sobota, 25 października 2014

Od Asheroth'a (do Naitherell)

Z głośnym warknięciem pognałem za Naitherell. Tak jak stałem. Odziany jedynie w spodnie, boso, bez broni, która byłaby w zasięgu mojej dłoni. Kawałka ostrego żelaza, do którego tak przywykłem, że było już niema integralną częścią mnie samego. A mimo to nie miałem teraz czasu, żeby sięgnąć po ostrze. 
Co ta dziewczyna sobie w ogóle myślała? To co plotła wykraczało moje pojęcie. Nie potrafiłem zrozumieć toku jej rozumowania. A już tym bardziej zarzutów, jakobym miał ją kiedykolwiek uderzyć. Sądziłem, że zdaje sobie sprawę z tego, że nigdy bym tego nie zrobił. nigdy celowo. Nawet Marissy nie tknąłem, nie tak, a przecież miałem ku temu nie jeden powód.
Wyprułem z rezydencji, odprowadzany dziwnymi spojrzeniami służby i straży. Naith dopadłem gdy skręcała w stronę stajni. Złapałem ją za nadgarstek i przyciągnąłem do siebie.
- Co ty sobie do cholery wyobrażasz?! - warknąłem na nią. - Jakie do cholery trucizny?!
- Ash, nie denerwuj się... to tylko... - nie dokończył.
- Żadne "tylko" do cholery - burknąłem, puszczając ją i opierając się o ścianę.
Znów przestałem rozumieć samego siebie. Nie pierwszy raz. Ale za każdym razem jakoś się to na mnie odbijało. Czasami zastanawiałem się w takich chwilach czy nie wrócić do Makhi. Tam wszystko było proste. Miałeś siłę, brałeś co chciałeś i koniec, żadnych gierek, podchodów, żadnego nadmiaru myśli, uczuć. Byłem do cholery Makh'Araj z krwi i kości, a żyłem w świecie polityki, szantażu, manipulacji i sam Taghios wie czego jeszcze. Tu nigdy nic nie było takie jakie się zdawało, niczego nie można było być pewnym, a byle kto mógł wbić ci nóż w plecy.
Odruchowo sięgnąłem do miejsca, gdzie powinna spoczywać pochwa z mieczem. Robiłem to często, bezwiednie, zwyczajnie musiałem się upewnić, że mam się czym bronić, za każdym razem, gdy byłem niepewny. Nie natrafiłem na nic, ale poczułem czyjąś dłoń na swojej.
Naitherell stałą teraz blisko mnie, trzymając mnie za rękę.
- Przepraszam - wyszeptała, nie spoglądając na mnie.
- Nie możesz mi zniknąć. Nie możesz, do cholery - powiedziałem do niej, przyciągając ją do siebie i tuląc.
Jej ciało drgnęło, ale po chwili się rozluźniła.
Potrzebowałem jej. Wiedziałem, że tylko przy niej nie jestem cholernym potworem, za którego mnie wszyscy mieli. Czarnym barbarzyńcom, który bez mrugnięcia okiem ścinał ludziom łby z ramion, bo coś mu się w nich nie podobało. Ona sprawiała, że to co kiedyś było we mnie dobre wyłaziło na wierzch. Odrobinę, ale było. Choćby w takich chwilach jak ta, kiedy to troszczyłem się o kogoś.. o nią.
Westchnąłem, wypuszczając ją.
- Muszę zająć się pracą - rzuciłem niechętnie.
Skoro Atrius mi przeszkadzał, to miał ku temu solidny powód. Nie zmieniało to faktu, że chciałem mu urwać łeb za wparowanie do mojej sypialni jak do obory.
- Zobaczymy się jeszcze? W najbliższym czasie? - spytałem.

<Naith?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz