Ojciec był jaki był, a ja nie mogłem z tym nic zrobić. Fakt faktem, że mogłem starać się bardziej, ale on robił wszystko, żeby mnie zniechęcić. Do tego miecz, który dostałem do ćwiczeń był dla mnie za ciężki. Nawet ojciec miał lżejszy. Wiem, bo sprawdziłem kiedyś. Co prawda dostałem potem za to w pysk...
No właśnie. Zawsze obrywałem. Cokolwiek bym nie zrobił dostawałem... Nie miałem nikogo, żeby powiedzieć, że mnie biją. Nie było nikogo kto miałby ochotę przejąć się moimi licznymi bliznami. Miałem tylko znęcającego się ojca. No i tego Mędrca... Ale on tylko by gadał i gadał, a o moim domu i życiu jak zwykle cisza. Nikt nie przejmował się tym sam z siebie, a mi wpojono, że o domu i tym co się w nim dzieje, się nie mówi. Większość z tych zasad była dosyć straszna. Jakby ktoś mnie uczył jak zbratać się ze złem. Nie lubiłem się tego uczyć, ojciec o tym wiedział. To był kolejny powód, żeby dać mi wycisk...
Tak właściwie to się już przyzwyczaiłem. Nauczyłem się ignorować ból. Używam tej zdolności tylko wtedy kiedy jest naprawdę źle, kiedy dobiera mi się do skóry więcej niż jedna osoba. Im więcej się mażę tym więcej powodów, żeby bić mocniej. Mój płacz ich karmi. Ich wszystkich. Tych, którzy tak uwielbiają mnie bić i poniżać.
Kiedy ojciec wyszedł delikatnie obejrzałem się za siebie. Upewniłem się, że za szybko nie wróci i znów usiadłem. Tym razem trzymałem w ręce ten okropny miecz. Uniosłem go, przytrzymując obiema rękami. Był za ciężki. Nie umiałem wykonać nim żadnego ciosu.
- Wyżej... - szepnąłem do siebie, powtarzając słowa ojca
Uniosłem miecz jeszcze wyżej, uważając na to, by nie spadł mi na głowę. Niestety upadł na ziemię.
- Podnieś... - powtórzyłem i sięgnąłem po miecz
Wszystko mnie bolało. Nie potrafiłem dłużej siedzieć w tej sali, sali tortur. Tak właśnie. To nie była dla mnie sala treningowa, tylko sala tortur, tu na ogół dostawałem największe manto. Na podłodze w niektórych miejscach jeszcze schnie moja krew.
Uklęknąłem na ziemi tuż obok miecza i zacząłem płakać. Łzy spływały po moich policzkach niczym strumienie...
- Wstań i wynoś się stąd... - szepnąłem, po czym wstałem i kulejąc podszedłem do drzwi - Jutro masz się wstawić wśród wezwanych...
Byłem na to ewidentnie za młody. Będę pewnie tam najmłodszy. Umrę pewnie jako pierwszy... Tego się można spodziewać. A ojciec nawet nie pochowa mojego ciała. Jak można być tak bezdusznym?
Syknąłem cicho z bólu i przetarłem usta. Powolnym krokiem ruszyłem do swojego pokoju. Malutkiego, ale o dziwo przytulnego. Jest tam jeden regał, na którym leżą same podręczniki i oczywiście szafa. Do tego jest na czym spać, łóżko mam. Fakt, że coś takiego znajduje się w moim pokoju jest moim niebywałym szczęściem. Co prawda było całe pokrwawione, ale dało się na nim spać. Dziwiło mnie, że ojciec dał mi coś takiego, a nie jakieś prześcieradło na podłogę. Może jednak miał serce? Może jednak tolerował to, że właśnie ja jestem jego synem?
Usiadłem na podłodze i schowałem głowę w dłoniach. Cały czas szlochałem.
- To jutro umrzesz. - szepnąłem do siebie - Powiedz cześć Śmierci, Mały.
Ojciec mnie jeszcze nie zabił... To pewnie litość, ale i tak teraz to nie ma sensu, bo w ciągu najbliższych dni i tak zginę. Niektórzy mają cudowne rodziny i cudownych rodziców, a mają ich przez to, że ja i tacy jak ja mają tych złych. Źli muszą być złymi, żeby dobrzy byli dobrymi. To jest logiczne. Jedni muszą cierpieć, by inni doznawali szczęścia. Ja cierpię, a dzięki mnie inni się cieszą. Ta myśl mnie pociesza. Jestem męczennikiem, zginę dla innych... Tylko najpierw się jeszcze trochę pomęczę.
Położyłem się na łóżku i zamknąłem oczy. Zacząłem widzieć. Widziałem piękny, kolorowy świat, który kiedyś zobaczę na żywo. Marzę o nim codziennie.
<Ojcze, co robisz?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz