niedziela, 11 stycznia 2015

Od Jashy (do Manusa)

Ujeżdżałam Manusa mocno i energicznie, by po chwili pochylić się w jego stronę i zatopić kły w jego ramieniu.  
Mężczyzna syknął i szarpnął się, a następnie przetoczył tak, że był teraz na mnie... I wciąż we mnie.
Mocno go do siebie przyciągnęłam, szczelnie obejmując nogami i ramionami. Chciałam go tak bardzo... Chciałam wciąż bardziej, nawet jeśli czułam go już tak mocno, tak głęboko, że sprawiało mi to ból. Chciałam mieć Manusa tylko i wyłącznie dla siebie, na zawsze, bez względu na wszystko. Myśl, że mógłby spoglądać na inną, odejść, zostawiając mnie samą. Sprawiała mi o wiele większy ból niż najgorsze fizyczne katusze, jakie mógł sobie przypomnieć mój wypaczony umysł. A przecież sporo cierpiałam, sporo bólu było za mną. Bólu gwałtów, tortur, ale i tych, które sama sobie zadałam wtłaczając w żyły śmiercionośne substancje, mające przygotować mnie do zemsty.
Znów mocniej go przyciągnęłam, znów szczelniej, chcąc zachować przy sobie jedyne co miałam, jedyne co kochałam i jedyne co mi pozostało. Nie zważałam nawet na to, że moje szpony zagłębiły się w jego ciele, a po pomieszczeniu rozszedł się słodko-słony zapach krwi.
Bliskość Manusa i drobne ruchy, które mógł wykonywać miażdżony niemal w moich objęciach, sprawiły, że drżałam z rozkoszy, pojękując przy tym. W końcu szczytowałam, ledwie słysząc swój krzyk, który zapewne rozszedł się głośnym echem po cichych korytarzach domu. 
Poczułam jak i mój ukochany sięga spełnienia. nawet jednak, gdy opadł na mnie nie wypuszczałam go z ramion. Wciąż czułam go w sobie, wciąż upajałam się zapachem i smakiem jego skóry, na której gorąca krew mieszała się z chłodnym potem.
- Nie zostawiaj mnie... - wyszeptałam cicho, nie wiedziałam nawet czy to usłyszał. 
Straciłam w życiu tak wiele. Straciłam rodzinę, godność, postradałam rozum i sumienie, nawet nadzieję mi zabrano. Został mi tylko on jeden. I czułam, że jego zniknięcie byłoby końcem i dla mnie. Mogłabym oczywiście dalej żyć... Nie nie "żyć", być może poruszać się, oddychać, istnieć, ale byłabym tylko pustą skorupą. Zwierzęciem niesionym tylko instynktem, ale nie żywą osobą.
Rozluźniłam uścisk powoli, z obawą... Sama nie wiem czego bałam się bardziej... Czy tego, że mocno go skrzywdziłam, czy tego, że gdy tylko go wypuszczę z ramion, to on zniknie...
- Trzeba to opatrzyć... - stwierdziłam, widząc krwawe szramy na plecach mojego ukochanego. 
Widok jego ran, krwi... Sprawiały, że czułam się chora, winna. W końcu go skrzywdziłam...

<Manus? Wiem, długość, że ja pierdykam i treść po kiju, ale cóż...>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz