, ale... Jakoś nie zależało mi za bardzo żeby to zrobić. Do bólu byłe przyzwyczajony, nie tylko tego fizycznego. 
- W bólu się rodzisz, z bólem żyjesz i w bólu zdechniesz... - wymamrotałem do siebie, w ustach czując żelazisty posmak krwi.
Jak się tu znalazłem? Prostą drogą z karczmy, z której mnie wywalono na zbity pysk za rozróbę. 
I pomyśleć, że ja tak kiedyś zbierałem jedną wpół martwą osobę z ulicy... Ja, wielki, straszny, silny, strażnik królewski, który przed niczym się nie uginał, który budził strach i respekt... A teraz co budziłem? Strach? Być może, ale raczej ten, który odczuwają ludzie przechodząc obok, prawdopodobnie jeszcze niebezpiecznego, przyszłego trupa. Było to jednak w większej mierze obrzydzenie, nie strach... Bo co innego można czuć patrząc na pijanego, wykrwawiającego się draba, pokrytego bliznami i tatuażami, o czerwonych, złych oczach? Tak... Bardzo nisko upadłem. Ale jakoś nie chciało mi się podnosić. Bo niby po co? 
Ona odeszła... Zwyczajnie zabrała co mogła, zostawiła krótką wiadomość, w której pieprzenie, jak to jej żal i jak to docenia czas, który ze mną spędziła, przyprawiło mnie o mdłości, i uciekła. Bo co? Bo nie byłem dla niej dość dobry? Nie dość o nią dbałem? Nie dość pilnowałem? Cholera wie i niech ją ta cholera weźmie. Za każdym razem gdy o niej myślałem po prostu musiałem mieć w ręku pełną butelkę, a przekleństwa same cisnęły mi się na usta. Nie umiałem inaczej... I nawet nie chciałem się zmuszać do jakichkolwiek ludzkich odruchów. Ona zaczęła znów dawać mi nadzieję... i ona zabrała ze sobą resztę tego co było we mnie ludzkie...
- Każda kurwa, której zaufasz wyrwie ci flaki... - zaśmiałem się z tej danej sobie rady. 
Zupełnie tak, jakbym był kiedykolwiek w stanie komuś zaufać. Szczerze to wątpiłem, żeby to słowo pojawiało się jeszcze w moim słowniku... przynajmniej przez najbliższe kilka godzin, bo raczej więcej mi nie zostało...
Zacząłem rysować na brudnym bruku chaotyczne wzorki. Za farbę posłużyła moja własna krew. Lepka już i gęsta, częściowo zakrzepła.
Ciekawiło mnie co powie Quith, kiedy dowie się, że jego wyrodny ojciec wreszcie zdechł. Pewnie wreszcie będzie miał powód do radości, choć nie był zbyt zachwycony kiedy kazałem mu pozbierać rzeczy. Z niewiadomych mi przyczyn nie chciał wyjechać z Mathirem. A przecież wiedział, że u wuja wreszcie będzie miał święty spokój. Nawet jeżeli był moim synem, w co czasami powątpiewałem z racji tego, że jego matka puszczała się na prawo i lewo, to był bardziej podobny do niej niż do mnie. Długo chciałem go zmienić. Zobaczyć w nim siebie, swoją krew... swoją dumę... Ale to nie miało w ogóle racji bytu. Dziwne, że pojąłem to wreszcie przy kolejnej butelce, którą wlewałem w siebie niemal duszkiem... Tak czy siak dzieciak miał teraz rodzinę w Quarii uznawaną za normalną i wiedziałem, że niczego mu nie zabraknie, tym bardziej, że gdy kruki się do mnie dobiorą on dostanie cały mój majątek... Dość spory, żeby dzieciak żył dostatnio.
Sięgnąłem ponownie po sztylet, którym oberwałem i który wyszepnąłem ze swojego ciała. Zacząłem obracać ten nieduży kawał metalu w dłoni. Był bogato zdobiony. Dziwne, że miał go przy sobie zwykły oprych. Zapewne ktoś zginął, żeby ta broń znalazła się rękach tamtego typa.
- Takie to małe i ładne, a jednak dość, żeby zabić... Te ładne są najgorsze... - mamrotałem do siebie. 
Oczy kleiły mi się, powieki robiły się ciężkie, a głowa leciała sama. A mimo to zainteresował mnie materiał sukni kobiety, która przechodziła obok mnie. Samotna dziewczyna... o tej porze, w takim miejscu... Kolejna kurwa wracająca z łowów, żeby policzyć ile zarobiła na swojej piździe i słodkich słówkach ociekających trutką... 
Złapałem za rąbek sukni i szarpnąłem ile starczyło mi sił.
- A ty...? Ile bierzesz? - spytałem, z kpiącym uśmiechem unosząc głowę w górę, co przyszło mi z trudem.
Miałem w dupie czy ta dziewucha poderżnie mi gardło, żeby dobrać się do sakiewki wciąż wiszącej przy moim pasku. I tak nic gorszego zrobić mi nie mogła od tego co przeżyłem...

<Wybawicielko?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz