Moja komnata była w kompletnej ruinie, wszystko walało mi się pod
nogami, nie obchodziło mnie to jednak. Sam zresztą do tego stanu
doprowadziłem.
Mało kiedy miałem czas czy ochotę sprzątać w
tej ruderze. Sługusów natomiast nie dopuszczałem do tego miejsca. Miejsca,
które jakby nie patrzeć było moim jedynym odcięciem od świata. W tej
komnacie gromadziły się moje myśli, a jego stan, porządek odzwierciedlał
stan mojego umysłu. Chyba więc nie muszę wkładać wiele wysiłku w to, by
okazać wam jak bardzo jestem podminowany.
Przysiadłem w
cieniu, zimnego kąta na lodowatej podłodze ściskając pożółkły już
świstek podartego papieru. A był to list zawierający zlecenie.
-
Psia jego mać... W cholerę... - Warczałem nie prędko zbierając się do
powstania i zabrania się do tej gównianej roboty. Owszem lubowałem się w swym zawodzie, ale wszystko traciło smaczek gdy w moje łapki przecudne
trafiły tego pokroju listy.
Nie wytrzymałem i nagle podnosząc
się do pozycji przyklęku z rynkiem niezadowolenia rzuciłem przed siebie
papierek z taką siłą, że gdy pocisk sięgnął celu mimo swej lekkiej
masy, ogólnej miękkości przywalił z wielką mocą w dzwonek okalany
tysiącami pajęczyn.
Aż dziw jak bardzo czysty dźwięk dobył się
z jego serca. Dawno zapomniany przeze mnie sygnał dla służby... W
historii tej komnaty użyty może raz.
- Cholera! - Zagryzłem dolną wargę.
Podniosłem
się na równe nogi otrzepując się z kurzu i kierując jadowite spojrzenie
w stronę drzwi za którymi rozpoczął się ruch, niechciany przeze mnie
choć cichy, wręcz niepewny swego.
Przedzierając się przez
sterty ksiąg i papierów nie raz potykałem się o zaginione do niedawna, a
właściwie jeszcze chwile temu włócznie, czy kuszę które kiedyś zdobiły
ściany, jednak nigdy nie znalazły nań swego stałego miejsca... Samo to,
że ze ścian sterczały pokryte warstwą kurzu bełty miast trafić w
zwisające z sufitu w przeróżnych miejscach bujanie na lekkim wietrze
tarcze. Cóż nigdy nie byłem dobrym strzelcem...
Dłonie same
mi się trzęsły z niezbyt wiadomych mi przyczyn, ale cóż takie życie
kaleki do potęgi i praktycznie cienia dawnego siebie.
Docierając w końcu do ciężkich ciemnych, zrobionych drzwi usłyszałem lekkie pukanie.
- Panie? - Doszedł mnie stłumiony głos, przez chwile mnie zamurowało.
"Pan" dawno nie słyszałem tego określenia. Otrząsnąłem się jednak z zamyślenia i przeczesując włosy uchyliłem drzwi.
- Przepraszam słonko za fatygę. - Uśmiechnąłem się mało starannie.
Dziewczyna
jednak nawet nie starała się ukryć lęku czy drżenie ciała, małych
trzęsących się ust czy dłoni. Uroczo... Doprawdy obrzydliwe.
Zachichotałem mimowolnie przyprawiając ją o jęk. Pięknie, cudnie wręcz się zaczyna.
Nachyliłem się nad nią widząc dokładnie z bliska jej rozbiegane źrenice, czułem przyśpieszający słodki oddech.
-
Fałszywy alarm kotku. - Szepnąłem, na co ona od razu spuściła głowę
uciekając wzrokiem, chcąc uciec. Złapałem ją jednak mocno za ramie
słysząc przy tym stłumiony spoconą rączyną wrzask. Zignorowałem to
wychodząc z pokoju, słysząc za sobą Chuck zamykających się ciężkich
drzwi.
- Albo wiesz... Zmieniłem jednak zdanie. - Zasyczałem
przeciągle opierając policzek o jej ramie, dysząc jej lodowatym oddechem
w kark.
Począłem bawić się jej włosami, długimi i spokojnymi ruchami przeczesując je.
-
Przekaż myszko swej i mej pani, że wybywam na czas bliżej mi nieznany.
Podkreśl proszę jednak by nie zamartwiała się zawracając sobie mną swej
ślicznej główki... Błagalnym tonem. Odsunąłem się od niej po czym
zadałem cios z buta w jej plecy. Dziewczyna poddała się ciężarowi
załamując się pode mną.
- O tak, najlepiej na kolanach...
Podkreślam przekaż by się nie martwiła. - Nastała chwila ciszy
przerywana jedynie pojękiwaniem dziewki. Uwolniłem ją z pod nacisku mego
obuwia i przyklęknąłem obok niej biorąc jej twarz w dłonie i ocierając
kciukiem łezki roszące jej twarzyczkę.
- Bardzo mi przykro, że
cię na to wszystko narażam. Przepraszam za wszelkie krzywdy których
doświadczysz w konsekwencji mej nieobecności. I nie nie jest to jedynie
mój kaprys, a obowiązek.
Pomogłem jej wstać zupełnie w jednej
chwili zmieniając swoją postawę i pomału wycofując się z powrotem do
drzwi... Musiałem jeszcze przecież zgarnąć parę rzeczy...
Nagle
jednak najeżyłem się słysząc kroki ma schodach i charakterystyczną dla
mojej ukochanej jaszczureczki melodie o szczerej miłości.
- W mordę! Wiedziałem! A ty póki co morda w kubeł! - Warknąłem do
zrozpaczonej i roztrzęsionej dziewczyny po czym zaszyłem się szybkim
krokiem w czeluściach mojego pokoju nasłuchując słów Jashy
przepełnionych miłością jako niemiłosiernie pośpieszający zegar, który
wyznaczał limit mojego czasu.
- Wrócę. - Szepnąłem w stronę
drzwi gdy te poczęły się otwierać, nim jednak rozśpiewana twarzyczka
mojej ukochanej ukazała się w wejściu ja wyskoczyłem prosto w gęstą mgłę
wczesnego poranka.
- Za co?! - Jęknąłem
kierując spojrzenie ku rzekomym opacznością i załamując ręce popędziłam
dalej. Ukryty pod kapturem zataczałem się starając mimo bólu dolnych
kończyn stawiać jak największe kroki, ale i jak najcichsze.
Wcale
nie pomagał mi natomiast fakt iż padał deszcz, pora była późna więc co za
tym idzie i widoczność ograniczona. Potykałem się co chwile nie tylko o
własne nogi, które uginały się pode mną z każdą chwilą coraz bardziej
dążąc nieubłaganie do najczarniejszego scenariusza w moim wykonaniu tego
wieczoru.
- Za nim do cholery! - Usłyszałem tęgi głos herszta
tej bandy przypakowanych grubasów, którą mnie obecnie poszczuto. Nie
próbowałem się nawet obrócić by sprawdzić jaka odległość dzieli mnie od
tych kretynów. Sądziłem, iż niewielka, bo pomimo mojej wrodzonej szybkości
i zwinność teraz traciłam ją z każdą sekundą, a pomimo tego, że sam
próbowałem złapać głośno oddech sapiąc, doskonale słyszałem te ich
zachrypnięte i ociężałe stęknięcia.
Wręcz czułem na plecach ich smrodliwe oddechy, a grunt pod moimi stopami trząsł się pod ciężarem ich licznych fałd tłuszczu.
-
Można wiedzieć z jakiej to okazji tak gorące przywitanie? - Wydyszałem
lekko podnosząc głos i tak mnie usłyszą bo na około panowała pustka,
zero życia na ulicach, zupełnie jakby całe Yrs wymarło, choć może to
przez godzinę. Ups a co jeśli kogoś teraz obudziłeś baranie... Nie drzyj
się tak!
- Już ty wiesz dobrze z jakiej! - Odryknął potężnie
facet zaraz za mną. Teraz byłem pewien, że to nie ja robiłem
najwięcej hałasu.
Spojrzałem na niego z politowaniem choć nie mógł tego dojrzeć tak samo jak i mojego narastającego grymasu bólu.
-
Nie właśnie nie. - Warknąłem naskakując na niego póki starczyło mi sił i
jednym sprawnym ruchem podciąłem nic nieświadomemu, albo przynajmniej
zbyt powolnemu mężczyźnie gardło. Zatrzymał się nagle chwiejąc i upadł, a
ja poleciałem razem z nim, siły i jęk wiecznych ran sięgnął zenitu, nie
miałem wielkiego wyboru. Czekaj na śmierć tudzież dożywocie, które i
tak nade mną już od dłuższego czasu wisiało niczym gilotyna lub mniej
mrocznie jak na przykład burzowy obłoczek. Czy też czołganie się póki
szansa.
Wyrwałam nóż z rany jednym ruchem i ledwo się dźwignąłem stawiając pierwszy krok do przodu znów upadłem na pijące i
ostre kamienie. Czas jednak nie był moim sprzymierzeńcem bo zaraz
dosłyszałem zza zakrętu resztkę strażników? Tak to omeg nazwać? Choć
bynajmniej nie byli królewscy, choć po prostu może z innego kraju, bo
rasy na pewno.
Skoczyłem w ciemny zaułek wtaczając się prosto w
błoto, nie miałem jednak wyjścia za każdym razem gdy zapragnąłem wstać
mogłem jedynie przeklinać los. Nie ma siły, która by ponownie poruszyła
moje stopy.
Już dawno dawały one o sobie znać ja jednak nie
miałem jak im odpowiedzieć, zioła które zgarnąłem ze sobą były zbyt
słabe by utrzymać mnie więcej niż parę dni, miast tygodni.
I
stało się co miało stać. Oto ja Manus, znany dość wśród nieboszczyków
zabójca, w branży też dość słowny. Obcasiki przecież nie pierwsze lepsze,
a i zwracają uwagę nie tylko przechodniów ale i ofiar... Choć zawsze
zbyt późno by wyrazić aprobatę.
- Za co?! - Powtórzyłem
błagalne pytanie mocząc dłonie w błocie i z nieukrywanym żalem pokryłem
tym włosy maskującą charakterystyczna barwę. Tkaninie peleryny zaś przewróciłem na drugą stronę by wybrać drugi inny zupełnie wzór.
Podczołgałem się umorusane od stup do głów błotem i innym gównem, o którym pojęcia nie miałem i wolałem zapewne nie mieć.
Tak
jak przypuszczałem... Po wychyleniu dojrzałem te grupę biedzącą nad ciałem
wodza. Postanowiłem więc to wykorzystać i na wszelki wypadek ściskając
ostrze noża ukryte w rękawie ruszyłem dalej by tylko ich zgubić. Ale
tak serio, serio na amen!
Wszystko szło znakomicie, utykałem przywodząc na myśl starą pannę tudzież pana ledwo trzymającego się na nogach bo to prawda.
Dopiero gdy jednak miałem już minąć tych natrętów zostałem zatrzymany.
-
Hej dziadzie! Jak śmiesz tak obojętnie przechodzić obok mogiły dowódcy
naszego? - waknął jeden i pociągnął mnie za kaptur na co przekląłem.
-
Ty? - zdążył jęknąć świeżo mnie rozpoznający strażnik, gdy nagle jego
oczy wywaliła się do tyłu ukazując mi przekrwione i pożółkłe białka, a z
ust potoczyła mu się piana.
Efekt natychmiastowy strzałki z
trucizną powodującą paraliż... Wstrzyknięto jednak blisko szyi czy po
prostu głowy powoduje natychmiastową śmierć przez gwałtowną pauzę w
funkcjach życiowych biednego organizmu.
Dwóch następnych już na mnie napierało gdy nagle coś mnie chwyciło i porwało w mrok.
Usłyszałem duszenie jakby zwierzyny i warkot... Sam jednak omdlałem z bólu i wycieńczenia...
<Jasha? Azor włóczy mną xD oo wróciłem ;3>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz