Kiedy poszłam w stronę Yrs zaczęłam głęboko rozmyślać. Uszłam jednak
paręnaście metrów. Nie potrafię rozmyślać i iść. Kilka razy wpadłabym na
drzewo. Westchnęłam głośno. Rozejrzałam się za odpowiednim miejscem do
posiedzenia. Podeszłam do jednego z wielu drzew i usiadłam pod nim
opierając się plecami o pień. Podciągnęłam do siebie kolana i oparłam o
nie głowę. Zamknęłam oczy. Czas na chwilę przemyśleń. Cóż.... zdaje mi
się, że kiedy znów zostaje sama czuję się osamotniona. Zostawić mnie samą
na chwilę, a to uczucie powraca. Czeka aż zostanę sama i wtedy atakuje.
To mnie trochę przeraża. Eh.... dlaczego akurat to u nas, Kargijczyków
nastolatki muszą przejść dwuletnie „wygnanie”? No to jest po prostu
irytujące. Żyjesz z rodziną i nagle musisz odejść i żyć sam. Kiedy się w
końcu przyzwyczaisz nagle zjawiają się obcy ludzie i doskwiera ci
samotność. Dołujące, naprawdę. Tak właściwie, zawsze tak histeryzowałam?
Albo samotność mnie nie lubi albo sygnalizuje, że już czas rozejrzeć
się za jakimś facetem. Chociaż w moim wykonaniu druga opcja jest
niemożliwa! Bogowie... jakie to wszystko kłopotliwe.
Nagle ogarnął mnie niepokój. Czułam się nieswojo, miałam jakieś obawy. Szybko wstałam. Rozejrzałam się. Nikogo nie widziałam. Zaczęłam iść.... nie wiem gdzie. Drogę kierowała mi moja intuicja. Jeszcze nigdy się na niej nie zawiodłam więc nie zawiodę się i tym razem. Słońce powoli zachodziło. Jak mnie wzrok nie myli to ktoś leżał na ziemi.. nadziany. Dosłownie. Szybko podbiegłam do leżącego faceta. To... to... to przecież Sorley! Pewnie koń mu się spłoszył, a on spadł. Uklękłam przy nim i drżącą ręką dotknęłam jego twarzy. Trochę zimna. Spojrzałam na miejsce przebicia. Cóż.. zamarłam. Miał... przebite serce. Cały czas trzymałam rękę na jego policzku, a mój wzrok padał na przebitą pierś. Nie mogłam się ruszyć. Ja nie chciałam nawet dopuścić myśli, że nie żyje. Chcę by żył!
Nagle ogarnął mnie niepokój. Czułam się nieswojo, miałam jakieś obawy. Szybko wstałam. Rozejrzałam się. Nikogo nie widziałam. Zaczęłam iść.... nie wiem gdzie. Drogę kierowała mi moja intuicja. Jeszcze nigdy się na niej nie zawiodłam więc nie zawiodę się i tym razem. Słońce powoli zachodziło. Jak mnie wzrok nie myli to ktoś leżał na ziemi.. nadziany. Dosłownie. Szybko podbiegłam do leżącego faceta. To... to... to przecież Sorley! Pewnie koń mu się spłoszył, a on spadł. Uklękłam przy nim i drżącą ręką dotknęłam jego twarzy. Trochę zimna. Spojrzałam na miejsce przebicia. Cóż.. zamarłam. Miał... przebite serce. Cały czas trzymałam rękę na jego policzku, a mój wzrok padał na przebitą pierś. Nie mogłam się ruszyć. Ja nie chciałam nawet dopuścić myśli, że nie żyje. Chcę by żył!
<Sorley? Żyjesz czy nie bo się martwię :( >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz